„Odkąd pamiętam, zawsze musiałam robić to, czego chcieli moi rodzice. Jestem ich projektem, nie córką”

Konflikt z rodzicami fot. Adobe Stock
Wolę taplać się w błocie i pomagać Adamowi leczyć świnie, niż być idealną prawniczką i córeczką rodziców. Nie żałuję swojej decyzji.
/ 30.04.2021 09:28
Konflikt z rodzicami fot. Adobe Stock

Moje życie, moje wybory Adam stanął na mojej drodze jak… dobry duch zmiany. Jego miłość dała mi tak ważne – siłę i determinację. 

Ostatni raz swoich rodziców widziałam osiem miesięcy temu. I nie rozstaliśmy się w zgodzie… Ale nie żałuję niczego i swojej decyzji nie zmienię! Huknęłam drzwiami tak mocno, że dom się zatrząsł w posadach. I jeszcze na podwórku krzyczałam, że więcej mnie nie zobaczą, że nie potrzebuję ich chorej miłości. Pewnie myśleli, że zaraz wrócę. Stanę w progu i ze skruszoną miną powiem: „Przepraszam, mamusiu, przepraszam tatusiu. Macie rację, Adam to nie chłopak dla mnie”.

Ale tym razem się pomylili. Odkąd pamiętam, zawsze musiałam robić to, czego chcieli moi rodzice. Oni wiedzieli wszystko najlepiej, znali się na wszystkim i zawsze mieli rację. Podejrzewam, że już w dniu moich narodzin postanowili, że będę dzieckiem idealnym. Miałam spełnić to, co sobie wymarzyli, osiągnąć to, co im się w życiu nie udało. No i konsekwentnie swój plan realizowali.

Jestem ich planem, nie córką

Miałam siedem lat, gdy zdecydowali, że muszę nauczyć się grać na pianinie. Nawet nie zapytali, czy tego chcę. Trzy razy w tygodniu prowadzali mnie na zajęcia do ogniska muzycznego, godzinami kazali ćwiczyć w domu. W duszy marzyłam o tym, by dołączyć do dzieciaków biegających po podwórku, lecz zamiast tego posłusznie siadałam do pianina. Jak ja tego nienawidziłam! Od wielogodzinnego grania bolały mnie palce.

Potem dokładali mi tylko zajęć. Angielski, hiszpański, kółko taneczne. „Znajomość języków obcych to dzisiaj podstawa” – tłumaczył ojciec. „Będziesz się poruszać z gracją” – słyszałam od mamy. Oni zawsze mieli gotowe argumenty. Gdy stałam się nastolatką, nic się nie zmieniło. Dalej za mnie decydowali. Impreza u koleżanki? Nie. Dyskoteka? Nie! Wieczorne wyjścia na miasto? Nie. Wyjazd na weekend pod namiot? Nie.

I to tłumaczenie, że od takich idiotycznych rozrywek rozumu mi nie przybędzie, że szkoda na nie czasu. Bo rozsądniej jest się uczyć, grać, tańczyć. Nikt się ze mną nie przyjaźnił, nikt mnie do siebie nie zapraszał. Bo i po co? Wszyscy wiedzieli, że i tak nie przyjdę. Bardzo przez to cierpiałam, ale rodzice tego nie zauważali. Cieszyli się, że mają mnie na oku, że nie pakuję się w żadne kłopoty, wyrastam na ten ich ideał.

Pewnie się zastanawiacie, czy kiedykolwiek postawiłam się rodzicom, czy powiedziałam kiedyś „nie”. Próbowałam. Niedługo przed maturą. Chciałam zostać nauczycielką. Gdzieś w małej wiejskiej szkółce. Marzyłam o życiu z dala od miejskiego zgiełku. Powiedziałam o tym w domu i rozpętało się piekło. O Boże, jak rodzice się wkurzyli! Jedno przez drugie krzyczeli, żebym to sobie z głowy wybiła, że nauczyciele słabo zarabiają i nikt ich nie szanuje, że na wsi zmarnuję sobie życie.

