Kocham swoją córkę. W końcu to moja krew. Czasami jednak potrzebuję choćby krótkiej chwili dla siebie. Czy to czyni mnie złą matką? Nie sądzę. Tym bardziej dziwię się reakcjom ludzi, gdy mówię, że mam już dość siedzenia z dzieckiem w domu.
Ludzie mnie krytykują
„Jak możesz tak mówić? Czy ty nie masz w sobie żadnych matczynych uczuć? Nie wiesz, że mała jest najważniejsza?” – pytają, jakby życie kobiety kończyło się w chwili narodzin dziecka. A ja przecież mam pracę, którą uwielbiam. Mam zainteresowania, które chcę zgłębiać. I w końcu, jak każdy człowiek mam prawo do chwili odpoczynku, w ciszy i spokoju. Tymczasem od listopada muszę być mamą na trzy etaty, bo przedszkole niemal non stop jest zamknięte.
– Żaneta, ty nie masz w sobie za grosz instynktu macierzyńskiego – skrytykowała mnie moja koleżanka Lidka.
– Dlaczego tak sądzisz? – zapytałam, choć doskonale wiedziałam, co mi odpowie.
– Dziecko to największe błogosławieństwo. Ja mojemu Kamilkowi poświęcam sto procent mojego czasu i nie narzekam. Ani mi w głowie szukać dla niego opiekunki. Nie oddałam go nawet do przedszkola. Przecież na placu zabaw też może mieć kontakt z rówieśnikami.
Egoistka! To zabawne, że najbardziej krytykują mnie matki, dla których dziecko jest wymówką przed podjęciem pracy. Takie jak Lidka, które na Facebooku wpisują sobie w statusie zawodowym „mama 24 h na dobę”, to kobiety pozbawione jakiejkolwiek ambicji. Całe dnie gniją wpatrzone w ekran telewizora i ze smartfonem w ręku, a gdy na ich konto wpłyną zapomogi z MOPS-u i 800 plus, nagle zapominają o macierzyńskich obowiązkach. Wtedy zaczynają kombinować, komu by tu podrzucić pociechę, by miały czas na zrobienie paznokci i włosów. Tak ma wyglądać wzorowa matka? Litości!
Sama siebie nie uważam za idealnego rodzica. Popełniam błędy, zresztą jak każdy człowiek, ale z każdego potrafię wyciągnąć wnioski. Kocham Amelkę nad życie. I właśnie dlatego nie traktuję jej jak szklanego bibelotu, który trzeba chronić za wszelką cenę. Chcę, żeby mała miała kontakt z rówieśnikami i nie uważam, że kilka godzin na placu zabaw jest w stanie zaspokoić jej potrzeby w tym zakresie.
Chcę zadbać o wszystkie jej potrzeby, dlatego nie polegam na zapomogach, tylko sama zarabiam pieniądze. A że czasami czuję się zmęczona... to chyba ludzkie, prawda? Poświęcam mojemu skarbowi 99 proc. czasu. Ten jeden chciałabym mieć dla siebie, ale nie mogę.
Grudzień był trudny, styczeń gorszy
Zaczęło się w listopadzie, gdy dyrekcja przedszkola poinformowała, że ze względu na epidemię grypy placówka będzie przez jakiś czas zamknięta. Pomyślałam wtedy: „OK, i tak muszę wykorzystać resztkę urlopu wypoczynkowego”. Cieszyłam się, że będę mogła spędzić z córką trochę więcej czasu niż zazwyczaj, ale przyznam szczerze, że pod koniec miesiąca zaczęłam tęsknić za pracą (może niektórych to zdziwi, ale ja naprawdę realizuję się w pracy i lubię swoje zajęcie).
W następnym miesiącu Amelka była w przedszkolu trzy razy. Dosłownie, bo już w środę szóstego grudnia dyrekcja ogłosiła, że placówkę trzeba zamknąć ze względu na ospę. Za pierwszym razem cieszyłam się z możliwości spędzenia czasu z córką. Za drugim już nie było tak kolorowo.
Dla mnie była to wyjątkowo niekomfortowa sytuacja. Sama wychowuję Amelkę. Gdy jej tak zwany tatuś dowiedział się, że jestem w ciąży, od razu dał dyla. Przepadł jak kamień w wodę i nawet sąd nie jest w stanie ustalić miejsca jego pobytu. Otrzymuję alimenty z funduszu, ale to grosze. Jako referentka nie zarabiam wystarczająco, by móc opłacić opiekunkę. Nie mogę też liczyć na pomoc rodziców. Mieszkają na drugim końcu kraju, więc nie zaopiekują się wnuczką, a jako że sami niewiele mają, nie wesprą mnie finansowo. Jedyny plus tej sytuacji był taki, że jako pracownik budżetówki nie miałam najmniejszego problemu z uzyskaniem zwolnienia na opiekę i nie muszę obawiać się, że po powrocie do pracy na biurku znajdę wypowiedzenie.
To był trudny czas, chyba trudniejszy dla małej niż dla mnie. Amelka uwielbia przedszkole i swoich kolegów. Pozbawiona kontaktu z rówieśnikami, szybko stała się marudna. Starałam się, jak tylko mogłam, by wypełnić jej czas, ale przecież kreatywność ma swoje granice. Dobrze, chociaż, że końcówka grudnia to czas świąt, bo wyjazd do dziadków poprawił nieco humor mojej córeczce.
Nie zabawiła tam długo
Nastał styczeń. Na samą myśl o powrocie do przedszkola Amelka skakała do góry z radości. Ja też, bo grudzień dał mi popalić jak żaden inny miesiąc. Marudne dziecko staje się wyjątkowo absorbujące. Niektórych może to dziwić, ale nie znalazłam nawet jednej chwili, by zajrzeć do książki, wziąć długą, relaksującą kąpiel w pianie czy zrobić cokolwiek innego dla siebie.
Stałam się mamą na trzy etaty, bo marudna mała nawet w nocy nie dawała mi pospać. Gdy się budziła, przychodziła do mojej sypialni i kładła się obok. Otulałam ją kołdrą i przytulałam, ale nawet gdy była przy mnie, Amelka spała niespokojnie. Każdej nocy wierciła się i kopała, czego rezultatem były sińce na moich nogach i podkrążone z niewyspania oczy.
W lutym zajęcia w przedszkolu skończyły się po tygodniu. Rozpoczęła się kolejna zaraza, już nawet nie pamiętam jaka, bo zaczęłam się w tym gubić. To jakiś absurd! Przecież nie po to każdego miesiąca płacę tyle pieniędzy, żeby mała przez cały czas siedziała w domu!
Dyrektorka rozkłada ręce i twierdzi, że nie może nic zrobić. Jeszcze nie zdążyłam wygrzebać się z zaległości biurowych, których dorobiłam się w grudniu i styczniu, a już szykuje mi się kolejny miesiąc przymusowego wolnego.
Czytaj także:
„Mąż wydawał całą kasę na gadżety do samochodu. Był w szoku, gdy zablokowałam mu dostęp do konta”
„Moja żona zawierzyła nasze małżeństwo Matce Boskiej. Zanim wejdzie ze mną pod kołdrę, klepie pacierz na kolanach”
„Radek najpierw mnie potrącił, a później poślubił. Cały czas myślę, że zrobił to tylko z litości”