„Odkąd przed laty utknęłam pod lodem, bałam się nawet zamarzniętej kałuży. Jak się okazało, strach miał wielkie oczy”

kobieta, która ma traumę fot. iStock by Getty Images, Science Photo Library
„Woda wlała mi się do ust i nosa, zmoczyła włosy i wsiąkła w zimowe ubranie jak w gąbkę. Zrobiłam się ciężka i ślamazarna. Chciałam wstać, ale nie dałam rady. Chciałam złapać się krawędzi dziury, lecz ręce odmówiły mi posłuszeństwa. Miałam wrażenie, że pływam w gęstej cieczy i że ta ciecz oblepia mnie zewsząd niczym smoła”.
/ 13.08.2023 22:00
kobieta, która ma traumę fot. iStock by Getty Images, Science Photo Library

Właściwie nie jestem ani szczególnie ładna, ani specjalnie bogata, ani w czepku urodzona, Ale mam za to coś, czego zazdroszczą mi i starzy i młodzi – końskie zdrowie. Wszelkie problemy żołądkowe omijają mnie szerokim łukiem, a takie zjawiska jak wzdęcia, zaparcia, kolki tudzież biegunki znam wyłącznie z opowiadań. Mogę najeść się śliwek, popić je zimną wodą i nic. Mogę spałaszować na obiad wielką, tłustą golonkę i też nic. Szkodzi mi tylko alkohol w dużych ilościach. No, niestety. Jak każdy normalny człowiek mam po nim kaca.

Ząb rwał mnie raz w życiu, głowa bolała ze dwa razy, a ból menstruacyjny pojawił w pierwszym dniu pierwszej miesiączki. Choroby wieku dziecięcego przebyłam bardzo wcześnie, powikłań nie było, więc prawie w ogóle nie zapisały się w mojej pamięci… Poza mglistym wspomnieniem wietrznej ospy i związanego z nią swędzenia. Przeziębiam się raz od wielkiego dzwonu i objawia się to tym, że przez dwa dni cieknie mi z nosa, a temperatura ciała rośnie do całych 37 stopni.

Podobno wdałam się w świętej pamięci dziadka Staszka, który też cieszył się znakomitym zdrowiem i nigdy nie skarżył na fizyczne dolegliwości. Z rodzinnych opowieści wynika, że w szpitalu był tylko raz, gdy przyszedł na świat, a do lekarza chodził wyłącznie wtedy, kiedy zmuszał go do tego pracodawca. Mama twierdzi, że dożyłby spokojnie setki, ale los widać chciał inaczej. W kwietniu 1992 roku zwalił się na niego remontowany balkon sąsiadów.

Woda wsiąkła w moje ubranie jak w gąbkę

Może to prawda, że odziedziczyłam po dziadku dobre zdrowie, ale łatwiej mi chyba wierzyć, że ta wyjątkowo odporność na wszelkiego rodzaju wirusy i bakterie to efekt pewnej przymusowej kąpieli w przeręblu. Kiedyś załamał się pode mną lód na stawie i wpadłam na długie dwie minuty do przerażająco zimnej, wręcz lodowatej wody. Staw znajdował się w parku, jego głębokość nie przekraczała pół metra, więc nie groziła mi śmierć przez utopienie. Jednak co najadłam się strachu, to moje i nie zapomnę tych chwil do końca życia.

Zdarzenie miało miejsce na kilka lat przed dramatyczną śmiercią dziadka, w czasie ferii, ale nie kojarzę, czy świątecznych, czy zimowych. Wiem natomiast, że była niedziela, bo wróciliśmy z kościoła i matka wzięła się do gotowania rosołu na obiad. Pamiętam, że poprosiła tatę o pomoc. Kazała mu zagnieść kluski, on jednak wolał poczytać gazetę i wynikła z tego sprzeczka.

– Mamo, mogę iść na ślizgawkę do parku? – spytałam.

– Idź, idź, tylko ciepło się ubierz i wróć na czternastą – zgodziła się bez oporów.