Próbowałam tłumaczyć, że nie zależy mi na poklasku i pieniądzach, że chcę po prostu spełnić swoje marzenia. Nie słuchali. Tak naciskali, tak mnie osaczyli, że jednak uległam. Poszłam, jak chcieli, na prawo. Byli szczęśliwi. Z wypiekami na twarzy opowiadali, jakaż to wspaniała przyszłość mnie czeka, chwalili się znajomym. A ja? Choć miałam w indeksie same piątki, nienawidziłam tych studiów!

Od wkuwania paragrafów zbierało mi się na wymioty. Grzecznie chodziłam jednak na wykłady, a po zajęciach od razu wracałam do domu i zasiadałam do nauki. Nadal nigdzie nie wychodziłam, z nikim się nie spotykałam. I pewnie tak byłoby do dziś, gdybym nie spotkała Adama.

Poznałam go dwa lata temu, w autobusie. On siedział za mną i czytał książkę, ja chciałam przejrzeć notatki do pracy magisterskiej. Otworzyłam teczkę i wszystkie papiery wylądowały na podłodze. Adam jako jedyny zerwał się na równe nogi i pomógł mi wszystko pozbierać. A potem zapytał, czy nie poszłabym z nim na kawę. W pierwszej chwili zamierzałam odmówić, ale głos mi uwiązł w gardle. Miał takie dobre oczy i promienny, ciepły uśmiech… Zgodziłam się.

Wysiedliśmy na najbliższym przystanku i poszliśmy do przytulnej kafejki.

Dowiedziałam się, że trzy lata temu Adam skończył weterynarię, marzy o życiu z dala od miasta i zamierza wyjechać w Bieszczady; chce otworzyć gabinet, leczyć barany, konie, krowy, ratować wilki. Byłam nim zauroczona. Miałam wrażenie, że znam go od zawsze. Umówiliśmy się na kolejne spotkanie i jeszcze jedno.

Zakochałam się. Z wzajemnością…

Któregoś dnia zapytał, czy pojadę z nim w Bieszczady. Odpowiedziałam: tak. Długo ukrywałam przed rodzicami, że spotykam się z Adamem. Wiedziałam, że im się to nie spodoba. Miałam przecież ważniejszą sprawę na głowie – obronę pracy magisterskiej. Gdy więc szłam na randkę, mówiłam, że idę do biblioteki albo pouczyć się z koleżanką. Powiedziałam im o Adamie dopiero, gdy odebrałam dyplom. Tak jak przypuszczałam, nie byli zachwyceni. Z kwaśnymi minami zapytali, kim jest mój ukochany. Gdy usłyszeli, że weterynarzem, nastrój się im znacznie poprawił.

Tata stwierdził nawet, że to zawód z przyszłością, a mama poprosiła z uśmiechem, żebym zaprosiła go na obiad. Zwlekałam z tym zaproszeniem. Jakbym przeczuwała, że wybuchnie wielka afera. Gdy rodzice zaczęli naciskać, tłumaczyłam, że Adam jest bardzo zajęty, że może później. Ale byli nieustępliwi. Mówili, że chcą wreszcie poznać mężczyznę, który zawładnął moim sercem, cieszyć się naszym szczęściem… Tak mi słodzili, tak się uśmiechali, że w końcu uległam.

Przyprowadziłam Adama do domu. I to była katastrofa! Kiedy mój chłopak powiedział, że wkrótce wyjeżdża w Bieszczady i chce mnie ze sobą zabrać, ojciec zmienił się na twarzy. Zrobił się biały jak ściana, zacisnął usta, zmarszczył brwi. Burknął, że boli go głowa i musi się położyć. A potem wstał od stołu i po prostu wyszedł z pokoju. Mama od razu ruszyła za nim.

Długo siedzieliśmy sami. Słyszeliśmy za ścianą podniesione głosy. Wreszcie mama wróciła. Nie odezwała się ani słowem. Spojrzała tylko na Adama nienawistnym wzrokiem i ostentacyjnie zaczęła wynosić talerze do kuchni, choć dopiero zaczęliśmy jeść drugie danie. Wyraźnie dawała do zrozumienia, że spotkanie skończone. Adam podniósł się z krzesła i chciał się pożegnać. Wtedy moja mama odwróciła się do niego plecami.

