„Od lat spędzaliśmy święta w górach, bo nie chciałam harówki. A dzieci nagle zapragnęły tradycyjnych z dziadkami”

niezadowolona kobieta fot. Adobe Stock, Liubomir
„Jeśli babcia zdoła się powstrzymać od komentarzy, które niszczą atmosferę, a wy weźmiecie się do roboty i pomożecie w organizowaniu tego całego świętowania, wtedy proszę bardzo, robimy święta w domu. Jeśli jednak wszystko ma spaść na moje barki, a potem będę słyszeć, że to jest nie tak, a tamto niedobre, wyrzucę was wszystkich za drzwi”.
/ 16.12.2023 07:15
niezadowolona kobieta fot. Adobe Stock, Liubomir

Nigdy nie byłam fanką Bożego Narodzenia. Chociaż nie, „nigdy” to za dużo powiedziane. Jako dziecko uwielbiałam święta. Wiadomo.

Ojciec przynosił choinkę z lasu, stroiło się ją w stare, szklane bombki. Mama odwijała je delikatnie z bibułek, w których leżały cały rok, czekając na swoją chwilę. Przez kilka dni robiło się nowe ozdoby ze słomy i papieru, potem na ustrojonym drzewku zapalało kilka świeczek, na które trzeba było bardzo uważać, żeby nie podpaliły domu… Właśnie tak to wyglądało u nas. Mama była tradycjonalistką i choć w sklepach roiło się od sznurów elektrycznych lampek, ona na takie „badziewie” w swoim domu nie pozwalała. Były orzechy, cytrusy, mak z miodem i bakaliami. I zawsze jakiś upominek, i słodycze…

Potem widziałam już więcej

Ile mama musiała się namęczyć, żeby było tyle jedzenia, ile narzekała, ile krzyczała na nas, że nie pomagamy, że przeszkadzamy, że to i tamto… A i ścierką po głowie potrafiła zdzielić. Święta przestały mnie cieszyć. Zamiast z magią, która pojawia się sama z siebie, kojarzyły mi się z ogromnym, wielodniowym wysiłkiem i z toną nerwów, byle te trzy dni były należycie świąteczne, bogate, rodzinne i czarodziejskie. Jedno wielkie kłamstwo.

Kiedy przeprowadziłam się do miasta, cały ten trud spadł na mnie. Kiedy urodziła się Kinga, a potem Karolina, dziadkowie stwierdzili, że łatwiej im przyjechać do nas, niż nam, całą czwórką, zjeżdżać do nich. Z jednej strony była to prawda. Z drugiej… Znałam moją matkę i choć co roku obiecywałam sobie, że tym razem trochę odpuszczę, to szorowałam, wycierałam, myłam. Kiedyś nawet pastowałam podłogi, a wcześniej zdzierałam je specjalnymi wiórkami z metalu. Paranoja. No i gotowałam, piekłam, smażyłam, marynowałam i kroiłam. Byle tylko atmosfera świąt przypominała tę z dzieciństwa. No, może bez tych wrzasków, krzyków, pretensji i walenia ścierą, gdzie popadnie. Aż w końcu rzuciłam tą ścierą o podłogę i powiedziałam: basta!

Uciekłam od krzątaniny

Wynajęłam pensjonat w górach, rodziców „zaprosiłam” do drugiej córki, wszak nie byłam jedynaczką, i pojechaliśmy świętować. A właściwie ja pojechałam świętować.

Wreszcie czułam, że to są dni do odpoczynku, do celebrowania czasu z rodziną, do zajadania się pysznościami, które przygotował ktoś inny.

Zamiast szorowania podłóg – wyprawa z dziewczynami na sanki. Zamiast mycia okien – bitwa na śnieżki. Zamiast stania w kilometrowych kolejkach po coca-colę z Mikołajem na etykiecie – podziwianie dekoracji świątecznych w miasteczkach. Mój mąż najpierw trochę narzekał, że drogo, ale zorganizowanie świąt też swoje kosztuje.

Odtąd takie wypady stały się tradycją. Wyjeżdżaliśmy co roku, zmieniając tylko miejsce. Najczęściej w Tatry. To były naprawdę przyjemne, relaksujące wyjazdy, a gdy starczało funduszy, wydłużaliśmy je aż do Nowego Roku i ściskaliśmy się na sylwestra w trakcie kuligu w górach.

Córki chciały normalnych świąt

Tyle że za którymś razem podczas planowania świąt dziewczyny się zbuntowały.

