Zastanawiam się, czy mój syn kiedyś usłyszy o tym, że w ogóle jestem na tym świecie... A jeśli tak się stanie, to chciałbym, żeby poznał prawdziwą historię, a nie jedynie nic nieznaczące fakty.
Nie miałam normalnego dzieciństwa
Szczerze mówiąc, niesamowicie go kochałam i marzyłam, by mógł wieść zwyczajne życie. Moje własne dzieciństwo nie należało do najszczęśliwszych. W naszych czterech kątach nieustannie gościły procenty i agresja. Matka i ojciec upijali się, wdawali w awantury, a następnie nas bili. Nieraz byłam zmuszona chować się z młodszym rodzeństwem na poddaszu, byle tylko uniknąć bolesnych ciosów. Wtulona między zakurzone, stare graty, ślubowałam sobie, że w przyszłości zapewnię własnym pociechom zupełnie inny dom. Wypełniony czułością i rodzinnym ciepłem.
Zaraz po tym, jak stuknęła mi osiemnastka, zdecydowałam, że czas ruszyć do stolicy. Nie miałam za bardzo wyboru – w mojej małej mieścinie nie było perspektyw. Odkąd padł PGR, mieszkańcy stracili ostatnią szansę na znośne i jako takie bezpieczne życie. Moi starzy, tak samo jak inni, topili smutki w wódce. Ledwo wiązali koniec z końcem, od jednej zapomogi do kolejnej. Ja natomiast pragnęłam czegoś innego.
Miałam sporo farta. Znajoma z mojej miejscowości ogarnęła mi pracę w sporym lokalu usytuowanym przy głównej drodze na peryferiach miasta. Kasa nie powalała na kolana, ale dawałam radę za to żyć i opłacać wynajmowany pokój. Jak na moje standardy, to i tak był niezły poziom.
Grzesiek pracował jako kierowca ciężarówki. Regularnie odwiedzał nasz lokal. Sympatyczny i uprzejmy. No i do tego wolny. Każda kelnerka robiła do niego słodkie oczka, ale to mnie wybrał spośród innych.
– Jesteś prawdziwą szczęściarą! – koleżanki zazdrościły mi wyraźnie, a ja czułam w sobie rosnące poczucie dumy.
Zaczęliśmy widywać się coraz częściej. Kiedy po raz pierwszy przytulił mnie w swojej ciężarówce, opowiadał mi sporo o uczuciach i naszej przyszłości razem. Poczułam wtedy jego czułość i delikatność. Straciłam dla niego głowę, totalnie przepadłam!
Zostawił mnie całkiem samą
Minęło sześć miesięcy i dowiedziałam się, że spodziewam się dziecka. Kiedy spojrzałam na pozytywny test ciążowy, poczułam ogromne szczęście. Myślałam, że moje dziecięce pragnienia nareszcie staną się rzeczywistością. Wierzyłam, że ja i Grzesiek stworzymy naszemu maluchowi kochający dom. Ale jak bardzo się myliłam.
– Oszalałaś? Wykluczone, nie mam zamiaru słuchać o żadnym dzieciaku. Poza tym nawet nie jestem przekonany, że jest moje. W tej knajpie kręci się sporo kolesi. Z nimi też pewnie się piep... – poderwał się ze stołka i wyleciał z lokalu. To było nasze ostatnie spotkanie.
Przez wiele dni nie mogłam przestać płakać. Byłam kompletnie zagubiona, nie miałam pojęcia, co powinnam zrobić. Ciągle rozmyślałam, jak dam radę zapewnić byt sobie i maleństwu, skoro zarabiam zaledwie tysiąc złotych miesięcznie. Kto zaopiekuje się dzieckiem, kiedy ja będę tkwić w robocie do późnych godzin? No i gdzie my w ogóle będziemy mieszkać? Dziewczyny, z którymi dzielę mieszkanie, oczywiście mi współczuły, ale od razu dały mi do zrozumienia, że po tym, jak urodzę, będę musiała znaleźć sobie inne lokum.
