„Od miesięcy zadręczałam się błahostkami. Coś we mnie pękło dopiero, gdy uratowałam życie małej dziewczynki”

młoda uśmiechnięta dziewczyna fot. Adobe Stock, asife
„Zaczęłam robić sztuczne oddychanie i masaż serca. Kilka minut później mała odkaszlnęła, a na jej buzię powoli zaczął wracać rumieniec. Chwyciłam ją na ręce i pobiegłam do drzwi domu. Otworzyła mi wściekła kobieta, ale gdy zobaczyła, o co chodzi, na jej twarzy pojawiło się przerażenie”.
/ 29.09.2023 18:30
młoda uśmiechnięta dziewczyna fot. Adobe Stock, asife

To był ohydny deszczowy dzień, solidna porcja jesieni. A ja nie miałam ze sobą parasolki, byłam w wełnianym płaszczu, który z każdą spadającą kroplą deszczu stawał się coraz cięższy. Nie miałam na głowie czapki i włosy, rano ułożone w fantazyjną fryzurę, teraz wisiały po obu stronach głowy mokrymi strąkami.

Na dodatek tego ranka pokłóciłam się z narzeczonym. Potem dobił mnie promotor, który właśnie przejrzał pierwszą wersję mojej pracy magisterskiej i skwitował jej zawartość określeniem: „Do kosza”. Ta praca mokła teraz w płóciennej torbie. No i jeszcze do przystanku autobusowego miałam spory kawałek drogi. Plus ta otaczająca mnie szarość. Chciałam wrzeszczeć, ale gdybym krzyknęła, spieszący wokół mnie ludzie, schowani pod parasolami, wzięliby mnie za wariatkę.

Miałam dosyć wszystkiego

Od pół roku moje życie osobiste waliło się w gruzy. Zaczęło się od kłopotów ze zdrowiem, z których powoli wychodziłam. Chyba że ten deszcz znowu ześle na mnie wirusowy kataklizm. Dwa miesiące wcześniej od mamy odszedł ojciec. Prawdę mówiąc i tak mu się dziwiłam, że tak długo z nią wytrzymał.

To osoba, która ma wiecznie o wszystko i do wszystkich pretensje: za studia, których nie ukończyła, bo zaszła w ciążę. Za męża, który zamiast być księciem z bajki, został zwykłym księgowym. Za zbyt małe mieszkanie, które zamiast w centrum stolicy było na peryferiach jakiegoś tam miasteczka. No i za mnie, która powinnam być sławną skrzypaczką. Zamiast tego kończyłam wydział biologii, niestety nie w stolicy, co dałoby mi szansę bogato wyjść za mąż. Jakby w Warszawie mieszkali sami milionerzy, którzy wypatrują na ulicach panienek z prowincji, żeby natychmiast się z nimi ożenić, no i zapewnić im (oraz ich rodzicielkom) zasobną i szczęśliwą przyszłość.

Matka bardzo przeżyła odejście ojca, który, według niej, „nie wiedzieć dlaczego odszedł do innej, kiedy u nas było mu tak dobrze”. No i zamiast pracy magisterskiej poświęciłam całą uwagę szlochającej nad swoim losem matce. Kolejnym winnym będzie cały świat, prócz niej samej. Miałam już tego serdecznie dosyć, ale nigdy nie potrafiłam się jej przeciwstawić.

To był impuls

Wybrałam drogę na skróty między domkami jednorodzinnymi. Czy ja kiedyś podobnego się dorobię? Nieoczekiwanie przed jednym z nich, na trawniku, zobaczyłam czerwoną pelerynkę. Okrywała dziecko, które... leżało w przydomowym oczku wodnym! Najwyraźniej mała potknęła się i… upadła twarzą prosto w wodę. Oczko było płytkie, ale wyglądało to przerażająco.

Przeskoczyłam przez niską furtkę, podbiegłam i uniosłam szkraba do góry. Wołałam o pomoc, ale szum deszczu zagłuszył krzyk. Nie było czasu. Zaczęłam sobie przypominać zajęcia z udzielania pierwszej pomocy, które niedawno mieliśmy na uczelni. Zgłosiłam się wtedy do udziału w nich na ochotnika, chociaż sama siebie w duchu pytałam: „Na cholerę to robisz, przecież masz magisterkę do napisania”. No i przydało się.

Zaczęłam robić sztuczne oddychanie i masaż serca. Kilka minut później mała odkaszlnęła, a na jej buzię powoli zaczął wracać rumieniec. Chwyciłam ją na ręce i pobiegłam do drzwi domu. Zaczęłam walić w nie nogą. Otworzyła mi wściekła kobieta, ale gdy zobaczyła, o co chodzi, na jej twarzy pojawiło się przerażenie. Potem już tylko w kółko powtarzała: „O Jezu, to niemożliwe…”.

Zachowywała się niczym moja mama, która w podobnych sytuacjach staje bezradna i najchętniej schowałaby się przed całym światem do mysiej dziury. Mała zaczęła już oddychać pełną piersią.

Na wszelki wypadek wezwałam jednak pogotowie. Kiedy rozmawiałam z dyspozytorką, wystraszona matka tuliła w ramionach swoje dziecko, nie przestając mamrotać, „O Jezu, to niemożliwe…”.

Moja chandra to nic

Patrzyłam na tę dziewczynkę i dotarło do mnie, jakie miałam klapki na oczach. Dusiłam się w swoich niby wielkich problemach, a one były niczym w porównaniu z tym, co przed chwilą przeżyło to dziecko. Zrozumiałam, że moje życie wcale nie jest pozbawione sensu, jak to chciałam wykrzyczeć na cały głos. Tylko czasami dopadają nas zniechęcenie i chandra. No i mniejsze lub większe problemy, od których nie da się uciec. Trzeba je pokonać.

Kiedy przyjechało pogotowie byłam już pewna, że jakoś poradzę sobie ze swoją matką, od nowa napiszę magisterkę, a przede wszystkim najpierw zdejmę z siebie wszystkie mokre rzeczy i się osuszę. Potem wypiję kubek gorącej czekolady. Tak, życie ma sens, tylko po prostu trzeba widzieć go w małych rzeczach. Byłam głupia, że zadręczałam się błahostkami. Postaram się teraz inaczej patrzeć na pewne sprawy i nie robić z nich kataklizmów.

Czytaj także: „Mimo trzydziestki na karku wciąż mieszkam z matką i robię to, co mi każe. Jedna wyprawa na grzyby zmieniła wszystko”
„Miał się za wielkiego pana i mecenasa, ale pod drogim płaszczem skrywał się wykształciuch bez manier”
„Teść smalił do mnie cholewki na oczach syna i żony. Uważali to za żarty, a teraz jestem z nim w ciąży. Już się nie śmieją”

Redakcja poleca

REKLAMA