– Wynoś się z naszego domu! Nie ma tu dla ciebie miejsca! – krzyczała histerycznie, cała zapłakana, rozmazana, rozczochrana. – A ta bransoletka też ci się nie należy! On nie ma prawa dawać ci biżuterii mojej mamy. To jest pamiątka, tylko ja mogę ją nosić!
Akurat bransoletka jest moja i przeze mnie osobiście kupiona – nawet nie wiedziałam, że Małgosia miała taką samą. Powinnam była to spokojnie wytłumaczyć jej córce, ale przecież wiedziałam doskonale, że nie o bransoletkę tutaj chodziło.
A jak wytłumaczyć sprawy o wiele poważniejsze?
Nie jestem pewna, czy potrafiłabym, nie jestem nawet pewna, czy rzeczywiście bym chciała. Ostatecznie to dorosła osoba. Nieważne jak nieszczęśliwa, mogłaby jednak pewne sprawy sama przemyśleć. Rozejrzeć się wokół siebie. Zobaczyć, że nie jest w swej rozpaczy jedyna. I zrozumieć, że rozpacz nie jest sposobem na życie. I tak każdy argument obróciłby się przeciwko mnie. Trochę się już do tego przyzwyczaiłam.
Mój związek z Robertem wzbudził gorący sprzeciw całej jego rodziny, mojej rodziny, wspólnych przyjaciół, osobnych przyjaciół, bliższych i dalszych znajomych oraz nieznajomych – żyjemy w końcu w świecie karmiącym się plotką jak osesek kaszką manną. A taki temat – trup ledwo wystygł, a wdowiec już w łóżku z najbliższą przyjaciółką zmarłej żony – no, ludzie, szykujcie armie.
Najciekawsze jest to, że ja właściwie nigdy Roberta nie lubiłam. Przyjaźniłam się z Małgosią od podstawówki, od zawsze siedziałyśmy w jednej ławce, razem poszłyśmy na studia, mniej więcej w tym samym czasie wyszłyśmy za mąż i porodziłyśmy dzieciaki. Byłyśmy ze sobą bardzo blisko, a mężowie… Wiadomo, jak to jest w takich przypadkach – trochę wzajemnej zazdrości, naszej o mężów i mężów o nas, kontakty towarzyskie z przymusu – te kolacyjki we czworo, wspólne wyjazdy, a tak naprawdę panowie w tym układzie zawsze na przyczepkę.
Ani ja nie przepadałam za Robertem, ani Małgosia za moim Edwardem, a z kolei Robert i Edward różnią się pod każdym możliwym względem, więc jak by się mieli zaprzyjaźnić?
To my tworzyłyśmy tę relację
Poza tym zwierzałyśmy się sobie z różnych małżeńskich problemów, po domowych kłótniach lałyśmy łzy w rękaw jedna drugiej, i to też sprawiało, że znałam Roberta ze strony, z której na pewno nie chciał, bym go znała. Denerwowały mnie jego despotyzm, absolutna pewność siebie, przekonanie, że jest najmądrzejszy na świecie. Wydawało mi się, że trochę Gośkę tyranizował, a ona poddawała się dla świętego spokoju, miała charakter raczej ugodowy.
– Po długiej i wyczerpującej dyskusji (czytaj: ciężkiej awanturze) doszliśmy do oczywistego wniosku, że będzie tak, jak on postanowił. Na co to było strzępić sobie język i nerwy, tracić czas i urodę? – słyszałam od Małgosi niejeden raz.
– Ale przynajmniej poćwiczyłaś sztukę przekonywania – pocieszałam ją.
– O tak! Przede mną jeszcze lata ćwiczeń.
Biedaczka. Było ich wiele, ale nie aż tak, jak można by przypuszczać. Małgosia zachorowała tuż po czterdziestych urodzinach. Rak piersi, choroba trwała kilka lat, a to, co robił Robert, by ratować żonę… Mój Boże! Gdyby była jakakolwiek, najmniejsza, najbardziej minimalna, mikroskopijna szansa uratowania Małgosi, na pewno do dziś by żyła. Robert dokonywał cudów zaradności, a był przy tym tak opiekuńczy i czuły, cierpliwy i wytrwały nawet w najtrudniejszych chwilach, że całkowicie zmieniłam o nim zdanie.
