Kiedy mój Miłosz oznajmił, że tym razem zakochał się na serio, ucieszyłam się i zaniepokoiłam zarazem. Kogo wybrał? Do tej pory skakał z kwiatka na kwiatek, nie zagrzewając dłużej miejsca u boku żadnej dziewczyny. Nie robiłam mu z tego powodu wyrzutów. W końcu młodzi muszą się wyszumieć. Więc gdy jedyny syn oświadcza, że znalazł tę jedną jedyną, to sprawa robi się poważna. Zwłaszcza że mieliśmy dotąd tylko siebie.
Mój mąż zmarł kilka lat wcześniej. Całe życie miał problemy z sercem i w końcu to serce przestało bić. Przepłakałam wiele tygodni. Pobraliśmy się młodo; nie to co dzisiaj, kiedy ludzie czekają Bóg wie ile, na Bóg wie kogo. My szybko sobie ślubowaliśmy i byliśmy szczęśliwi, choć też inaczej postrzegaliśmy szczęście niż dzisiejsze pary. Spokój, pełny brzuch, zdrowy syn. Miłość, a przede wszystkim wzajemny szacunek, tak widzieliśmy małżeństwo, rodzinę.
Znowu mi się na płacz zebrało, że mój Tadzik nie zobaczy wybranki swojego jedynaka, nie zatańczy na jego weselu, nie będzie wnuków niańczył… Taki los wdowy. Radości towarzyszy ból w sercu, że tego szczęścia nie może dzielić z najbliższą osobą.
Bardzo polubiłam tę dziewczynę
Kingę poznałam w pewien wiosenny weekend. Zaprosiłam ich na obiad w niedzielę. Przyszyli wystrojeni, trzymając się za ręce. Nie powiem, mimo obaw, spodobała mi się. Wysoka, zgrabna, bez ton makijażu, po prostu naturalnie ładna, zwłaszcza gdy się uśmiechała. Przyniosła ciasto, które podobno sama upiekła, czekoladowe z gruszkami, naprawdę smaczne.
Zjedliśmy pieczeń, potem podałam ciasto Kingi i moją szarlotkę, którą Miłosz uwielbiał od dziecka. Porozmawialiśmy, i moje pierwsze dobre wrażenie potwierdziło się. Kinga miała sporą wiedzę o świecie. Znała malarzy, których reprodukcje wisiały u mnie w domu, i umiała o nich opowiadać. Pracowała w przedszkolu, lubiła dzieci, chciała pokazywać im świat i uczyć wielu rzeczy. Skoro tak lubi dzieci, to pewnie niedługo zostanę babcią, pomyślałam. I znów nadzieję zasnuł cień smutku, że moje ewentualne wnuki nie będą znały dziadka Tadzia. Ech…
– Bardzo mi było miło cię poznać, Kinga – powiedziałam na koniec spotkania i mówiłam to szczerze.
Związek młodych kwitł, rozwijał się i wkrótce na palcu wybranki mojego syna pojawił się pierścionek zaręczynowy, na który Miłosz sam zarobił i sam go kupił. Szkoda, że nie chciał mojego, który dostałam od jego taty, ale… nie można mieć wszystkiego, prawda?
– Gratuluję, kochani. Bardzo się cieszę! – przytuliłam oboje. – Nie mogliście mi sprawić większej radości. Oczywiście pomogę, coś tam już odłożyłam na wesele jedynaka…
– Mamo! – jęknął natychmiast Miłosz. – My chcemy sami…
– Oj, synek, bierz, jak daję. Zbieraliśmy te pieniądze z twoim tatą i myślę, że byłby wniebowzięty, gdybyście je wykorzystali. Nie będę wam mówić, na co je przeznaczyć. Sami zdecydujecie, czy na wesele, czy na podróż poślubną. Może kupicie samochód albo włożycie w mieszkanie. Po prostu je przyjmijcie. Kinga… A ty, jeśli chcesz, możesz już mówić do mnie „mamo”.
– No właśnie… – Kinga spojrzała na Miłosza, jakby szukając u niego pomocy. – Proszę się nie obrazić, ale… czułabym się skrępowana. Uważam, że mamę ma się jedną…
– Och, no tak – zrobiło mi się przykro. Mówienie do teściowej „mamo” wydawało mi się miłą tradycją, ale zmuszać nikogo nie będę. – W takim razie mów mi po imieniu, dobrze? Bo przecież nie będziesz mi „paniować” do końca świata. Pamiętajcie też, że jeśli będziecie potrzebować jakiejś pomocy, to zawsze możecie na mnie liczyć.
Nie zamierzałam wtrącać się w organizację ślubu ani wesela, to miał być ich wielki dzień, ich święto, ale przypominałam co jakiś czas, że jeśli czegoś potrzebują, to niech śmiało mówią, chętnie pomogę. Jako wdowa, po pracy miałam sporo wolnego czasu, który mogłabym wykorzystać z pożytkiem dla nich. Ale oni wciąż grzecznie odmawiali, upierając się, że chcą wszystko zorganizować sami, a rodziców podjąć jako gości.
