„Odkąd jeżdżę na wózku inwalidzkim, czuję się jak żałosna imitacja człowieka. Nie chcę ciągle polegać na cudzej litości”

smutna kobieta na wózku inwalidzkim fot. Adobe Stock, Anastasiya
Codziennie ktoś mi coś podawał, przytrzymywał drzwi, podnosił, kiedy coś mi upadło. Czasami dobrzy ludzie popychali mój wózek na wysoki krawężnik albo pomagali mi wsiąść do autobusu. Nie byłam w stanie na każdego patrzeć z wdzięcznym uśmiechem. Jeszcze niedawno to ja byłam tą silną, która zawsze pomagała.
/ 25.05.2021 15:34
smutna kobieta na wózku inwalidzkim fot. Adobe Stock, Anastasiya

Sos stał na najwyższej półce. Nie miałam szans, by go dosięgnąć bez niczyjej pomocy. Poczułam, że wzbiera we mnie poczucie krzywdy i żalu do całego świata, tak silne, że łzy wzbierają pod moimi powiekami i spod nich płyną strużkami po policzkach. Wzięłam głęboki oddech, bo za nic w świecie nie chciałam się rozpłakać w supermarkecie. Znowu.

– Czy coś pani podać? – usłyszałam damski głos. Przełknęłam łzy.
– Tak, sos guacamole – poprosiłam cicho. – Ten z zielonym napisem. Dziękuję bardzo.

Nawet nie spojrzałam na kobietę, która mi pomogła. Nie miałam na to siły. Codziennie ktoś mi coś podawał, przytrzymywał drzwi, podnosił, kiedy coś mi upadło. Czasami dobrzy ludzie popychali mój wózek na wysoki krawężnik albo pomagali mi wsiąść do autobusu. Nie byłam w stanie na każdego patrzeć z wdzięcznym uśmiechem.

Tak naprawdę czułam się upokorzona za każdym razem, kiedy musiałam zdawać się na łaskę obcych ludzi

Upokorzona, zła i rozgoryczona, bo przecież nie zawsze tak było… Sporty ekstremalne to był mój żywioł Kiedyś byłam w pełni sprawna. Trenowałam bieganie i jazdę na rowerze górskim. Uwielbiałam jeździć po wertepach, wjeżdżałam na szczyty wzniesień i pędziłam w dół na złamanie karku. „Złamanie karku” – tak mówiła moja mama, strasząc, że kiedyś będę miała wypadek i skończę na wózku.

Odwodziła mnie od tych szalonych zjazdów jak tylko mogła, to dla niej przerzuciłam się na biegi dalekodystansowe. Przebiegłam dwa maratony i kilka półmaratonów, mama była zadowolona, bo to przecież sport dużo mniej urazowy. Nie wiedziała, że w sekrecie wciąż chodziłam na Górkę Mazurkę – jak nazywaliśmy największe wzniesienie w okolicy – i uprawiałam ekstremalne zjazdy.

Miałam tam przyjaciół, samych chłopaków, którzy zawsze starali się udowodnić, że w niczym nie ustępują dziewczynie. Ale i tak ja potrafiłam wykonać najlepsze skoki, obroty i ślizgi. Adrenalina była jak narkotyk, wszyscy tam byliśmy na „haju”. Ryzykowaliśmy życiem i zdrowiem, ale poza drobnymi obtarciami i stłuczeniami, nigdy nikomu z nas nic się nie stało. No, raz kolega złamał obojczyk, ale to dlatego, że porwał się na zjazd, chociaż miał za małe umiejętności. Ja naprawdę wiedziałam, co robię.

Zanim przyjęłam nowe wyzwanie, trenowałam do bólu w bezpieczniejszych warunkach. Wbrew pozorom, zachowywałam rozsądek i znałam swoje możliwości. Lubiłam ryzyko, ale nie chciałam zginąć ani skończyć na wózku.

A potem, któregoś dnia szłam chodnikiem z zakupami i wjechał we mnie pijany kierowca

On dostał wyrok pięciu lat w zawieszeniu, ja – wyrok wózka inwalidzkiego na resztę życia...

– Zapakować to pani? – zapytała kasjerka, uśmiechając się dużo uprzejmiej niż do innych klientów. – Tutaj, do tego plecaka?

Przytaknęłam, rozciągając usta w wymuszonym uśmiechu. Podziękowałam jej też drugi raz, kiedy wyszła zza kasy i założyła szelki plecaka na rączki wózka z tyłu. Była taka pomocna, taka życzliwa, a ja miałam ochotę na nią nawrzeszczeć! Bo nie powinnam musieć korzystać z ludzkiej dobroci! Nie chciałam współczucia! Kiedyś to ja pomagałam innym, ja byłam tą silną, wysportowaną, tą, na którą można było liczyć! Kiedy wróciłam do domu, depresyjny nastrój ogarnął mnie na dobre. Nie chciało mi się nawet rozpakować zakupów. Wiedziałam, że mama przyjdzie wieczorem i zrobi to za mnie.

