Wszystko zaczęło się pięć lat temu, od… siłowni. Moja córka była wtedy studentką weterynarii. Chciała być najlepsza na roku, więc mnóstwo czasu spędzała na uczelni i w domu, nad książkami. Martwiło ją, że od tego ślęczenia zaczyna tyć, więc zapisała się na siłownię. Miała nadzieję, że dzięki regularnym ćwiczeniom odzyska figurę i kondycję.
Co trening czuła się jednak coraz gorzej
Narzekała, że potwornie boli ją głowa, że traci siły. Zaniepokoiło mnie to, więc namówiłam ją, by poszła do lekarza. Potem były liczne badania, skierowanie do specjalisty, wreszcie szpital. I diagnoza – schyłkowa niewydolność nerek. Lekarz nie ukrywał, że przy życiu mogą utrzymać Martynę tylko dializy trzy razy w tygodniu lub przeszczep nerki, najlepiej od kogoś bliskiego. Bo wtedy odpada długie i niepewne czekanie na dawcę i jest większa szansa na to, że przeszczep się przyjmie.
Byłam w szoku. Słuchałam tego, co mówi lekarz, i nie mogłam uwierzyć że to nie koszmarny sen. Na samą myśl o tym, co czeka córkę, ogarniała mnie czarna rozpacz. Dializy? Przecież to piekło! Co drugi dzień wyjęty z życia, bo każdy zabieg trwa nawet osiem godzin. Dla mojej Martyny to było prawie jak śmierć. Dotąd przecież studiowała, szykowała się do praktyk w klinice weterynaryjnej. Miała nadzieję, że w przyszłości zostanie chirurgiem. I nagle miała to wszystko stracić? Nigdy! Nie mogłam na to pozwolić.
– Szykujcie moją córkę do przeszczepu. Oddam jej swoją nerkę. Choćby jutro – powiedziałam do lekarza.
– To nie jest takie proste… Najpierw musimy sprawdzić, czy jest pani zdrowa i może zostać dawcą…
– To sprawdzajcie, doktorze. Byle szybko – ucięłam.
W tamtej chwili byłam gotowa oddać swojemu dziecku nawet serce. Każda matka chyba by tak zrobiła. Prawda? Po powrocie do domu, opowiedziałam o wszystkim mężowi. Był… oburzony. Ale nie tym, że podjęłam taką, a nie inną decyzję, ale tym, że nie pomyślałam o nim jako o ewentualnym dawcy. Od razu stwierdził, że nic nie jest jeszcze przesądzone. Bo on też pójdzie na badania i na pewno okaże się, że jego nerka jest lepsza od mojej.
Wiem, że to brzmi śmiesznie, ale prawie się wtedy pokłóciliśmy. Gdy emocje nieco opadły, ustaliliśmy, że przebadamy się oboje. I że to lekarze zdecydują, które z nas uratuje naszą córkę. Po badaniach na zgodność tkankową okazało się, że lepszym dawcą będę ja. Mąż był szczerze niepocieszony, a ja szczęśliwa. Nie myślałam o strachu. Czułam, że mogę zrobić coś naprawdę ważnego, dać swojemu dziecku życie po raz drugi, cząstkę siebie. Radość była tak wielka, że aż podzieliłam się nią z lekarzem, który opiekował się Martyną.
– Czyli mogę liczyć na to, że się pani nie rozmyśli? – zapytał.
– Oczywiście, że nie. Nie rozumiem, jak panu mogło coś takiego przyjść do głowy! – zdziwiłam się.
– Bo znam statystyki. W Polsce przeszczepy rodzinne stanowią tylko pięć procent ogólnej liczby transplantacji – wyjaśnił.
– Tak mało? Dlaczego?
– Często bywa tak, że bliscy w pierwszym odruchu serca deklarują, że oddadzą nerkę potrzebującemu. A jak już zrobią badania i przychodzi czas na ostateczną decyzję, to się wycofują… Ze strachu przed operacją, obawy o własne zdrowie. A przecież z jedną nerką można normalnie żyć…
– Ja się nie wycofam. Na pewno – przerwałam mu stanowczo.
Nie zamierzałam oceniać tych, którzy w ostatniej chwili zmienili zdanie. To ich wybór, ich sumienie i trzeba to uszanować. Ja jednak wiedziałam jedno: że podjęłam jedyną słuszną w tej sytuacji decyzję. Moja córka przecież miała przed sobą całe życie! Gdybym się choćby zawahała, miała jakieś wątpliwości, nie darowałabym sobie tego do końca swoich dni.
Operację przeszłam dwa i pół miesiąca po zdiagnozowaniu choroby u Martyny. Przed przeszczepem czule się pożegnałyśmy. Ale żadna z nas nie miała czarnych myśli. Owszem, bałyśmy się, ale święcie wierzyłyśmy, że wszystko skończy się dobrze. Gdy więc mąż ze łzami w oczach zaczął mówić, żebyśmy się trzymały, bo on nie wyobraża sobie bez nas życia, obie na niego napadłyśmy.