W parku prócz płytkiej sadzawki były też górki dla saneczkarzy i plac zabaw, wiec okoliczne dzieciaki chętnie spędzały tam wolny czas. Młodsze lepiły bałwany i bawiły w kulig, a te starsze, urządzały sobie wojny na śnieżki albo paliły po krzakach papierosy. Największym powodzeniem cieszył się jednak pokryty lodem staw i znajdująca się na nim gigantycznych rozmiarów ślizgawka.

W tamto niedzielne przedpołudnie okupowała ją przez dobrą godzinę grupa wrzaskliwych, agresywnych wyrostków z sąsiedniej ulicy, ówczesny odpowiednik dzisiejszych dresiarzy. Być może ich wygłupy sprawiły, że lodowa tafla pękła; może sprawiły to słońce i wzrost temperatury. A może to mnie zabrakło wyobraźni, bo zamiast trzymać się brzegu, ruszyłam na środek stawu, gdzie wspomniani młodzieńcy dla żartu zawlekli ławkę i kosz na śmieci.

Trzask, który rozległ się pod moimi stopami, przypominał odgłos łamanej gałęzi, lecz w moich uszach zabrzmiał jak wystrzał z armaty. Ułamek sekundy później podłoże usunęło mi się spod nóg i z głośnym pluskiem wpadłam do stawu. Gdybym zanurzyła się pionowo i znalazła oparcie dla nóg, skończyłoby się na strachu i lekkim katarze, ale najwyraźniej coś poszło nie tak i walnęłam w dno czterema literami.

Dla dorosłego człowieka pół metra to pikuś. Dla małego dziecka jednak, którym wtedy byłam, to pół metra zdawało się prawdziwą przepastną głębią. Woda wlała mi się do ust i nosa, zmoczyła włosy i wsiąkła w zimowe ubranie jak w gąbkę. Zrobiłam się ciężka i ślamazarna. Chciałam wstać, ale nie dałam rady. Chciałam złapać się krawędzi dziury, lecz ręce odmówiły mi posłuszeństwa. Miałam wrażenie, że pływam w gęstej cieczy i że ta ciecz oblepia mnie zewsząd niczym smoła.

Nawet kałuża może mnie teraz przerazić

Pierwsze zachłyśniecie się wodą wywołało w płucach pożar. Drugie zmroziło mi w żyłach krew. Trzecie ścisnęło krtań jak imadło. Przez bardzo długą chwilę nie mogłam oddychać. Zaczęłam się dusić i dostałam zawrotów głowy. Pamiętam, że latały mi przed oczami niebieskie kręgi i szumiało w uszach, ale najgorsze było chyba zimno, ten obezwładniający dotyk lodowatej wody, który wprawiał ciało w coraz większe odrętwienie i zmuszał serce do panicznego galopu.

Myślę, że mój organizm doznał szoku termicznego, bo przestałam cokolwiek czuć, widzieć i słyszeć. Chyba straciłam na moment świadomość. A kiedy ją odzyskałam, leżałam na śniegu przywalona stertą cudzych kurtek i głośno szczękałam zębami. Konsekwencją tej przymusowej kąpieli było zachłystowe zapalenie płuc. Niewykluczone, że uodporniłam się przy okazji na przeziębienia i że moje końskie zdrowie wcale nie wynika z genetycznego uwarunkowania.

Jak się później okazało, była jeszcze jedna konsekwencja tamtej niemiłej przygody, a mianowicie irracjonalny lęk przed zamrożonymi akwenami wodnymi. Lęk zwany powszechnie fobią.

Niektóre fobie bywają bardzo uciążliwe i potrafią zatruć człowiekowi życie. Mój pierwszy chłopak na przykład cierpiał na klaustrofobię. Kiedyś na szkolnej wycieczce zatrzasnął się w toalecie i dostał takiej histerii, że trzeba było wezwać pogotowie. Za to najlepsza przyjaciółka mojej mamy, ciotka Dzidka, panicznie boi się pająków i unika miejsc, gdzie mogłaby je spotkać. A to nie jest takie proste, ponieważ pająki są wszędzie – w lesie, ogrodzie, piwnicy i za szafą.

Ja miałam trochę łatwiej, bo zima w Polsce nie trwa przecież wiecznie, przez moje miasto nie przypływa żadna rzeka, a do najbliższego jeziora jest ponad trzydzieści minut samochodem. Wystarczyło, że nie pchałam się na spacery do parków – i wszystko było w porządku.

