Mój mąż to cudowny, ciepły facet. Mamy dwoje dzieci, które oboje kochamy nad życie. Oboje? No cóż, długo byłam pewna, że Jacek kocha Michasia i Zosię jakby trochę mniej ode mnie. No inaczej. To znaczy był dla nich zawsze dobrym tatą, niczego im nie żałował, od chwili gdy pojawili się na świecie, stawiał je na pierwszym miejscu. Problem w tym, że nasze urwisy strasznie go denerwowały. Brakowało mu cierpliwości.
– Marta, czy one muszą się tak drzeć?! – krzyczał do mnie ze swojego pokoju, gdy maluchy nakręcały się na coraz głośniejszą zabawę. – Proszę cię, zrób coś z nimi, bo ja mam robotę do skończenia!
Jacek pracuje w domu. Sprzedaje okna, jest bardzo zajęty, czasem przy komputerze spędza kilkanaście godzin na dobę. Jeszcze dwa lata temu, gdy mąż głównie pracował w siedzibie firmy, nie było problemów. Teraz potrzebuje mieć spokój, szansę na skupienie, rozmowę przez telefon, a maluchy, wiadomo, nie rozumieją tego. Po powrocie z przedszkola są szczęśliwe, że mają tatę w domu! Nagle zaczęły potrzebować jego nieustannej pomocy – a to w uruchomieniu gry, a to w naprawie autka.
Jacek narzekał więc na dzieci, gdy pracował, ale złościł się też, gdy odpoczywał. Jęczał, że nie dają mu odsapnąć i dlatego chodzi wiecznie zmęczony. Powtarzał, że pracuje tylko po to, żeby niczego im nie zabrakło i żeby zapewnić im lepszy start w życie, a one… No cóż, musiałam mu przyznać rację. Ilekroć synek czy córka chorowali, mąż rzucał wszystko i jechał z nimi do lekarza, wstawał po nocach, sprawdzać, czy nie skacze im gorączka. Często wieczorem chodził do pokoju dzieci, całował je po czołach i szeptał, że je kocha. I że przeprasza za krzyk i nerwy.
– Zawsze tego żałuję… – wzdychał ciężko, gdy już wracał po tych przeprosinach do naszego łóżka.
– Wiem, ja też mam do siebie pretensje, gdy stracę cierpliwość – odpowiadałam.
– Ale z drugiej strony, nie wiem, jak inaczej je uspokoić. Nic poza krzykiem do nich nie dociera. Ciągle się drą, ciągle czegoś chcą. Tylko cały dzień „tato, tato i tato…”. Jak to wytrzymać…?
– Normalnie. Cierpliwie.
Może kiedyś doceni ojcostwo
– Muszę ci powiedzieć, że nie spodziewałem się, że będzie tak ciężko – przyznał kiedyś.– Myślałem, że jak podrosną, trochę zmądrzeją i będzie z nimi mniej roboty. A one wyszły z pieluch, a dalej trzeba im poświęcać mnóstwo czasu.
– Przesadzasz.
– Nie, nie przesadzam. Ja naprawdę jestem wykończony tym ich uporem. Ciągle psocą, ciągle czegoś chcą. Jak słyszę to ich „tato…”, to mam dreszcze – wzdychał.
Rozmawiałam o naszym problemie z koleżankami z pracy. Wspierałyśmy się nawzajem, bo część z nich przyznawała, że u nich w domu jest podobnie. Że ich mężowie też zachowują się tak, jakby rodzicielstwo było udręką. Karą za jakieś przeszłe przewinienia. Marne to było jednak pocieszenie – tym bardziej że niektóre dziewczyny mogły pochwalić się mężami zaangażowanymi w wychowanie dzieci.
Takimi, którym opiekowanie się maluchami sprawiało przyjemność. Opowiadałam o tych przypadkach mojemu Jackowi, ale on denerwował się wtedy, że reklamuję mu jakichś leni siedzących na bezrobociu i mających czas na wygłupy z dzieciakami. Po jakimś czasie uznałam, że sprawa jest przegrana. Nie ma co tłumaczyć fenomenu rodzicielstwa komuś, kto go nie czuje. Nie ma co przekonywać, że jesteśmy szczęśliwi, bo mamy zdrowe, radosne dzieci i stać nas na ich utrzymanie. Liczyłam na to, że Jacek sam kiedyś do tej refleksji dojrzeje. No i tak się stało. Mąż zrozumiał wszystko w jednej dramatycznej chwili.
