Pamiętam tamten dzień, jakby to było wczoraj, i zawsze będę go pamiętał. Aż mnie ciarki przechodzą… Byłem wtedy w piątej klasie szkoły podstawowej. Zależało mi tylko na zabawie z kumplami, zdaniu do następnej klasy i kolekcjonowaniu kart z piłkarzami.
Nie miałem prawa przeczuwać, że mój beztroski świat się zawali, a ja już nigdy nie będę taki jak dawniej, że moje dzieciństwo skończy się niczym ucięte nożem, a zacznie się czas strachu.
Pojechaliśmy z klasą na wycieczkę w Tatry
Z samego rana wybraliśmy się na wędrówkę po górach. Szlak nie był specjalnie wymagający, tak myśleliśmy, młodzi idioci – dlatego z chłopakami szukaliśmy alternatywnych rozrywek. Każdy z nas po kolei wymyślał jakieś zadanie, a następny w kolejce musiał je wykonać.
Były to niewinne polecenia typu: „zagadaj do pierwszych ludzi, jacy będą mijali nas na szlaku”, albo głupkowate, w rodzaju: „pociągnij jakąś dziewczynę z klasy za włosy” czy „rzuć kamykiem w ptaka”. Nic szczególnego.
W końcu przyszła pora na Tomka. Był największy i najstarszy z nas – powtarzał klasę – ode mnie na przykład był straszy niemal o dwa lata, bo urodził się w styczniu, a ja w grudniu.
– Chłopaki, poczekajcie chwilę. Niech wszyscy przejdą. Robi się nudno, więc czas podkręcić zabawę. Adrenalina, te sprawy – rzucił mądrym słowem.
Miał wśród nas posłuch, więc podejrzewam, że nawet gdyby jego pomysł nam się nie spodobał, nikt by nie zaprotestował. Żaden z nas nie chciał wyjść w oczach Tomka na mięczaka i trzęsidupę.
A jednak jego plan na podkręcenie atmosfery spodobał się nam, i to jeszcze zanim poznaliśmy szczegóły. Dlatego posłusznie poczekaliśmy, aż reszta klasy nas minie i przejdzie dostatecznie daleko. Pani Kr., która się nami opiekowała, była pochłonięta rozmową z dziewczynami, nie zwróciła uwagi na nasze zachowanie. Pewnie do głowy jej nie przyszło, że na tym w miarę prostym szlaku ktoś mógłby się zgubić, o gorszym nieszczęściu już nie wspominając.
– Dobra, jesteście ze mną? – zapytał Tomek.
– Jasne! – odparliśmy kilkugłosowym chórem.
– To będzie tak, Marek, teraz twoja kolej. Wychylisz się w taki sposób, żeby się wydawało, że lecisz w przepaść. My oczywiście będziemy cię mocno trzymać, więc spoko wodza, niczym się nie martw. Chodzi o to, żeby to wyglądało tak, że prawie spadłeś, ale my, twoi bohaterscy kumple, cię uratowaliśmy. Janek – spojrzał na mnie – pobiegniesz szybko po resztę.
Kiwnąłem głową na zgodę.
– Drzyj się, że Marek spada, i ściągnij ich tutaj. Nastraszymy ludków na całego. Ekstra, co? Baby będą piszczeć, K. zawału dostanie. Co o tym sądzicie?
Każdy z nas uznał to durne, niebezpieczne zadanie za coś fajnego, ekscytującego. Zabrakło nam wyobraźni. Za młodzi byliśmy, za głupi, aby dostrzec wszelkie możliwe zagrożenia i konsekwencje. Nie widzieliśmy w tej zabawie niczego złego. Ot, żart nieco grubszego kalibru.
Rzeczywistość okazała się tragiczna
Nawet jeszcze nie zdążyłem nigdzie pobiec, gdy stało się najgorsze, co mogło się stać. Marek miał się tylko delikatnie wychylić, a chłopaki od razu złapać go za ręce. Niestety, góry nie znają się na żartach, a Marek, chcąc się popisać, wychylił się pod zbyt dużym kątem. Nie było szans porządnie złapać go ani tym bardziej utrzymać. W ciągu sekundy na naszych oczach kumpel wpadł w pięciometrową przepaść usianą licznymi skałami.
