Oprócz skopania ogródka wyprawa na grzyby to dla mnie najgorsza rodzinna robota. Machając łopatą, przynajmniej mogę udawać, że pracuję nad kondycją i mięśniami. Prawda wygląda jednak tak, że gdybym się spróbował wykręcić, matka by mi żyć nie dała.
Jęczałaby, że ją zostawiam samą, biedną wdowę z ciężką robotą.
Byłem wygodny
Szantaż emocjonalny miała w małym palcu. Nieważne, że skończyłem 30 lat. Nieważne, że pracowałem, oddając jej co miesiąc część pensji. Nieistotne, że się nie szlajałem, nie upijałem i wykonywałem wszystkie cięższe prace domowe. Wszystko to nic – i tak wciąż marudziła, narzekała, wytykała brak wnuków i synowej, przy jednoczesnym dyskredytowaniu każdej ewentualnej kandydatki.
Moja żona musiałaby być połączeniem świętej i perfekcyjnej pani domu, żeby matka ją zaakceptowała. Wiem, wiem, powinienem wreszcie przeciąć pępowinę, ale smutna prawda wyglądała tak, że mając zapewniony wikt i opierunek, ze zwykłej wygody wolałem zacisnąć zęby, niż się wyprowadzić.
Nie chciałem, ale musiałem
Dlatego też jeździłem z nią i jej koleżankami na te przeklęte grzyby, choć nie cierpię łażenia po chaszczach, w których czają się chmary kleszczy, komarów i innego robactwa. Nie podnieca mnie wypatrywanie w ściółce grzybów, których nie trawię (dosłownie – mój żołądek źle na nie reaguje). No ale ktoś musiał dostarczyć panie na miejsce, ktoś musiał robić za ochroniarza, bo jak wiadomo, zboczeńcy tylko czyhają w lesie na apetyczne sześćdziesięciolatki.
Zerwaliśmy się o świcie. Pogoda, niestety, dopisała. Wybraliśmy się tradycyjnie do oddalonego o 40 km lasu, gdzie mama i jej dwie przyjaciółki miały ulubione miejsca. Już po dotarciu na parking leśny, stwierdziłem brak papierosów. Matka tak mnie poganiała, że zapomniałem zabrać. Może celowo to zrobiła, bo oczywiście nie pochwalała mojego nałogu, wyganiała mnie na balkon lub za drzwi.
W każdym razie bez papierosów grzybobranie zapowiadało się jeszcze gorzej.
Gdy panie ustalały między sobą podział terenów grzybodajnych, minął nas koń. Tereny tego nadleśnictwa były atrakcyjne jak widać nie tylko dla grzybiarzy. Ciemnego wierzchowca dosiadała kobieta. Blondynka, sądząc po wystających spod toczka włosach, ale dokładniejszy wiek i urodę trudno mi było oceniać.
Panie ruszyły w las, ja uzbrojony w scyzoryk i koszyk smętnie poczłapałem w kierunku wskazanym przez matkę.
– Robisz pętlę i wracasz. Spotykamy się tu za dwie godziny na przekąskę i herbatę. Jakbyś się zgubił, dzwoń.
– Tak jest – burknąłem.
Nie wiem, jak to się stało
Nie lubię lasu, ale z orientacją w przestrzeni nie mam problemu, co jednak nie przeszkadza matce traktować mnie jak smarkacza. Ale dzisiaj, nie wiem dlaczego, zamyśliłem się nad swoim smętnym losem starego kawalera zdominowanego przez rodzicielkę, może to przez głód tytoniu…
W każdym razie w którymś momencie rozejrzałem się wokół siebie i nagle okazało się, iż stoję pośrodku lasu i nie mam pojęcia, gdzie jestem, gdzie zostawiłem samochód. Bardziej na wschód czy na zachód? Dzwonić do matki nie zamierzałem, na myśl o jej gderaniu, słabo mi się robiło.
Zaparkowałem przy skrzyżowaniu czerwonego szlaku z czarnym. Zatem…
– Muszę znaleźć jakiś oznakowany szlak – powiedziałem na głos, by dodać sobie animuszu. – Wcześniej czy później doprowadzi mnie do jakiegoś drogowskazu, słupa informacyjnego, z którego się dowiem, gdzie jestem…
Znowu się rozejrzałem, by z przykrością odkryć, że w zasięgu wzroku nie było żadnej ścieżki. Szedłem przez las na przełaj.
– Zabawię się w tropiciela i wrócę po własnych śladach, ha! – rzuciwszy wyzwanie puszczy, zrobiłem w tył zwrot.
Szybko okazało się, że jednak jestem kiepski – nie umiałem wyśledzić, którędy szedłem. Owszem, trafiłem na jakąś mocno zarośniętą trawą drogę, ze śladami kolein, ale poprowadziła mnie tylko do wydeptanego placyku z resztkami siana i wbitym pośrodku sfatygowanym pieńkiem, zapewne do czochrania się dla zwierzyny. Bardzo charakterystyczne miejsce i gdybym mijał je wcześniej, mimo zamyślenia, raczej bym zapamiętał.
Trawiasta droga kończyła się właśnie tutaj, widać leśnicy dowozili nią zimą i na przednówku jedzenie dla zwierząt, i wracali. No ale, kombinowałem, zwierzaki jakoś muszą tu przychodzić!
Przeraziłem się
Wkrótce trafiłem na wąską ścieżkę, którą po kilku minutach przedzierania się przez ostępy dotarłem do porządnej przecinki. Droga szerokości trzech metrów została wycięta w lesie do gołej ziemi, która była tu zryta i nierówna. Może to pas przeciwpożarowy, dlatego leśnicy pilnowali, by nie zarósł na powrót runem? Na pewno w wydeptywaniu pomagały końskie kopyta, bo znalazłem dowody ich obecności.