Nigdzie nie jedziemy. Chcemy świąt z dziadkami.

– Są starzy i nie wiadomo, czy to nie ich ostatnie święta!

– A potem będziemy żałować, że nie skorzystaliśmy z okazji.

– Tak, będziemy żałować. Gorzko!

W tych słowach rozpoznałam moich rodziców, głównie szanowną mamusię. Urobili wnuczki jak plastelinę. Szesnastolatka i trzynastolatka nie myślą w takich kategoriach o dziadkach, to nie była ich retoryka. Więc się postawiliśmy.

Nie, nie i jeszcze raz nie, nie będziemy siedzieć w domu całe święta, bo oboje odwykliśmy od celebrowania czegokolwiek w taki bierny, jałowy sposób. Siedzenie przy stole i pożeranie kolejnych potraw, a potem zdychanie na kanapie, oglądanie „Kevina” i obiecywanie sobie, że już nigdy więcej… No, może jeszcze na ten kawałek serniczka miejsce w żołądku się znajdzie.

Nie miałam na to najmniejszej ochoty. Ani na komentarze mojej perfekcyjnej matki, która nie uznawała gotowych ozdób na choinkę, pominięcia czegokolwiek w sprzątaniu i szorowaniu. A już największą zbrodnią było kupienie czegokolwiek gotowego, choćby chodziło o mak do strucli. Oczywiście zawsze wyczuła, gdy coś kupiłam, zamiast zrobić sama.

Byłam uparta

Ponieważ jasno postawiliśmy sprawę, że nie damy się szantażować, dziewczyny sprowadziły posiłki. To znaczy w najbliższą sobotę dziadkowie przyjechali do nas na obiad. Plus był taki, że przywieźli rzeczony obiad ze sobą, zupę w słoikach, a całą resztę w pojemnikach do podgrzania. Minusem była rozmowa, którą rozpoczęli, zanim jeszcze jedzenie ułożyło nam się w żołądkach.

To mogą być nasze ostatnie święta! – wypaliła z grubej rury babcia.

– Mamo, błagam cię… – jęknęłam, jednak bez specjalnej nadziei, że to zakończy temat.

I słusznie, musieliśmy do końca wysłuchać, co ma do powiedzenia, choć podobne dyskusje prowadziliśmy do znudzenia iks lat temu, zanim postanowiliśmy pierwszy raz spędzić Boże Narodzenie poza
domem.

– Zabierasz dzieciom możliwość spędzenia z nami świąt. To tradycja, że spędza się te dni z najbliższymi. To tradycja, że przygotowuje się samemu jedzenie na tak ważne święta.

– Tradycją było też, że dzieci pracowały w kopalniach. Może do tego też wrócimy? Mamo, uspokój się i zrozum, każdy z nas pracuje, nawet w wigilię…

– No tak, wygodnictwo – prychnęła. – Pracuję w biurze, to już w domu nic nie mogę zrobić...

– Mogę, ale skończyłam z męczennictwem. Nie zamierzam urabiać sobie rąk po łokcie tylko dlatego, że ty tak kiedyś robiłaś. Mamy własne tradycje i nie rozumiem, dlaczego musisz się wtrącać i robić nam na złość. I jeszcze przekabacasz dziewczyny. To nie podoba mi się najbardziej.

– Skoro ich matka nie wie, co dla nich dobre, to babcia musi wkroczyć do akcji!

Zagotowało się we mnie

Miałam serdeczne dość tej sytuacji i nie do końca kojarzę, co mówiłam. Pamiętam tylko, że nikt nie mógł mi przerwać i że padło sporo ostrych słów. Wygarnęłam matce wszystko. Wracają do mnie przebłyski, gdy mówiłam o tym, że jej perfekcja zamieniała przygotowania do świąt w katorgę i że jeśli ktokolwiek jest winny mojej niechęci do kontynuowania tych tradycji, to ona sama. A skoro według niej tak źle podchodzę do życia, to również jest jej wina, bo tak mnie wychowała, zatem nie ma prawa dawać mi rad odnośnie wychowywania moich dzieci.

Wszystko skończyło się ogromną awanturą i ogólną obrazą. My przestaliśmy się odzywać do rodziców, oni do nas, a najgorsze, że nasze dzieci, żmije na własnej piersi wyhodowane, stanęły po ich stronie. One mają dość wyjazdów, nawet jeśli my chcemy jechać, proszę bardzo, ale one zostają i jadą na święta do dziadków. Może nie powiedziały, że mają nas gdzieś, ale zaczęły nas totalnie ignorować.