To była sobota
Szykowaliśmy się na wyjście do kina. Dzieciaki przepadały za tymi wycieczkami, więc już od samego rana, od przebudzenia weszły na wysokie obroty. Ciągle pytały, kiedy idziemy, i ganiały się po domu, udając postacie z bajki, na którą zamierzaliśmy się wybrać.
Pech chciał, że u Jacka w firmie pojawił się poważny problem.
Akurat tego dnia szef ekipy montażowej zadzwonił, że u jednego z klientów ktoś zepsuł pomiar i żadne z okien nie pasuje. Jacek dostał białej gorączki. Maszerował po mieszkaniu, wydzwaniał w różne miejsca, przepraszał, prosił, zapewniał i złorzeczył. Część swojej złości wyładowywał też na dzieciach.
Pokrzykiwał na nie, żeby się uspokoiły, żeby pobawiły się w swoim pokoju, ucichły choć na chwilę. Gdy przybiegały do niego w trakcie rozmowy telefonicznej, odganiał je rękoma i robił wściekłe miny.
– Marta… Marta…! – syczał z ręką zaciśniętą na słuchawce.
Zabierałam maluchy, ale mąż i tak z minuty na minutę nakręcał się coraz bardziej. W pewnym momencie usłyszałam, że przerwał rozmowę w pół zdania. Na początku nie zwróciłam na to uwagi, ale potem kątem oka zobaczyłam, że wchodzi do salonu, trzymając się za klatkę piersiową.
– Co jest? Jacek?! – zawołałam, ale on nie odpowiedział.
Zamiast tego usiadł tam, gdzie stał. Na podłodze.
– Jacek! Jacek! Co się dzieje?! – krzyczałam, biegnąc do niego, a on patrzył na mnie z przerażeniem w oczach.
– Strasznie boli… – jęknął.
– Jezus Maria! Ale co?
– Chyba serce, bo tak nagle ścisnęło.
– Dzwonię po pogotowie – poderwałam się z podłogi przekonana, że będzie mnie powstrzymywał, uspokajał, ale on zamiast tego się położył i skulił jak embrion. Już chciałam go ratować, podnieść, nie wiem co właściwie, ale opanowałam panikę i zadzwoniłam po pogotowie.
Dopiero potem siadłam koło Jacka na dywanie. Na szczęście był przytomny. Wykrzywiał się tylko z bólu, ale przez cały czas – przez te najdłuższych w historii świata dziesięć minut – rozmawiał ze mną, zapewniając, że nic mu nie jest.
– Tato, tatusiu… – powtarzał zapłakany synek. – Tatusiu…
– Co się dzieje, mamo? – pytała córka.
W końcu ktoś zadzwonił do drzwi i poderwałam się z podłogi. To byli ratownicy. Wpadli do mieszkania z takim impetem, że prawie mnie przewrócili. Stałam i przytulałam dzieciaki, zaciskając dłonie na ich ramionkach. Po chwili jeden z ratowników, chyba lekarz, wstał i powiedział, że zabierają męża do szpitala.
Pobiegłam więc do sąsiadki, żeby zajęła się dziećmi. Na zawsze zapamiętam, jak bardzo wtedy płakały, jak były wystraszone. Nie zważałam jednak na to, pobiegłam do auta i z piskiem opon ruszyłam w ślad za karetką. Nie wiem, jakim cudem dojechałam do szpitala bez wypadku. W połowie drogi straciłam karetkę z oczu, więc jeszcze bardziej się zdenerwowałam. Pamiętam, że inni kierowcy co chwila na mnie trąbili, a ja złamałam przepisy z kilkanaście razy. W końcu jednak dojechałam na miejsce i zapłakana pobiegłam na izbę przyjęć.
Tam na szczęście miła pielęgniarka od razu zaprowadziła mnie do męża. No i dopiero przy nim odetchnęłam. Lekarze uspokajali, że stan Jacka nie jest tak poważny, jak się wydawało. Dokładniejsze badania potwierdziły, że to tylko ostrzeżenie, a nie zawał! Ale i tak zatrzymali męża na oddziale.