Uszanowałam to, bo wiem, jak toksyczna potrafi być teściowa – stara baba, która we wszystko się wtrąca, wszystko wie lepiej i ciągle się narzuca ze swoimi światłymi radami. Moja teściowa taka była, i choć nie żyła już od wielu lat, doskonale pamiętałam wojny, jakie z nią prowadziłam. Nie chciałam być taka jak ona za nic w świecie. Mogłam pomóc dzieciom, ale skoro nie chciały… ich wybór. Zresztą okazało się, że wiedzieli, co robią. Ślub był piękny, wzruszający, wesele eleganckie, z klasą, a wcale nie sztywne. Dobrze się bawiłam i czułam dumę jako mama pana młodego.
Poczułam się niepotrzebna...
Moja radość sięgnęła zenitu, gdy po roku Kinga zaszła w ciążę. Za każdym razem, kiedy się widziałyśmy, mówiłam, że gdyby miała jakieś pytania, potrzebowała czegoś, wystarczy, że tylko da znać. No i niechcący usłyszałam o kilka zdań za dużo…
– Wiesz, Zofio, teraz trochę inaczej to wygląda, niż za twoich czasów… – usłyszałam pewnego razu.
Innymi słowy, dała mi do zrozumienia, że moja wiedza na temat ciąży, połogu, opieki nad noworodkiem jest przestarzała. Jakoś urodziłam i wychowałam Miłosza. Chyba nie najgorzej, skoro zdecydowała się za niego wyjść, prawda? Ale nie chciałam się kłócić.
– Chodziło mi o to, że jak będziesz się gorzej czuła, mogę wam wtedy podrzucić zakupy albo posprzątać – powiedziałam tylko.
– Dziękuję, ale nie. W razie czego jest przecież Miłosz. To już nie te czasy, że facet po robocie leży na kanapie i gazetę czyta… Dom prowadzi się we dwójkę, a nie, że kobieta tyra na dwóch etatach, bo jaśnie pana upokarza zrobienie prania – dodała.
– Tak, zapewne… – pokiwałam głową, starając się nie dać po sobie poznać, jak mnie uraził ten jej kpiąco-moralizatorski ton.
Rozumiem, że kobieta w ciąży bywa humorzasta, jednak Kinga krytykowała nie tylko mnie, ale też w pewnym sensie mojego męża i nasze małżeństwo. Do tego poczułam się niechciana, nieważna, pomijana, zbędna… Jak stary mebel.
Gdy urodził się Staś, też okazałam się niepotrzebna. Nie chcieli mnie ani do opieki nad wnukiem, ani by Kingę czegokolwiek nauczyć. Były szkoły rodzenia, położne środowiskowe, doradczynie laktacyjne, długi urlop macierzyński, internet. Wiedza wcześniejszych pokoleń, zwykle bezcenna, zdezawuowała się, przynajmniej w oczach Kingi. Miałam nadzieję, że gdy wróci do pracy po urlopie macierzyńskim, będę mogła zająć się Stasiem, zanim mały pójdzie do przedszkola. Zamierzałam przejść na emeryturę i mogłabym…
– Nie ma takiej opcji – ucięła Kinga, nim dokończyłam moją propozycję. – Zapiszemy go do żłobka, niech się rozwija, społecznie i nie tylko.
– Nie boisz się, że zacznie wam chorować? Ciągłe zwolnienia lekarskie… pracodawcy tego nie lubią. No i po co dziecku dokładać chorób… – przekonywałam.
Kinga mało dyskretnie wywróciła oczami.
– Tak postanowiliśmy, Zofio. Niech się mały uodparnia, hartuje.
Nie mogłam tego słuchać. Pożegnałam się i wyszłam, zanim, nie daj Boże, zaczęłaby mówić o jakichś ospa-party, bo tego bym już nie zniosła i pokazałabym, co to znaczy wredna, złośliwa teściowa. Niestety, musiałam po chwili zawrócić, bo z tych nerwów zapomniałam torebki.
– Twoja matka jest nieznośna! – usłyszałam dobiegający z salonu poirytowany głos Kingi. – Ja już nie wiem, jak do niej mówić, żeby wreszcie dała nam spokój.
– Kinga, przecież mama chce dobrze…
– Dobrymi chęciami to wiesz, co jest wybrukowane. Wiem, że to twoja matka, że ją kochasz, ale ona ciągle pakuje się z butami w nasze życie. W moje życie! A to wesele chce opłacać i organizować, a to będzie w domu mi sprzątać, i może, niedoczekanie, w szafy zaglądać. A to ze Stasiem chce chodzić na spacery, robić za jego niańkę. Może w ogóle go jej oddamy i będziemy mieć dzieciaka z czapki?