Nie rozumiałyśmy, dlaczego jest takim pesymistą
Później wyznał, że gdy zniknęłyśmy za drzwiami z napisem „blok operacyjny”, zazdrościł nam wiary w szczęśliwe zakończenie. On, choć bardzo się starał, był pełen obaw. Uspokoił się dopiero gdy usłyszał od lekarzy, że obie żyjemy, a przeszczep się udał. Nie mam pojęcia, ile czasu spałam po operacji. Gdy wybudziłam się z narkozy, byłam trochę zagubiona. Nie bardzo wiedziałam, co się ze mną dzieje.
Dopiero po kilkunastu sekundach zorientowałam się, gdzie jestem i co się stało. Instynktownie rozejrzałam się wokół siebie. Na łóżku obok dostrzegłam śpiącą Martynę. Oddychała równo, spokojnie. Poczułam ulgę, ale także niepokój. Zaczęłam się zastanawiać, czy wszystko poszło dobrze.
– Proszę się nie martwić. Stan pani córki jest stabilny – usłyszałam nagle głos pielęgniarki.
– A co z nerką? Pracuje?
– Pracuje! Lekarze mówili, że zaczęła pracować pełną parą jeszcze na sali operacyjnej, tuż po tym, jak włożyli ją na miejsce – uśmiechnęła się.
Gdyby nie to, że byłam podłączona do jakichś kroplówek i rurek, to chyba bym wstała i zaczęła tam skakać ze szczęścia.
Kochanie, ty nie musisz mi za nic dziękować
Następne dni nie były dla mnie łatwe. Radość, która mnie ogarnęła od razu po przebudzeniu, nieco osłabła. Uświadomiłam sobie bowiem, że to jeszcze nie koniec walki o życie mojego dziecka, że wygrałyśmy dopiero jedną bitwę, nie wojnę. Przecież organizm Martyny w każdej chwili mógł odrzucić przeszczep. Ryzyko było mniejsze niż przy przeszczepie od obcego, zmarłego dawcy, ale było.
Prawdę mówiąc, obawiałam się tego bardziej niż samej operacji. Teraz już bowiem nic nie zależało ode mnie, od lekarzy. Wszystko było w rękach kapryśnego losu. Ta myśl tak mnie chwilami dobijała, że aż mi się płakać chciało. Skrzętnie jednak ukrywałam swoje obawy, zwłaszcza przed Martyną i mężem. Nie chciałam, żeby córka zorientowała się, że tracę wiarę w szczęśliwe zakończenie.
A mąż? Przed operacją sama na niego nakrzyczałam, że jest pesymistą. Wstyd mi się było przyznać, że teraz mnie nachodzą złe myśli. Los na szczęście okazał się łaskawy dla mojego dziecka. Mijały kolejne dni, tygodnie, a nerka pracowała bez zakłóceń. Córka, choć bardzo powoli, wracała do zdrowia. Ciągle leżała w szpitalu, ale z dnia na dzień stawała się coraz silniejsza. Gdy któregoś dnia jak zwykle przyszłam ją odwiedzić, mocno się do mnie przytuliła.
– Mamuś, jeszcze ci nie podziękowałam, za to, co dla nie zrobiłaś – wykrztusiła przez łzy.
– Nic nie szkodzi… Nie musisz przecież… – zmieszałam się.
– Muszę, a właściwie nie muszę, ale bardzo chcę. Tylko nie wiem jak… Brakuje mi słów.
– To nic nie mów, tylko obiecaj, że od tej pory będziesz żyła długo, zdrowo i szczęśliwie… To będzie najlepsze podziękowanie.
– Obiecuję! – uroczyście podniosła do góry dwa palce.
Powiedziała to z taką mocą i pewnością w głosie, że czarne myśli, które nachodziły mnie od dnia operacji, nagle uleciały. Zrozumiałam, że to koniec wojny. I że to my ją wygrałyśmy.
Martyna wróciła do normalnego życia po pół roku
Znowu biegała na wykłady, wieczorami siedziała nad książkami. A w międzyczasie odbywała praktykę w klinice weterynaryjnej. Dziś jest już dyplomowanym lekarzem weterynarii i szykuje się do specjalizacji z chirurgii. Poświęca się temu bez reszty. Wychodzi do lecznicy o świcie i wraca późnym wieczorem. Ciągle jeszcze mieszka z nami, więc próbuję przywołać ją do porządku.
Martwię się o nią i nie podoba mi się, że tak się przemęcza. Przecież jest po przeszczepie! Powinna się oszczędzać. Lecz gdy tylko zaczynam temat, ona natychmiast mi przerywa.
– Pamiętasz, co mi kazałaś obiecać w szpitalu, gdy chciałam ci podziękować? – pyta.
– Że będziesz żyła długo, zdrowo i szczęśliwie – odpowiadam.
– No właśnie. Więc dokładnie to robię, mamuś, żyję! – uśmiecha się.
Czytaj także:
Przeprowadzka na wieś z marzenia stała się traumą. Wszystko przez sąsiadów
Kiepski kontakt z matką zrujnował mi samoocenę. Zawsze słyszałam, że się nie nadaję
Mój mąż jest dobry i wierny. Ale... zapomniał zupełnie, że jestem kobietą