Ciężko mi się wędrowało po piachu, ale ponieważ wreszcie kamień spadł mi z serca, więc maszerowałam dziarsko, choć bezgłośnie, nie deptałem gałązek, nie szeleściłem listowiem… Nieco się zasapałem, gdy trzeba było pokonać niewielkie wzniesienie, a potem dech mi zaparło, bo ujrzałem w dole… dziki. Żywe dziki! Cała wataha ryjąca w ziemi. Widać nie tylko konie i ludzie dbali o niezarastanie drogi, szlag by to trafił!
Patrzyłem, ale wciąż nie wierzyłem własnym oczom. Dziki! Jeden większy, kilka średniej wielkości, kilkanaście mniejszych. Niektóre wciąż miały paski. Paski?! Czyli to warchlaki, a ta duża to locha! Boże!!!
Te mniejsze to pewnie też samice, tylko młodsze. Tak podejrzewałem, bo gdzieś czytałem, że dorosłe samce są samotnikami. Za to lochy z młodymi potrafią być agresywne i niebezpieczne! I co teraz?
Zaczęło mi się kręcić w głowie, a nogi drżały jak galareta. Musiałem… Nerwowo przełknąłem ślinę i wziąłem oddech. Widać za głośno, a może locha usłyszała moje serce, które waliło jak młotem. Podniosła łeb, dostrzegła mnie i zamarła w bezruchu. Nie miałem pojęcia, co zrobić. Stać, uciekać, wleźć na drzewo, krzyczeć?
Bałem się jak nigdy w życiu
Lęk przed niezadowoleniem matki, obawa przed samodzielnym życiem i jeszcze większa przed stałym związkiem były niczym w porównaniu z tym pierwotnym strachem przed leśną bestią. Strach w pewnym sensie zdecydował za mnie. Sparaliżował mnie, nie byłem w stanie się ruszyć. Ale locha mogła i zrobiła to. Śmierdziałem jej tchórzem. Chrząknęła, potrząsnęła łbem i ruszyła w moją stronę.
I nagle zrobiło mi się żal – wszystkich straconych okazji, niepodjętych zobowiązań, rozstań bez walki. Naprawdę byłem tchórzem. Bałem się zranienia, rozczarowania, utraty bliskiej osoby, więc unikałem bliskości, wiązania się, żyłem ostrożnie, na pół gwizdka, pod dyktando mamy. I już się nie przekonam, jak to jest żyć inaczej, bo zaraz mnie ten dzik stratuje, poharata!
Otworzyłem usta, chcąc wrzasnąć, że się nie zgadzam, że protestuję, ale przez ściśnięte gardło nie wydobył się nawet pisk. Krzyczałem tylko w myślach, a jednak dzik zatrzymał się, jakby usłyszał. Mniejsi członkowie stada prysnęli na boki. Tylko przywódczyni stała, ważąc coś w swojej pokrytej szczeciną głowie. Potem czmychnęła w las.
To była moja szansa
Odetchnąłem z ulgą. A chwilę później mało zawału nie dostałem, słysząc za plecami parsknięcie i głos:
– Miał pan szczęście. Raz, że zobaczył pan dziki w naturalnym środowisku z bliska, dwa, że akurat wybrałam tę przecinkę. Dziki wolą schodzić dużo większym od siebie koniom z drogi.
Obróciłem się. Blondynka na ciemnym wierzchowcu. Uśmiechała się do mnie. Czy była ładna? Prawdę mówiąc, wydała mi się najpiękniejszą kobietą na świecie.
– Niech pan wskakuje – wyciągnęła do mnie rękę. – No, hopsa!
Nie sądziłem, że dam radę, nie byłem jakimś kaskaderem czy kowbojem, ale gdy paraliż odpuścił, adrenalina zrobiła swoje. Wszak dziki mogły wrócić! Wskoczyłem na grzbiet konia, siadając za amazonką i mocno łapiąc ją w pasie.
– Dziękuję za ratunek. I to podwójny. Zgubiłem się – wyznałem, rumieniąc się. – Nie wiem, jak wrócić do auta...
– Na parking przy rozstajach?
– Tak – szepnąłem w jej włosy, które cudnie pachniały rumiankiem. – Jeszcze raz dziękuję, uratowała mi pani życie.
Zaśmiała się i poklepała konia po szyi.
– Nie ja, raczej on.
Ale jednak ona. Zawiozła mnie na rozdroże, które znajdowało się całkiem blisko. Szkoda, bo miło nam się rozmawiało, jakbyśmy znali się od lat, jakbyśmy byli sobie pisani, jakby na tej zrytej racicami i kopytami ścieżce zetknęło nas przeznaczenie.
A potem przeciągała chwilę pożegnania, uśmiechając się zachęcająco, wyraźnie na coś czekając. Zrozumiałem, że tylko ode mnie zależy, jaką wybiorę drogę – czy opuszczę wreszcie życiowy parking, zaryzykuję i sięgnę po szczęście. Może się nie uda, może zostanę zraniony, ale…
Odważnie, by nigdy więcej już nie żałować straconej szansy, poprosiłem śliczną blondynkę o numer komórki. Nigdy bym nie pomyślał, że znienawidzone grzybobranie stanie się początkiem zmian w życiu.
Czytaj także: „Kariera przez łóżko jej nie wystarczała. By pozbyć się głównej rywalki chciała ją upokorzyć, co skończyło się fatalnie”
„Dałam pracę dziewczynie, która nie umiała słowa po polsku. Po roku mówiła płynnie w języku miłości dzięki mojemu mężowi”
„Daleko mi do cnotliwej Zuzanny. Choć w łóżku nie wieje chłodem, mąż namawia mnie na eksperymenty”