Byliśmy w totalnym szoku. Łzy, zduszone krzyki, panika, chaos, bezradność. Przerażenie, co dalej. Boże, co teraz?! Każdy z nas się bał. Każdy… poza Tomkiem.
On jeden zachował zimną krew. Czasem się zastanawiam, czy nie brał też pod uwagę takiego scenariusza, czyli że Marek faktycznie spadnie. Ale to zbyt straszne, nawet dziś mimo wszystko wolę wierzyć, że to był wpadek spowodowany szczeniacką bezmyślnością i brawurą.
– Cisza, zamknąć ryje! – wrzasnął Tomek. – Nie drzyjcie się tak, bo zaraz się tu wszyscy zlecą. Mordy w kubeł, jak ktoś nie chce oberwać! Zrozumiano? Cisza ma być, póki nie ustalimy zeznań.
Zamilkliśmy, przestraszeni i przerażeni, dokładnie tak, przynajmniej ja tak czułem – dwa lęki: z powodu tego, co się stało, i przed Tomkiem. Zarazem odczułem ulgę, że ktoś przejął inicjatywę, zdecydował za mnie, co powinienem zrobić.
– Dobra, spokój. Zanim się wszystko zacznie, ustalmy, co będziemy mówić. Musimy gadać to samo. Przecież to nie nasza wina. Nikt go nie zepchnął, nikt go do niczego nie zmuszał. Chcecie, żeby was po sądach i policji ciągali, pali się wam do poprawczaka? Szkoda Marka, fajny był z niego kumpel, ale musimy myśleć o sobie. Kapewu? Choćby na torturach powtarzamy, że to był wypadek. Musicie przysiąc na wasze matki, że żaden nie piśnie słowem o zadaniu. Przecież nie kazałem mu się tak mocno wychylić. Przyszpanować chciał i stało się.
Straszył nas, bo jak nic bał się o własną skórę. Nie mam pojęcia, czy spełniłby swoje groźby, sam był w końcu tylko dzieciakiem. Tymczasem z lewej strony nadciągała już pani K. Z prawej biegli ku nam jacyś turyści.
– Przysięgnijcie! Już! – krzyknął Tomek.
Nieprawdopodobna mieszanka uczuć. Strach, paraliż myśli, zagubienie, rozpacz, zatracenie sensu…
Nie widziałem, co zrobić, więc w końcu po cichu mruknąłem:
– Przyrzekam.
Po mnie przysięgli inni.
Dobrze, porozmawiam z księdzem
Reszta dnia jawi mi się niczym ciągnący się w nieskończoność koszmar, z którego nigdy się już nie obudzę. Jednak choć było ciężko, żaden z nas nie złamał obietnicy. Jak jeden mąż zeznaliśmy tak, jak chciał Tomek, a może tak, jak trzeba było. W końcu Marek sam był sobie winien. Z drugiej strony… gdyby Tomek nie wpadł na ten durny pomysł, nasz kolega nadal by żył.
Jako osoba dorosła stykałem się z chorobą i śmiercią, ale dla dzieciaka tragiczna śmierć kolegi, i to oglądana osobiście, była czymś traumatycznym, czego nie dało się ani wymazać z pamięci, ani zaakceptować.
Dni mijały, a ja nie umiałem zapomnieć o TAMTYM, jak to między sobą nazywaliśmy, o ile w ogóle któryś z nas odważył się napomknąć o wypadku. Choć nawet gdy milczeliśmy, gdy udawaliśmy, że „tatrzański incydent” się nie zdarzył, wiedzieliśmy, że cząstka tego strasznego wydarzenia pozostanie w nas już na zawsze.
We mnie została do dziś. Wraz ze strachem. Nie zliczę nocy, kiedy śnił mi się Marek. Budziłem się przerażony, z okrzykiem na ustach, i potem płakałem w poduszkę. Ileż to razy marzyłem o tym, by dało się cofnąć czas. Straciłem serce do zabawy, odsunąłem się od rówieśników i skupiłem się na nauce, byle nie wspominać.