– Nie, no, tak dalej być nie może, to jest jakaś wojna na przetrzymanie – mówiłam mężowi wieczorem po dwóch tygodniach takiej ciszy.

– Jak by to ująć… jesteśmy w mniejszości, kochanie – odparł.

– Co nie znaczy, że mniejszość nie może mieć racji. Serio chcesz, żeby było jak kiedyś? – spytałam.

– O Boże, nie! Twoja matka, jakkolwiek naprawdę ją lubię, przed Bożym Narodzeniem zmienia się w istną terrorystkę! Nie chcę słuchać jej narzekania, że to niedopieczone, tamto nieposprzątane, a prezenty w ogóle nieprzemyślane, choć ty akurat kupowanie prezentów traktujesz strategicznie i wszystko masz rozpisane oraz zaplanowane do najmniejszego drobiazgu.

Nie zamierzałam nic szykować

Z tygodnia na tydzień coraz ciężej mi było trwać nieprzejednanie na stanowisku i zmuszać dzieci do wyjazdu, którego one coraz bardziej w tym roku nie chciały. Tęskniłam też za rodzicami, którzy przestali odbierać ode mnie telefony i przyjeżdżać na obiady. To była regularna wojna, w której nie mogło być zwycięzców.

Zaczęłam kombinować, co mogę zrobić, żeby nas jakoś pogodzić, nie rezygnując z ulubionej formy spędzania świąt na luzie, a zarazem nie pozbawiając dzieciaków możliwości spędzenia ich z dziadkami. 

W końcu wpadłam na pomysł i zwołałam naradę rodzinną.

– Posłuchajcie, są dwie opcje do wyboru. Nie ma kręcenia nosem, zmiany, łączenia jednego z drugim i tak dalej – zapowiedziałam córkom, które nadal nadąsane, usiadły po drugiej stronie stołu. – Albo wynajmujemy większy dom i jedziemy wszyscy, razem z dziadkami gdzieś, gdzie będzie miło, świątecznie i ktoś inny wszystko za nas zrobi. Albo… – zawiesiłam głos – rzeczywiście dziadkowie przyjadą do nas, ale nie usłyszę słowa komentarza na temat sprzątania, jedzenia i prezentów, choinki i dekoracji. I tak dalej. Jeśli babcia zdoła się powstrzymać od komentarzy, które niszczą atmosferę, a wy weźmiecie się do roboty i pomożecie w organizowaniu tego całego świętowania, wtedy proszę bardzo, robimy święta w domu. Jeśli jednak wszystko ma spaść na moje barki, a potem będę słyszeć, że to jest nie tak, a tamto niedobre, a to już w ogóle poniżej krytyki, z góry zapowiadam, wyrzucę was wszystkich za drzwi albo na balkon i radźcie sobie, jak chcecie. Ponieważ babcia nie odbiera ode mnie telefonów, proszę się naradzić i dać mi znać, co postanowiliście.

Nie wierzyłam, że to się uda

Wiedziałam, że moja matka nie da tak łatwo za wygraną. Ona po prostu nie umiała ugryźć się w język i nie postawić tej złośliwej kropki nad „i”. Oczywiście tak traktowała tylko swoje dzieci, obcym nie odważyłaby się powiedzieć złego słowa prosto w twarz. Dlatego parę dni czekaliśmy na decyzję, którą oznajmiły nam nasze córki.

– Dziadkowie nie chcą nigdzie jechać. Babcia obiecała, że nie będzie komentować sprzątania, ale nie może być kupnego jedzenia na stole.

– To niech babcia zrobi część potraw, na co ja, z racji pracy, nie mam czasu. Ewentualnie może przerzucić te obowiązki na was.

Postanowiłam być twardym negocjatorem. Nie dam się podejść tej spółce juniorek z nestorką. Jeszcze tego brakuje, żebym mieliła mak na struclę! Serio, znam lepsze sposoby zagospodarowania czasu.

– Babcia powiedziała, że zrobi struclę i pierogi, żebyś nie musiała się męczyć z makiem. I kluski z makiem. I kutię. A jak już robi pierogi, to kapustę z grzybami też.

– Bardzo proszę – skinęłam łaskawie głową.