Coraz częściej coś za mnie robiła. Wiedziałam, że naprawdę mogłabym sama włożyć naczynia do zmywarki czy zrobić pranie, ale zwyczajnie brakowało mi energii. Wolałam przenieść się z wózka na łóżko i spędzić kilka godzin, gapiąc się tępo w telewizor.

– Powinnaś częściej wychodzić z domu – mówiła mama. – Może zadzwonisz do znajomych? Może gdzieś cię wyciągną?

„Wychodzić”. „Wyciągną cię” – te czasowniki brzmiały dla mnie zupełnie inaczej niż kiedyś. Ja już nigdzie nie mogłam sama „wyjść”. I faktycznie nieraz trzeba mnie było „ciągnąć”, kiedy nie dawało się pchać… Nie chciałam robić kłopotu dawnym przyjaciołom. Nie narzucałam się, wręcz odmawiałam, kiedy oferowali się, że po mnie wpadną. Byłam zdania, że kieruje nimi litość, a tego sobie nie życzyłam.

Któregoś ciepłego dnia zły nastrój gryzł mnie jeszcze bardziej niż zwykle

Przewiercał moją duszę jak wiertło i czułam, że za chwilę zacznę rozmyślać o tym, jak by to było wdrapać się na barierkę balkonową i rzucić głową w dół.

– Mam to gdzieś! – syknęłam do siebie. – Chrzanię to cholerne kalectwo!

Smutek i żal zaczęły zmieniać się w złość, która zmotywowała mnie do wyjechania z domu. Skierowałam się do lasu, tam gdzie kiedyś jeździłam na rowerze. Droga była pełna wertepów, ale i tak dotarłam do Górki Mazurki. Już z daleka widziałam, jak po łagodnym zboczu wjeżdżają na nią rowerzyści, by potem rzucać się pędem z bardziej stromej strony. Znałam obie te ścieżki – tę do podjazdu, długą i lekko tylko nachyloną i tę do zjazdowych akrobacji, spadzistą i niebezpieczną.

Nie wiem, co we mnie wstąpiło, ale nagle ogarnęła mnie dzika determinacja. Chciałam znowu stanąć na szczycie góry, odetchnąć pełną piersią, spojrzeć na trasę w dół. Wyobraziłam sobie, jak zwalniam hamulec na tym szczycie i mknę w dół na wózku. Oczywiście, przewróciłabym się pewnie, obiła sobie twarz, połamała kończyny. Ale co z tego? Czy już nie byłam sparaliżowana od pasa w dół? Czy mogło być jeszcze gorzej? A może po prostu bym się zabiła i skończyłoby się to moje marne, bezwartościowe życie?

Podjęłam decyzję. Skierowałam się ku łagodnemu zboczu. Znałam tam każdy kamyczek, każdą serpentynę. Powoli, ale konsekwentnie zaczęłam się piąć. Serce waliło mi jak oszalałe, spociłam się na całym ciele, ale nie poddawałam się, parłam do góry, jakby od tego zależało moje życie.

– Hej! – krzyknął mijający mnie rowerzysta na „góralu”.
– Cześć! – zawołał następny, przejeżdżając obok mnie.

To nie byli moi dawni koledzy, tylko zupełnie nowi ludzie. Nie znali mnie, ale pozdrawiali, jakbym była jedną z nich. Nie z litości, tylko z przyzwyczajenia. Zawsze woła się „cześć” do tego, kogo się mija w drodze na szczyt i zawsze życzy powodzenia temu, kto rzuca się z góry przed nami.

Ten chłopak nie patrzył na mnie z litością

Kolejne „hej” i kolejny mijający mnie rower. Facet w czerwonej koszulce z numerem „8” na plecach. Powyżej cyfry widniało imię, czy raczej ksywa: Baloo. Jak ten niedźwiedź z „Księgi Dżungli”, chociaż facet wcale nie był masywny. Normalny sportowiec, szczupły, ale umięśniony. Z genialnie wyrzeźbionymi pośladkami unoszącymi się nad siodełkiem.

– Przynajmniej widoki mam ładne – sapnęłam sama do siebie, gapiąc się na ten jego tyłek w obcisłych legginsach.

A potem mimowolnie prychnęłam śmiechem. Tak, pośladki Baloo na moment poprawiły mi humor. W końcu, zziajana, spocona i ledwie żywa, dotarłam na szczyt. Spojrzałam w dół i zobaczyłam chłopaków kończących zjazd. Jeden leżał, ale właśnie się podnosił. Byłam na górze zupełnie sama, gdybym teraz chciała rzucić się w dół, nikt by mi nie przeszkodził… Poczułam, że mam w oczach łzy…

– Czekałem na ciebie – odezwał się ktoś niespodziewanie i aż się wzdrygnęłam.