Odetchnąłem, gdy szkoła się skończyła i każdy z nas, z grupki chłopaków, którzy poddali się charyzmatycznej woli Tomka, poszedł w swoją stronę. Z nikim z nich nie utrzymuję kontaktu, ale nie zdziwiłbym się, gdyby podobnie jak ja do dziś mieli w sobie pewnego rodzaju blokadę.
Po kilkunastu latach od tamtego zdarzenia wciąż czasami o nim myślałem.
Wystarczył drobiazg – czyli na przykład gdy padło gdzieś imię „Marek” – by sprowokować niechciane wspomnienia. Ale cóż, nauczyłem się jakoś z nimi żyć.
Wszystko wróciło niedającą się kontrolować falą niedawno. W radiu usłyszałem krótką informację o wypadku w Tatrach.
Jakaś turystka spadła w przepaść…
I znowu były koszmary, stany lękowe, potworne wyrzuty sumienia. Żona, której wreszcie wyznałem prawdę o TAMTYM, namówiła mnie na rozmowę z naszym księdzem. Cóż, wolałem pogadać z nim niż z psychiatrą, więc w niedzielę po mszy udałem się na nieformalną spowiedź na plebanię. Ksiądz Jerzy wysłuchał mnie, a potem poradził coś, co już dawno powinienem był zrobić.
– Byłeś wtedy dzieciakiem, miałeś prawo się pogubić. Bóg na pewno ci wybaczył, zwłaszcza że wciąż cierpisz, czujesz skruchę, żal. Dorosłeś, jesteś porządnym człowiekiem i dobrym chrześcijaninem, dawny błąd tego nie zmieni… Niemniej chyba pora uporać się z tym, co nie daje ci spokoju. Staw temu czoło, oczyść się. Sprawa, o ile w ogóle byłaby jakaś sprawa karna, zapewne uległa przedawnieniu, dlatego pójście na policję mija się z celem. To w twoim sercu tamto wydarzenie pozostaje nadal aktualną sprawą i nierozwiązaną, bo niewyznaną. Wydaje mi się, że najbardziej pomogłaby ci rozmowa z ludźmi, którzy kochali Marka…
Jakoś sam nie wpadłem na to, żeby prosić o wybaczenie rodziców Marka. Może zwyczajnie się bałem.
Było wiele łez i wiele… śmiechu
Po powrocie do domu całą noc myślałem o radzie księdza, a z samego rana zabrałem się za poszukiwanie adresu rodziny Marka. Wieczorem byłem już na miejscu. Bałem się jak cholera, ale czułem, że nie ma odwrotu, że inaczej nigdy się nie uwolnię od poczucia winy.
– Dobry wieczór. Przepraszam, że państwa nachodzę. Wiem, że minęło wiele lat, że bardzo się spóźniłem z tą spowiedzią, ale muszę wam opowiedzieć, jak wtedy było – rozpocząłem rozmowę, mocno skrępowany i spięty.
– Kim pan jest? – zapytał ojciec Marka, teraz zupełnie siwy staruszek.
– Mam na imię Jan… Janek. Marek był moim kolegą z klasy. I ja… ja byłem z nim wtedy, kiedy zginął…
To była najtrudniejsza rozmowa w moim życiu, przynajmniej póki nie opowiedziałem wszystkiego. Nie obyło się bez łez, szlochów, wyrzutów, głośnych westchnień, ale ostatecznie chyba obu stronom ulżyło – po wyznaniu i poznaniu całej prawdy.
Nim się rozstaliśmy, rozmawialiśmy prawie trzy godziny, wspominając Marka, oglądając zdjęcia. I wówczas więcej było uśmiechów niż łez. Rodzice kolegi nie powiedzieli, że mi wybaczają, a i ja o to nie prosiłem. Wystarczy, że wreszcie pożegnałem się z Markiem tak, jak należy.
Czytaj także:
„Starszy pan rozpoznał we mnie miłość swojego życia. W młodości był narzeczonym mojej babci, a teraz ja poślubiłam jego wnuka”
„W młodości zrobiłam coś głupiego dla kasy i do dziś za to płacę. Boję się, że syn odkryje moją tajemnicę i stracę w jego oczach”
„W młodości poleciałam w tango z gorącym kochankiem i zaszłam w ciążę. Nie przewidziałam, że to syn zapłaci za moje błędy"