Nie wierzyłam, że to się uda. Po prostu nie wierzyłam. Nie wierzyłam, że moja matka wyrzeknie się własnej natury i będzie się zachowywała z taktem tudzież umiarem. Że nie zepsuje nastroju swoim narzekaniem i krytykanctwem. Zwłaszcza po tej awanturze, kiedy padło między nami dużo trudnych i bolesnych słów. Nie sądziłam, że ta kobieta będzie umiała powstrzymać swój cięty język i nie dopiec mi w momencie, kiedy najbardziej chciałam po prostu spokoju.

Dziewczyny zwariowały ze szczęścia

Tak bardzo, jakby święta z dziadkami były szczytem ich marzeń.  Moje córki wzięły się do pracy. Gdybym nie widziała tego na własne oczy, pomyślałabym, że ktoś mi dzieci podmienił. Bo to nie mogły być te same smarkule, które wychowywałam od małego, te same, nad którymi trzeba było zawsze stać i pokazywać im palcem, co mają zrobić. Teraz były jak tajfun, po przejściu którego mieszkanie aż lśniło.

Ja szalałam w kuchni, gdzie mój mąż dzielnie mi sekundował, krojąc, siekając, nadziewając, nosząc słoiki z piwnicy, zakupy ze sklepu… Okazało się też, że sałatkę jarzynową we czwórkę kroi się migusiem.
A kiedy już wszystko było posprzątane, przygotowane, zaś pięknie spakowane prezenty leżały pod choinką, pozostało nam – wymytym, wystrojonym i uczesanym – oczekiwanie na gości. W końcu przybyli.

– Jak pięknie ozdobiliście dom! To chyba zasługa moich ukochanych wnuczek! – powiedziała babcia zaraz po przekroczeniu progu.

– Tak, babciu! Same ubierałyśmy choinkę, chodź, zobacz! – dziewczyny zaciągnęły dziadków do salonu i pokazywały wszystkie elementy dekoracji, nawet okna popsikane sztucznym śniegiem, bo prawdziwego nie widzieliśmy u nas od kilku lat. Tylko w górach można było liczyć na białe święta, a i to nie zawsze.

– Zacznijmy od łamania się opłatkiem – mój mąż rozdał białe, prostokątne hostie. – Kochani, życzę nam wszystkim, żebyśmy rozmawiali od serca i nie chowali w nim uraz. A za rok spotkali się w takim samym gronie. Kotku… – zwrócił się do mnie – życzę ci, żebyś była zawsze taka, jak jesteś. Piękna, silna i mądra. Moja ukochana żona, najlepsza matka naszych córek. Niech ci się spełniają dobre sny i marzenia.

Wzruszyłam się

Byliśmy małżeństwem niemal dwadzieścia lat, a on nadal potrafił mnie ująć pięknymi słowami. Widziałam, że dziadkowie składają życzenia wnuczkom. Wymienialiśmy się, krążąc wokół stołu. Na koniec zostawiłam sobie mamę. Mimo wszystko wciąż tkwiła we mnie zadra, że nastawiła dzieciaki przeciwko nam. Nawet jeśli według niej cel był słuszny, to moim zdaniem cel nie zawsze uświęca środki.

– Obyśmy potrafiły ze sobą inaczej rozmawiać… – powiedziała, patrząc mi głęboko w oczy. – Tego życzę nam obu, córuś.

– Mamo… To piękne życzenie i mam nadzieję, że się spełni. Bo bardzo cię kocham…

Kiedy mnie przytuliła i pocałowała w policzek, otarła też kącik oka. Czyli chyba była szczera. Uściskałam ją jeszcze raz, po czym zaprosiłam wszystkich do stołu. I zaczęło się ucztowanie. To, co zrobiłam ja. To, co zrobiła mama. To, co zrobiliśmy całą rodziną. Wymieszane na jednym stole przykrytym białym obrusem, udekorowanym stroikiem ze świerku autorstwa dziewczyn. Świeca w stroiku płonęła jasnym, równym płomieniem. Lampki na choince, jak najbardziej nowoczesne, LED-owe, rozświetlały pokój i podkreślały urodę srebrzystych ozdób zawieszonych na drzewku.

– Śliczną tę choinkę macie – zachwycał się mój ojciec. – Piękna po prostu. Sypać się zaraz będzie, jak to świerk, ale co za zapach. Zawsze wolałem świerk niż te jodły, co to stoją i stoją, ale nic zapachu nie mają.