– Nie bierz tego do siebie, ale tutaj już teraz jest strasznie mało miejsca. Poza tym noworodki potrafią wydzierać się wniebogłosy po nocach. Wiesz, my też musimy być wypoczęte do pracy, zrozum nas – próbowały mi to wytłumaczyć.
Wcale się na nie nie gniewałam. Zdawałam sobie sprawę, że pragnęły po prostu mieć wreszcie upragniony spokój. Wybrałam się więc do rodzinnego domu, licząc na wsparcie od rodziców. Cóż za naiwność z mojej strony... Ojciec wpadł w szał.
– Nawet mi się nie waż zjawiać tutaj z tym bachorem. Nie mam zamiaru przez ciebie być pośmiewiskiem całej wsi – darł się na cały dom.
Matka stała z boku, nie odezwała się ani słowem. W jej oczach widziałam tylko smutek. Było dla mnie jasne, że i na nią nie mogę w tej sytuacji liczyć.
Byłam całkowicie załamana
Pojechałam do Warszawy. Czułam się zupełnie samotna i porzucona. Zdarzały się momenty, kiedy pragnęłam nawet pozbyć się tego „kłopotu”. Nie, skądże znowu – aborcja nie wchodziła w grę. Poza tym pewnie i tak nie miałabym na nią funduszy. Bardzo dużo pracowałam, ponad siły, byle tylko móc odłożyć jakieś oszczędności na życie. Moja szefowa zauważyła, że targają mną różne emocje i pewnego dnia zaprosiła mnie na rozmowę.
– A może rozważyłabyś oddanie dziecka do adopcji? – powiedziała delikatnym tonem. – Wiele par boryka się z problemem niepłodności. Obdarzą twojego malucha taką samą miłością, jak gdyby był ich własnym. Mimo że nigdy cię nie spotkają, do końca życia będą ci wdzięczni za to, że wydałaś je na świat. Czyż to nie wspaniałe? Przemyśl tę opcję.
– Tak, a skąd może pani to wiedzieć? – zmierzyłam ją spojrzeniem, pytając.
– Znasz Ewę, prawda? To moja córeczka – odezwała się po chwili zastanowienia. – Razem z Pawłem zdecydowaliśmy się ją adoptować dwie dekady temu, kiedy była jeszcze malutkim, 6-miesięcznym bobaskiem. Jest naszym oczkiem w głowie i nie ma dnia, żebyśmy w duchu nie dziękowali jej biologicznej mamie za to, że wydała ją na świat. Naprawdę, możesz mi wierzyć.
Kolejne noce mijały mi prawie bezsennie. Sen nie przychodził, a moje myśli ciągle krążyły wokół słów mojej szefowej. Od czasu do czasu do baru wpadała Ewa. Z przejęciem tuliła się do mamy, dzieliła się z nią opowieściami, a w oczach szefowej widziałam bezgraniczną miłość. Ta dziewczyna zdawała się mieć wszystko – kochających rodziców i dostatnie, pełne szczęścia życie. Pragnęłam, by moje maleństwo również zaznało takiego losu. Jednak samodzielnie nie byłam w stanie mu tego dać.
– W porządku, zdecydowałam się urodzić i oddać maleństwo do adopcji – powiedziałam mojej przełożonej. – To najlepsza decyzja z myślą o jego przyszłości.
– Podziwiam twoją odwagę – odparła, uśmiechając się ciepło. – Jeśli masz ochotę, mogę cię zabrać do ośrodka, który zajmuje się adopcjami. Wyjaśnią ci tam wszystkie szczegóły, poczujesz się pewniej.