Już nie jestem waszą małą, posłuszną córeczką

Odprowadziłam ukochanego na parking. Próbowałam jakoś załagodzić sytuację. Tłumaczyłam, że tata miewa migreny, mama się tym zamartwia i dlatego straciła humor i ochotę na dalszą rozmowę. Przepraszałam, kajałam się. Adam kiwał głową, mówił, że nic się nie stało, że mam się nie przejmować, ale widziałam, że jest mu bardzo przykro. Gdy odjechał, postanowiłam, że od razu porozmawiam z rodzicami. Zapytam, dlaczego tak podle się zachowali. Przecież Adam nie powiedział niczego złego!

Nie zdążyłam się nawet odezwać. Gdy tylko przekroczyłam próg mieszkania, natychmiast na mnie napadli. Usłyszałam, że nie po to mnie kształcili, nie po to dokładali starań, żebym teraz niszczyła sobie życie. Że prędzej padną trupem, niż pozwolą mi wyjechać w te cholerne Bieszczady. I że mam natychmiast zapomnieć o Adamie, przestać się z nim spotykać. Bo to nieudacznik, który nie może znaleźć pracy w mieście, i dlatego ucieka na koniec świata. „Zasługujesz na kogoś lepszego!” – krzyczała mama. „Tak, tak to nie jest mężczyzna dla ciebie. Jeszcze nam kiedyś podziękujesz, że wybiliśmy ci go z głowy” – wtórował jej tata.

Słuchałam tego, słuchałam i czułam, jak wzbiera we mnie coraz większa złość. Nie złość, wściekłość! Dla moich rodziców nie było ważne, że kocham Adama, że go wybrałam, że jestem z nim szczęśliwa. Im się nie spodobał, więc miałam natychmiast zakończyć znajomość. Gdy dotarło do mnie, że jeśli tym razem się nie postawię, to mogę Adama więcej nie zobaczyć, coś we mnie pękło.

Wyciągnęłam plecak z szafy…

Rodzicom wykrzyczałam, że zniszczyli moje marzenia, a teraz chcą zniszczyć także miłość. Ale na to nie pozwolę. Zanim zdążyli zareagować, wybiegłam, trzaskając drzwiami. Minęło prawie osiem miesięcy. Mieszkam z Adamem w niewielkiej wsi w Bieszczadach. Od września zacznę uczyć angielskiego w szkole w sąsiedniej miejscowości. Na razie pomagam Adamowi w gabinecie, jeżdżę na wizyty domowe. Razem z nim taplam się w błocie i gnoju, by pomóc kwiczącemu czy ryczącemu pacjentowi. Często jestem tak wykończona, że wieczorem nie mam siły się porządnie umyć, ale rozpiera mnie szczęście.

Wreszcie czuję, że naprawdę żyję, że jestem wolna. A rodzice? Wcale się nie zmienili. Wydzwaniają do mnie przynajmniej raz w tygodniu, ślą dramatyczne esemesy i maile. Piszą w nich, że powinnam natychmiast wrócić do domu, że ich zawiodłam, złamałam im serca. Obiecywali, że jeśli się opamiętam, to oni mi wybaczą i przyjmą z otwartymi ramionami. Przykro mi, mamusiu i tatusiu, ale nie wrócę. Już nie jestem waszą małą córeczką. Trochę późno, ale dorosłam. 

Czytaj także:
„Po śmierci żony mój brat przez 7 lat chciał być sam. To samolubne, jego dzieci potrzebują mamy - nawet przyszywanej”
„Nie mogę patrzeć na to, jak moja córka traktuje swojego narzeczonego. Nie wychowałam jej na egocentrycznego potwora…”
„Nie zwracałem na nią uwagi, bo była zwykłą szarą myszą, a ja wolałem wampy. Byłem zwykłym pustakiem”

Redakcja poleca

REKLAMA