Zaczęłam go autentycznie podziwiać
Patrząc z perspektywy tego, co się wydarzyło, okazał się najlepszym mężem, jakiego można mieć. Do czasu choroby byli parą jak każda inna, z górkami i dołkami, czasem była nawet mowa o rozwodzie. Nieszczęście wywindowało ich uczucie wysoko w górę. Kiedy było już po wszystkim, Robert wydawał się człowiekiem skończonym. Tęskniłam za Małgosią, ale jego było mi żal.
– Przyniosłam ci coś do jedzenia, jeść trzeba. Chyba nie zamierzasz zagłodzić się na śmierć.
– Zamierzam zagłodzić się na śmierć. Nie jem, ale za to piję za dwóch!
– Pijesz za dziesięciu. Dosyć tego, Robert. Masz tu zupę, odgrzałam ci.
– Na co mi zupa?
Początkowo to była kwestia długu wobec Małgosi. Miałam poczucie, że ktoś musi jej mężowi pomóc, a nikt inny jakoś się nie kwapił. Nieszczęście odsuwa ludzi, człowiek cierpiący jest trochę jak zadżumiony. Owszem, telefony, wyrazy współczucia, „jak będzie ci źle, to zadzwoń, ale lepiej może za często nie wydzwaniaj”. Tymczasem Robert tracił wolę życia z dnia na dzień. Zaczęło się od totalnej apatii i abnegacji, potoczyło w stronę permanentnego pijaństwa. Pracować nie musiał – rodzinny biznes i tak już od dawna prowadził brat, na szczęście lojalnie, bo inny by go w skarpetkach puścił. Córka pogrążyła się w swojej własnej rozpaczy, ale ją wspierał chłopak, wyciągał z domu, pocieszał. Robert miał wszelkie warunki, by poddać się destrukcji.
– Ty, Asia, a tak w ogóle to po co ty tutaj przychodzisz? Taka z ciebie siostra miłosierdzia? Mam w dupie twoje miłosierdzie!
– Też cię kocham!
Traktował mnie jak naprzykrzającą się muchę
Czasem długo stałam przed drzwiami, nim je otworzył. W końcu jednak wymiękł – zauważyłam, że czeka na moje przyjście. Miał mi coraz więcej do powiedzenia. Bez względu na to, czy kompletnie pijany, czy tylko trochę, czy wreszcie trzeźwy (jego organizm coraz mocniej buntował się przeciw alkoholowi), wyrzucał z siebie cały ten balast, który latami się w nim nagromadził i zżerał go jak jakiś monstrualny robak. Tony udręki, bólu, strachu i upokorzenia.
Hektolitry łez, które przy Małgosi nie miały prawa znaleźć ujścia. Zależało mu na słuchaczu, a ja umiem słuchać. Zależało mu też na kimś, kto Małgosię znał i kochał. Tyle rzeczy mogłam zrozumieć bez słów…
– Przesiadujesz u niego całymi dniami. Co z tobą? – usłyszałam raz od męża. – To ja jestem twoim mężem, łaskawie ci przypominam.
Przypomina mi! Sam dopiero co sobie przypomniał. Mój mąż zaniedbywał mnie przez lata – miał swoje życie, swoich kolegów, swoje sprawy (i pewnie kochanki). Godziłam się na to ze względu na dzieci, zawsze byłam typem mamuśki, dla dzieciaków poświęcałam wszystko, dzieciaki stanowiły dla mnie całą radość życia. Jednak gdy już dorosły i poszły w świat – i to dosłownie, bo córka mieszka w Anglii, a syn w Szwecji – okazało się, że coraz mniej mnie z Edkiem łączy. Rzeczywiście wolałam być z Robertem, mając poczucie, że naprawdę jestem mu potrzebna, że mu pomagam, że dzięki mnie powoli wychodzi. Miałam wrażenie, że jestem jedyną osobą na świecie, którą interesują jego uczucia, jego ból.