Popłynęły komplementy i pytania

– Dzięki, tato. Leszek wybierał – spojrzałam z dumą i wdzięcznością na męża. Zasłużył na pochwałę, bo rzeczywiście kupił ładne drzewko. Rozłożyste, gęste i pachnące lasem. Nie wymagało wielu ozdób, bo było piękne samo w sobie.

– Jaki barszcz! No, Alinko, udał ci się jak złoto – mama zacmokała nad zupą. – Słyszałam, że dziewczynki lepiły uszka.

– A jak, mają odpowiedni rozmiar rąk do tego! – zaśmiałam się.

– A właśnie, co do dziewczynek… Tyle lat nie miałam okazji pomęczyć was przy świątecznym stole… – babcia złośliwie łypała to na jedną, to na drugą. Dziewczyny speszyły się, nie wiedząc, co je czeka. – No to opowiadajcie babci, która ma chłopaka? No? Który fajniejszy? A dobrze was traktują?

– Jak nie, to dziadek wkroczy do akcji. Jeszcze nie jestem taki stary, żebym im nie dał rady! – ojciec uniósł zaciśniętą pięść nad stołem, jakby zamierzał w niego huknąć. – No, powiedzcie dziadkowi.

– Zaraz, zaraz, ustaw się, tato, w kolejce. – Leszek pomacał się znacząco po bicepsie. – Choć to bardzo dobre pytanie jest. No, mówić tu zaraz tatusiowi o chłopakach!

Córki spojrzały z popłochem na mnie. Dotąd jeszcze nigdy nie znalazły się pod ostrzałem takich typowo świątecznych pytań, zwykle w wykonaniu ciotek, babek i starszych kuzynek.

– Nie patrzcie na mnie, chciałyście rodzinnych świąt, to macie – wzruszyłam ramionami i wyłowiłam kolejne uszko z barszczu. – Ja byłam tak egzaminowana, póki nie wyszłam za waszego tatę.

– Babciu… – zajęczały zgodnie.

– Żadna babciu. Dawać mi tu szczegóły, nie odpuszczę! – moja mama śmiała się do rozpuku.

Mamy teraz kolejną tradycję

Muszę przyznać, że naprawdę miło spędziliśmy te dni. O dziwo, kompromis okazał się możliwy. Ja zrezygnowałam z mojej corocznej ucieczki do miejsca, w którym wszystko miałam podane na tacy i nie musiałam wkładać żadnego wysiłku w organizację oraz przygotowanie tych dni. Moja matka zrezygnowała z perfekcjonizmu i krytykanctwa, a nawet potrafiła się zmusić do powiedzenia kilku miłych rzeczy. Dziewczyny poświęciły wolny czas na pomaganie w sprzątaniu, gotowaniu i strojeniu.

Czy to oznaczało, że wszyscy tylko z czegoś zrezygnowaliśmy? Nie, nie tylko. Zyskaliśmy coś nowego. Nową jakość spędzania razem czasu, który wymagał wysiłku, ale dawał też dużo więcej satysfakcji. Moi rodzice spędzili z nami pierwsze święta od dziewięciu lat, a moja starsza siostra wreszcie mogła odetchnąć i odpocząć, zamiast stresować się tym, co powie mama.

Teraz umówiliśmy się, że w jednym roku rodzice jadą do niej (a my wtedy na nasze małe, zimowe wakacje), a w drugim przyjeżdżają do nas, żeby mogli dręczyć nasze córki pytaniami o narzeczonych, odpytywać ze stopni w szkole i karmić po kryjomu słodyczami. Co tam, raz w roku mogę udawać, że nie widzę.

Muszę przyznać, że te „kompromisowe” święta odczarowały mi trochę traumę z dzieciństwa. To nie znaczy, że o niej zapomniałam. Przekonałam się jednak, że warto walczyć o to, by od teraz mieć zupełnie inne wspomnienia. Nigdy nie wiadomo, czym nas los zaskoczy. Albo rodzona matka…

Czytaj także: „W tamtym roku zrobiłam wigilię last minute. Bratowa przywiozła tylko puste pojemniki, by mieć w co zapakować jedzenie”
„Teściowa robi listy prezentów, a w nich perfumy po 600 zł. Myśli, że wolę wydać kasę na nią, niż na własne dzieci?”
„Znajomi wymyślili, że wezmą ślub w Boże Narodzenie. Nie rozumieją, że wolę spędzać ten czas z rodziną”

Redakcja poleca

REKLAMA