Siedziałam z nim do późna. Dopiero gdy szykował się do spania, pojechałam do domu. No a tam jeszcze przez dobrą godzinę uspokajałam dzieci. Na drugi dzień z samego rana spakowałam torbę i pojechałam zawieźć Jackowi najważniejsze rzeczy do szpitala. Zastałam go już w lepszym stanie. Przywitał mnie z uśmiechem i powiedział, że był u niego lekarz, który potwierdził uspokajające, wieczorne diagnozy. Jacek naturalnie próbował bagatelizować sprawę i odniosłam wrażenie, że chce mnie przekonać, że nic złego się nie stało. Że możemy o tym zapomnieć.
Tamta sobota go zmieniła
– Jacek… Nie mów tak. Musisz coś zmienić… – jęknęłam, bo powoli traciłam do niego cierpliwość.
Chyba zrozumiał wtedy, że nie czas na żarty, i musimy w końcu poważnie porozmawiać. Na szczęście i jego nie ominęła poważna refleksja.
– Wiem, wiem. Też się wystraszyłem…
– Zwolnisz trochę, wyluzujesz?
– Tak, na pewno. Obiecuję – złapał mnie za rękę. – A gdzie dzieci?
– W domu, z moją mamą.
– Przywieź je dzisiaj do mnie, co?
– Ale ty masz odpoczywać.
– Nic mi nie będzie. Przywieź je, proszę… – załamał mu się głos, a oczy zaszkliły. – Muszę je zobaczyć… Jak leżałem na tym dywanie i myślałem, że to już finał, że tam zostanę, to tylko jedno zaprzątało moje myśli. Nie firma, nie pieniądze, tylko to ich wołanie. Słuchałem, jak powtarzają: „tato, tatusiu…”, i dotarło do mnie, że jeśli mnie zabraknie, to one już nie będą miały do kogo tak wołać. Że te najpiękniejsze słowa przepadną w pustce. Że już nikt im nie odpowie… Wyobraziłem sobie, że coś im będzie dokuczać, coś je przerazi, czegoś bardzo będą chciały, a nie będą mogły powiedzieć „tato” z nadzieją, że im pomogę.
– Jacuś, kochanie, przestań…
– Dotarło do mnie, jaki byłem głupi – nie dawał sobie przerwać. – Nie rozumiałem, że powinienem być na każde zawołanie mojego syna i córki. Że to jest sens mojego istnienia. Przychodzić do moich dzieci zawsze, kiedy mnie potrzebują. Jestem ich tatą właśnie po to, żeby mnie ciągle wołały…
Jeszcze tego samego dnia przywiozłam dzieciaki do szpitala. Dotąd nigdy nie widziałam, żeby Jacek poświęcał im tyle uwagi. Rozmawiał z nimi, opowiadał o tym, co się z nim stało. Przytulał, całował i żartował. Ani na chwilę się nie rozproszył, ani na moment nie zdenerwował. A żegnał je tak, że wreszcie miały już dość tego obściskiwania.
Taki sam był po powrocie do domu. Wyrozumiały, uważny i opiekuńczy przez cały dzień. Myślałam, że po jakimś czasie mu przejdzie, bo przecież emocje opadają, ale się myliłam. Od tego strasznego dnia minęło już pięć miesięcy, a Jacek ciągle trzyma się tego, co sobie postanowił. Pracuje, zarabia, zajmuje się firmą, ale codziennie znajduje czas dla dzieci. A gdy Michaś albo Zosia pukają go w ramię, bo czegoś potrzebują, przerywa pracę i idzie im pomóc. Nareszcie zrozumiał, że już nigdy nikomu nie będzie tak potrzebny jak dzieciom teraz…
Czytaj także:
„Zdradziłam męża i zaszłam w ciążę, ale to jego wina. To on wodził mnie za nos choć wiedział, że nigdy nie da mi dziecka” „Zdradził i porzucił, a gdy kochanka odeszła, wrócił i przeprasza na kolanach. Bezczelny! Jeszcze chce mojego pocieszenia” „Zdradziła go z własnym bratem i zaszła w ciążę, a potem chciała wrobić w ojcostwo, żeby płacił na dziecko”