Nie wszystko układa się po jej myśli
– Nie przesadzaj. Oferuje swoją pomoc, bo o nas dba, nie rozumiesz tego? I tylko pyta, proponuje, niczego nie narzuca…
– Ja to widzę zupełnie inaczej.
– Tak postępuje rodzina, pomaga sobie. Twoja matka jest zupełnie inna. Wpada raz na pół roku na herbatę i odbębnione. Nigdy nie zainteresowała się Stasiem. Jeszcze kiedyś pożałujesz, że tak gardzisz pomocą mojej matki…
– Już ty mnie nie strasz. I nie gardzę, ale mam dość ciągłego odmawiania, tłumaczenia się. Raz powinno wystarczyć, a tak to ja wychodzę na zołzę. Chryste, jak będę chciała pomocy, to o nią poproszę! Skoro nie proszę, znaczy, że nie chcę. Czy Zofia nie może tego pojąć?
– Chcę a potrzebuję to dwie różne sprawy. Może sądzi, że się krępujesz, że jesteś zbyt dumna… – zaszemrał Miłosz.
– A ja sądzę, że twoja namolna matka zwyczajnie się nudzi! Nie ma męża, znajomych, własnego życia, odkąd ukochany synuś z domu wyfrunął. Jak ma nadal syndrom opuszczonego gniazda, to niech psa sobie kupi albo chłopa znajdzie! Swojego!
Wyszłam. Drzwi lekko trzasnęły. Może usłyszeli, może nie. W każdym razie nikt za mną nie gonił, nikt nie próbował tłumaczyć, łagodzić… Namolna? Znudzona? Niepojętna? Zrozumiałam jedno: gdzie cię nie proszą, tam kijem wynoszą. Rozpłakałam się dopiero w domu, gdy dokładnie zamknęłam za sobą drzwi swojego pustego mieszkania.
Dlaczego Kinga powiedziała to wszystko? Była sfrustrowana, czy faktycznie tak o mnie myślała? Przecież nigdy niczego im nie narzucałam. Nigdy nie próbowałam przeforsować swojej teorii, mojego sposobu na cokolwiek. Proponowałam pomoc, żeby im było łatwiej, nie dlatego, że nie miałam co robić. Naprawdę chce, bym zjawiała się u nich i u Stasia raz od wielkiego dzwonu, jak jej matka?
Grażyna zupełnie inaczej pojmowała rolę babci niż ja. Dla niej wnuki były dodatkiem do dorosłego dziecka. Ja chciałam być babcią, która jest blisko, która się interesuje, pomaga i rozpieszcza, która chce tworzyć wraz z wnuczętami wspólne wspomnienia.
Kinga te moje pragnienia wypaczyła i obróciła przeciw mnie. Jej opinia była krzywdząca, ale skoro takie słowa padły, a ja je usłyszałam, postanowiłam odpuścić. Będę rzadziej do nich zaglądać. Trudno. Lata, które mi zostały, spędzę inaczej, niż zamierzałam. Bez wnuka i dzieci, ale za to ze znajomymi i przyjaciółmi. Będę jeździć do sanatorium, zapiszę się na jakieś zajęcia dla seniorów, będę chodzić na spacery… Bez psa, bo nigdy nie miałam psa i obawiałam się, że mogę sobie nie poradzić z opieką nad nim. Za to po powrocie może na mnie czekać kot, ocierać się o moje nogi na powitanie, zwijać mi się w kłębek na kolanach, gdy oglądam telewizję, albo mruczeć do ucha kołysankę.
Słowa synowej zapamiętam na zawsze. Były niesprawiedliwe i bolesne, ale też okrutne. Nie życzyłam jej źle, naprawdę nie życzyłam jej źle. To kobieta, którą pokochał mój syn, i matka mojego wnuka. Nadal ją lubię. Tę Kingę, którą poznałam tamtej wiosennej niedzieli, która ładnie się uśmiechała i przyniosła mi ciasto czekoladowe z gruszkami. Nie wiem, czemu stała się taka bezkompromisowa wobec mnie. Może los za bardzo ją rozpieścił? Ciąża przebiegała wzorcowo, cała akcja porodowa trwała rapem pięć godzin, mąż ją wspierał, synek nie miał kolek, za to miał zdrowy apetyt i już po miesiącu przesypiał sześć godzin. Istna sielanka.
Kinga wróciła do pracy i myślała, że dalej wszystko będzie się układało jak po maśle, jak sobie zaplanowała i zapisała w kalendarzu. A tu niespodzianka. Staś poszedł do żłobka i zaczęły się choroby. Cóż…
Czytaj także:
„Teściowa nigdy nie pytała, co mój mąż chciałby dostać. Na każdą okazję dawała mu ten sam, do bólu praktyczny prezent”
„Koleżanki zaczęły ustawiać mi życie. Twierdziły, że po 50-tce nic już nie wypada, a ja mam wyglądać i zachowywać się jak babcia”
„Z zazdrości zniszczyłam reputację koleżanki. Rozpuszczałam plotki, że nie zasłużyła na awans, bo jest krewną szefa”