– Słuchaj, ludzie coraz więcej gadają! – drążył Edward.
– Co mnie to obchodzi? A ty – czy tobie to przeszkadza?
– Szczerze? Przeszkadza mi bardzo. Chodź sobie, gdzie chcesz, wisi mi to. Tylko nie rób pośmiewiska – z siebie, jego i ze mnie. Zastanów się nad tym.
Zastanowiłam się i to był przełom
Przez lata czułam, że mąż mnie nie kocha. Teraz miałam na to dowód. Nie obchodziło go nic innego poza ludzkim gadaniem. Nie był nawet w najmniejszym stopniu zazdrosny. Przestałam mieć jakiekolwiek skrupuły. Niemal przeniosłam się do Roberta – godzinami rozmawialiśmy, gotowałam mu jedzenie, robiłam zakupy, sprzątałam, pilnowałam rachunków, pomagałam praktycznie we wszystkim.
Byłam psychoterapeutką, pielęgniarką, domową pomocą. I przyjaciółką przede wszystkim. Edward wniósł pozew rozwodowy. Córka i syn na przemian wydzwaniali i apelowali – a to do uczuć rodzinnych, a to do rozsądku.
– W życiu nie zaakceptuję tego, że odeszłaś od ojca. Pewnie, że to nie ideał, ale w końcu jesteście małżeństwem, to chyba do czegoś zobowiązuje? Jeśli cała ta historia naprawdę skończy się waszym rozejściem, to nie chcę cię więcej znać, serio – zagroziła mi ukochana córeczka.
– To przecież jakaś paranoja, mamo, co ty wyprawiasz na stare lata, opamiętaj się, jak tak dalej pójdzie, zostaniesz sama jak palec – interweniował wychuchany synek maminsynek.
Ale najgorsze piekło urządziła córka Roberta
Ta sama Hania, którą trochę ponad dwadzieścia lat temu trzymałam do chrztu, a na pogrzebie matki ściskałam mocno w ramionach. Początkowo wizyty „cioci” przyjmowała z rodzajem wdzięczności, ostatecznie trochę ją wyręczałam, widać miała jakieś poczucie winy, że zostawiła ojca samemu sobie. W pewnym momencie (choć trzeba przyznać, dość późno) zorientowała się, że coś między nami się dzieje. Że spędzamy razem każde popołudnie, każdy wieczór, każdy weekend. Że czuję się w ich domu jak w swoim własnym. I bardzo jej się to nie spodobało. Ataki histerii, emocjonalny szantaż wobec ojca, grożenie – im dalej, tym gorzej.
Wyszłam za mąż tak, jak tego pragnęli moi rodzice – za dobrze zapowiadającego się człowieka, który wydawał im się solidny i godny zaufania. Pochodził z „dobrego domu” i już na starcie zapewnił mi wygodne życie. Ja sama do końca nie miałam przekonania, że dobrze robię, wcześniej, zanim poznałam Edwarda, kochałam się w długowłosym, brodatym i co tu dużo mówić, raczej obdartym chłopaku, w typie hipisa, którego nie odważyłam się nawet przedstawić moim mieszczańskim do bólu starym.
Byłam grzeczną dziewczynką i zapłaciłam za to dużą cenę – nieszczęśliwego małżeństwa, niespełnionego życia. Jako dojrzała kobieta postanowiłam wreszcie wyciągnąć wnioski. Mogłam niegdyś bać się rodziców, ale przecież nie będę się teraz bać dzieci!
Dałam się ponieść intuicji
I uczuciu, które stało się jasne jak słońce. Siedzimy z Robertem w barze na dachu naszego hotelu, patrzymy, jak słońce zachodzi za morze w pomarańczowo-liliowej poświacie, pijemy szampana. To nasza podróż poślubna. Jestem szczęśliwa. Wiem, że dla Roberta zawsze będę tą drugą, może mniej kochaną żoną, że muszę pilnować swojego miejsca w jej cieniu, ale też wiem, że ten cień będzie powoli bladł. Już niczego się nie boję.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”