To był Baloo, siedział za dużym głazem, dlatego go nie widziałam.

– Dlaczego nie zjechałeś? – zapytałam, chyba nieco ostrzej niż zamierzałam, ale nie chciałam, by zobaczył, że płaczę.
– No mówię, czekałem na ciebie. Zobaczyłem, jak tu wjeżdżasz i pomyślałem, że wezmę autograf i zapytam, gdzie cię można śledzić.
– Co? – nie zrozumiałam. – Jak to: śledzić?
– No wiesz, na YouTubie, pewnie masz własny kanał, no nie?

Powiedziałam, że chyba mnie z kimś pomylił. Ja nie mam żadnego kanału, a nawet żadnego życia. Jestem nikim, nie umiem nawet sama sięgnąć po sos w supermarkecie. Jestem żałosną imitacją człowieka bez szans na normalne życie i…

– Sorry, ale strasznie teraz chrzanisz! – przerwał mi nieoczekiwanie. – Czekałem tu na ciebie, bo w życiu bym się nie spodziewał, że ktoś może wjechać na tę cholerną górę taką kupą żelastwa jak twój wózek! Mój rower waży pewnie z dziesięć razy mniej, a i tak ledwie daję radę! Jesteś tytanką, w życiu kogoś takiego nie spotkałem! Chciałem cię zapytać, skąd bierzesz motywację, jak się osiąga takie rzeczy. Poczułem się przy tobie jak mały dzieciak bawiący się rowerkiem, który spotyka mistrza olimpijskiego, serio!

To ode mnie zależy, jakie będzie moje życie

Ukryłam twarz w dłoniach. Nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć. W końcu wyznałam, że może i wjechałam na tę górę, ale nie mam pojęcia, jak mam teraz z niej zjechać. Nie dałabym rady wyhamować ciężkim wózkiem nawet na łagodnym zboczu. Po prostu tego nie przemyślałam, chciałam tylko tam wjechać, a teraz byłam uwięziona jak jakaś rąbnięta królewna w wysokiej wieży.

– Ja cię zwiozę – zaproponował, ale nie wyczułam w tym znienawidzonej litości.

Zostawił rower na szczycie i zjechał wraz ze mną, ubezpieczając wózek. Potem kazał mi zaczekać na dole i wrócił po rower. Chciał mnie odprowadzić do domu, a ja nie miałam siły, żeby go spławić. Potem uparł się, że weźmie ode mnie numer telefonu i jeszcze tego samego wieczoru zadzwonił i zaprosił mnie na pizzę. O ile na początku wciąż podejrzewałam, że jego zachowanie wynika ze współczucia, o tyle to wrażenie minęło, kiedy odstawił mnie pod klatkę.

Bo tak nie całuje facet, który czuje do kobiety wyłącznie litość, naprawdę

Baloo wyznał, że jego przygoda z kolarstwem górskim to chwilowy kaprys, bo tak naprawdę jest zapalonym maratończykiem. Z lekkim rozbawieniem stłumiłam myśl, że to tłumaczy fantastyczny kształt jego pośladków. Zapytał, czy chciałabym się z nim przygotowywać do maratonu.

– Jak niby? – zapytałam powątpiewająco, patrząc na swoje wychudzone, bezwładne nogi.

On już jednak miał pewien pomysł… Stanął na głowie, przeprowadził zbiórkę pieniędzy i zwrócił się o pomoc do pewnej fundacji. Efektem jego starań był zakup profesjonalnego wózka sportowego dla mnie. To właśnie na tym wózku przygotowywałam się, a potem ukończyłam swój pierwszy bieg na dziesięć kilometrów. Potem przyszedł czas na półmaraton, a w tym roku ostro trenuję do Maratonu Warszawskiego.

Baloo, a raczej Tomek, obecnie mój narzeczony, trenuje i biega razem ze mną. Zawsze mamy identyczny czas na mecie. Dlaczego? Ponieważ zawsze przekraczamy jej linię, trzymając się za ręce. Nie opowiadam tej historii, żeby się chwalić, ale dlatego, że mam nadzieję, iż dla kogoś może okazać się inspirująca. Nigdy nie wolno rezygnować z marzeń i tego, co sprawia nam przyjemność. Jeśli mogę mimo inwalidztwa brać udział w maratonach, to znaczy, że mogę kontrolować własne życie, choćby centrum kontroli mieściło się na wózku inwalidzkim. A to, że nie mam władzy w nogach nie oznacza, że jestem gorsza. Po prostu muszę mieć silniejsze ręce i tyle!

Czytaj także:
Moja narzeczona jeździ na wózku. To dlatego matka nie chce naszego ślubu
Moja żona miała obsesję na punkcie wagi. Nawet w ciąży się głodziła
Nieodpowiedzialny tatuś zostawił dziecko samo przed sklepem. Doszło do tragedii

Redakcja poleca

REKLAMA