Czułam, że to dobra decyzja
Moja wizyta w ośrodku adopcyjnym przebiegła bardzo dobrze. Sympatyczna pracownica przedstawiła mi procedurę, polegającą na skrupulatnym sprawdzaniu kandydatów na rodziców. Stwierdziła też, że maluchy nie są oddawane w przypadkowe ręce. Mogłam zobaczyć zdjęcia w albumie, na których widniały uśmiechnięte od ucha do ucha dzieci z nowymi opiekunami. Zrobiło mi się lżej na sercu, gdy patrzyłam na ich radosne twarze. Wyglądały na zadowolone, że mogą razem tworzyć rodzinę.
– Proszę się nie obwiniać. Może mi pani zaufać, nie jest pani złym rodzicem. To posunięcie świadczy o pani ogromnym uczuciu i poczuciu obowiązku – dodała na zakończenie. Doceniłam to, co powiedziała.
Na świat przyszedł mój synek, bez żadnych problemów podczas porodu. Podobno śliczny i w świetnej kondycji bobas. Ja sama nie miałam odwagi na niego spojrzeć. Przed porodem poprosiłam położną, aby nie dawała mi go do karmienia. Obawiałam się, że jeśli ujrzę jego twarz i wezmę go w ramiona, zacznę się wahać. Że będę chciała go zatrzymać przy sobie. Ale co wtedy? Jak miałabym sobie poradzić w takiej sytuacji?
Całe szczęście, że nikt nie wtrącał się ani nie zadawał żadnych niewygodnych pytań. Pracownicy szpitala doskonale zdawali sobie sprawę, że muszę zostawić bobasa pod ich opieką. Jeszcze przed trafieniem na salę, złożyłam podpis na wstępnej deklaracji o odrzuceniu praw rodzicielskich. Zostałam potraktowana z szacunkiem, bez cienia pretensji czy złośliwości.
– Proszę się nie zamartwiać, maluszek jest zdrowy – szepnęła pocieszająco położna, kiedy odpoczywałam po porodzie. – Z pewnością szybko trafi do kochającej rodziny.
Opuściłam szpital już kolejnego dnia po porodzie, wcześniej niż zalecali lekarze. Nie miałam siły patrzeć na uśmiechnięte buzie innych świeżo upieczonych matek, które czule tuliły swoje noworodki, ani na wzruszonych i pękających z dumy tatusiów. To było dla mnie zbyt trudne.
– Wciąż może pani zmienić tę decyzję – usłyszałam od personelu na odchodne. – Dajemy sześć tygodni na przemyślenie sprawy. Jeśli nie zdecyduje pani inaczej, zapraszamy wtedy do sądu, aby formalnie zrezygnować z praw rodzicielskich. Dopiero po dopełnieniu tych formalności dziecko będzie mogło bez przeszkód trafić do adopcji.
Klamka zapadła. Poszłam do sądu i złożyłam podpis na papierach. Możecie w to wierzyć lub nie, ale przyznaję, że była to dla mnie trudna sprawa. Przeszło mi nawet przez myśl, żeby to trochę odwlec w czasie... Ale nie... Gdybym tak zrobiła, mój synek wylądowałby w bidulu, a przecież zależało mi na tym, aby zapewnić mu przyzwoite warunki do życia.
Pięć długich lat upłynęło od momentu, gdy byłam w sądzie. Wciąż rozmyślam o moim synku. O tym, co u niego słychać, jak się zmienił, czy jest szczęśliwy. Ten ból będzie mi towarzyszył do końca moich dni. Mimo wszystko czuję, że postąpiłam właściwie. Mam nadzieję, że jeśli mój syn kiedyś pozna prawdę o mnie, przebaczy mi i zrozumie moją decyzję. Chciałam dla niego jak najlepiej, dlatego go oddałam.
Justyna, 24 lata
Czytaj także:
„W pakiecie z facetem maminsynkiem dostałam teściową zołzę. Urządza nasze życie jakby meblowała swój dom”
„Bliscy zrobili ze mnie telefon zaufania. Obarczali mnie swoimi problemami, jakbym mogła naprawić zło całego świata”
„Żona pomiatała mną jak sługusem, a ja tańczyłem, jak zagrała. Gdy kazała mi rzucić robotę uznałem, że dość tej farsy”