Niestety, fobia ma to do siebie, że potrafił dopaść człowieka w najmniej odpowiednim momencie. Całkiem niedawno na przykład, gdy szłam na parking, zobaczyłam na drodze ogromną kałużę pokrytą cienkim lodem. Może trudno w to uwierzyć, ale ominęłam ją szerokim łukiem. Nie dlatego, że bałam się poślizgnąć czy zamoczyć buty. Pierwszy trzask pod nogami i głośne chlupnięcie zjeżyło mi na głowie wszystkie włosy i wyssało z płuc cały zapas powietrza. Stanęłam jak wryta i przez bardzo długą chwilę nie mogłam się ruszyć. To było straszne.

Ten drobny incydent uświadomił mi z bolesną wyrazistością, że trauma z dzieciństwa nie minęła i że mam z tym problem.

W ubiegłym tygodniu zmuszona byłam zawieźć teściów do Zakopanego. Samochód im się popsuł czy coś, a o podróży pociągiem nie chcieli nawet słyszeć. W drodze powrotnej do domu nieco zgłodniałam, więc zatrzymałam się na obiad w zajeździe „Pod Zezowatym Łosiem”. Jakoś umknęło mojej uwadze, że knajpę zbudowano na brzegu jeziora. Było w całości skute lodem, więc wyglądało z daleka jak przysypane śniegiem pola.

Trzeba w końcu stanąć z tym twarzą w twarz

Bez żadnych złych przeczuć zajęłam stolik przy oknie, złożyłam zamówienie i dopiero wtedy mnie olśniło, że gapię się właśnie na przystań i tkwiących na środku jeziora wędkarzy. Doliczyłam się trzech. Jeden przyjechał na rowerze, drugi rozstawił obok siebie malutki namiocik, a trzeci właśnie wiercił w lodzie dziurę. Od samego patrzenia na to wszystko zrobiło mi się zimno w środku, a ciało obsypało gęsią skórką. No nie, znowu!

– O kurde! – jęknęłam słabym głosem i usiadłam tyłem do okna.

Smaczny obiad, herbata z cytryną i sącząca się z głośników muzyka nastawiły mnie bardziej pozytywnie do świata. I nagle w głowie zakiełkowała mi przedziwna myśl o... spacerze brzegiem zamarzniętego jeziora… A może nawet przechadzka po samym jeziorze! Po prostu pomyślałam sobie, że trzeba wreszcie wziąć problem na klatę, bo to nie jest normalne, żeby dorosła kobieta bała się lodu. Muszę w końcu zmierzyć się z moją fobią i ją pokonać.

Gestem przywołałam kelnera.

– Czy takie łowienie jest aby bezpieczne? – spytałam, gdy z satysfakcją przyjął napiwek.

– O tej porze roku jak najbardziej – odparł z uśmiechem.

 A gdybym chciała się przejść?

– Nie widzę przeszkód – zapewnił mnie. – Lód ma w tej chwili z piętnaście centymetrów grubości, więc na pewno się nie załamie. Może pani zejść na plażę z naszego tarasu.

Podziękowałam za informację, po czym skorzystałam z tylnych drzwi i po chwili znalazłam się nad brzegiem jeziora. Przynajmniej takie miałam wrażenie. Ląd i woda właściwie niczym się od siebie nie różniły. Wszystko pokrywał biały puch.

Walka z fobią okazała się dużo łatwiejsza niż myślałam. Spacerowałam po zamarzniętej tafli jeziora i nie czułam żadnego lęku. Moje serce biło normalnie, nie miałam problemów z oddychaniem, a pod skórą nie biegały mrówki. Cóż, najwyraźniej grunt to odpowiednie nastawienie.

Czytaj także:
„W młodości popełniłem błąd, za który przyszło mi płacić do dziś. Tamta górska tragedia śni mi się po nocach”
„Utknęłam w lesie, mój samochód odmówił posłuszeństwa, a komórka straciła zasięg. Tamtej nocy byłam zdana tylko na siebie”
„Tamtego dnia byłam zaledwie o krok od śmierci. Tajemniczy wybawca wyrwał mnie z jej szponów w ostatniej chwili”

Redakcja poleca

REKLAMA