„Pożegnanie Małgosi kosztowało mnie morze łez. Nawet ostatnich chwilach życia nie myślała o sobie”

płacząca kobieta na łóżku fot. Adobe Stock, Jelena Stanojkovic
„To były piękne słowa, tyle że naiwne. Bo kto w dzisiejszych czasach zawracałby sobie głowę drugim człowiekiem, a tym bardziej zwierzęciem, skoro każdy pilnuje własnego nosa i dba o swoje interesy… Kto? Ano, na przykład pani Małgosia! Bo wierzyła w swoją ideę i starała się wcielić ją w życie”.
/ 15.07.2023 08:45
płacząca kobieta na łóżku fot. Adobe Stock, Jelena Stanojkovic

Wszyscy nazywali ją „Małgorzatą od psów”. Mieszkała w mojej klatce schodowej na parterze. Od sąsiadów zasiedziałych tu od lat dowiedziałam się, że pani Małgorzata niegdyś była piękną kobietą, miała wielu adoratorów, ale z żadnym nie chciała się związać na stałe.

Kiedy wprowadziłam się do bloku, zaprosiłam na herbatkę zapoznawczą pewną starszą panią, która mieszkała na tym samym piętrze, na wprost moich drzwi. Chociaż chciałam jedynie zebrać podstawowe informacje typu: „Jak tu się mieszka?”, „Jacy tu żyją ludzie?”, „Czy na coś warto zwracać uwagę, żeby inni nie mieli o to do człowieka pretensji?”, okazało się, że sąsiadka ma mi do powiedzenia dużo więcej.

Kiedyś takie osoby nazywano plotkarkami

Na szczęście pani Renia nie przekroczyła granicy, w której zwykła informacja miesza się z obmową i nieprzychylną insynuacją. Ta kobieta po prostu bardzo lubiła sobie pogadać.

– Wie pani, jak to jest: dzieciaki wyfrunęły w świat, w telewizji na okrągło dają powtórki, a z czytaniem książek to u mnie już nie za specjalnie, wzrok bardzo mi się popsuł w ostatnich latach. No to człowiek posiedzi sobie na ławce przed blokiem, pogada z tym, to znów z tamtym. Nawet sobie pani nie zdaje sprawy, co ludzie wiedzą o swoich sąsiadach! Czasem lepiej tego nie powtarzać i zachować to dla siebie, jak ksiądz zachowuje tajemnicę spowiedzi.

„Może i lepiej, ale z pewnością trudniej” – pomyślałam, słuchając różnych historyjek o pani Małgorzacie.
Jednak bardziej od przeszłości interesowała mnie teraźniejszość. Okazało się bowiem, że tak jak niektóre kobiety dokarmiają koty, tak pani Małgorzata ukochała psy.

– Sądząc z tego, jak się ubiera, wydaje mi się, że ma nie najgorszą emeryturkę – stwierdziła sąsiadka. – No i musi naprawdę uwielbiać te swoje kundle, bo codziennie w rogu podwórka urządza im prawdziwą ucztę. Przyzna pani, dziwne to trochę.

– A inni lokatorzy nie protestują?

Początkowo kilka osób marudziło, że będzie brud i smród... – odparła. – Wie pani, zawsze znajdą się malkontenci, którym przeszkadza nawet to, jak kto ma na nazwisko. Ale pani Małgosia zawsze dokładnie sprząta po tej psiej uczcie, więc ludzie przyzwyczaili się, że codziennie w południe pieski mają pod ich oknami darmową stołówkę. Nie powiem, te czworonogi to takie nawet kulturalne stworzenia... – roześmiała się. – Wpadną na wyżerkę, ale nie kłócą się, kto pierwszy i takie tam, jak nie przymierzając, ludzie. Czekają w kolejce, jakby, skubańce, wiedziały, że dla każdego zawsze starczy. A jak już skończą, to rozbiegają się po osiedlu bez ujadania, więc ludziom w sumie nie przeszkadzają.

Kilka minut później sąsiadka podziękowała za herbatę i sobie poszła. Ja zaś pomyślałam, że niezła z niej jest gaduła. Na wszelki wypadek postanowiłam więc unikać wszechwiedzącej sąsiadki, żeby przypadkiem nie uznała mnie za swoją powiernicę i nie zaczęła regularnie odwiedzać ze świeżymi porcjami informacji.

Minęło kilka miesięcy

Ponieważ czasami wypada mi praca po południu, parę razy byłam świadkiem, jak pani Małgorzata dokarmiała bezpańskie psy.

To był trochę taki rytuał. Najpierw wychodziła przed dom. Czy padało, czy nie, wyciągała przed siebie dłoń, jakby chciała się upewnić, że na pewno nie pada. Kiedy kropiło, otwierała parasolkę i niosła wiaderka w róg podwórka. Na ramieniu miała siatkę, w której znajdowały się plastikowe talerzyki. Potem przystawała na swoim miejscu i wtedy pojawiały się psy. Zazwyczaj przybiegało ich kilkanaście. Myślę, że była to stała grupa, która przywiązała się do pani Małgosi.

Z każdym z nich się witała.

Najpierw głaskała czworonoga, a potem chwilę z nim rozmawiała. Odpowiedzią było energiczne merdanie ogonem i ciche poszczekiwanie. Gdy przywitała się ze wszystkimi, wyjmowała plastikowe miseczki i nalewała każdemu zwierzakowi łyżkę gęstej zupy. I rzeczywiście, tak jak zauważyła pani Renia, każdy spokojnie czekał, aż dostanie swoją porcję. A kiedy jakiś pies już zjadł, podchodził do pani Małgorzaty, która siedziała na pobliskiej ławce. Znowu było głaskanie i „rozmowa”. Potem psy odbiegały w sobie tylko znanym kierunku, żeby wrócić na nasze podwórko dnia następnego. Na koniec pani Małgorzata dokładnie sprzątała miejsce uczty i wkrótce nie było nawet śladu po tym, że obiadowało w tym miejscu kilkanaście psów.

Kilka razy pomogłam pani Małgorzacie zanieść na miejsce wiaderko z jedzeniem. Najwyraźniej sprawiało jej trudność przytaszczenie tych kilku kilogramów, bo na początku sama prosiła mnie o pomoc.
Po pewnym czasie postanowiłam jakoś ułatwić jej życie, a ponieważ miałam w domu 10-litrowy pojemnik na kółkach, ofiarowałam go sąsiadce. Trochę się przed tym wzbraniała, jak każdy starszy człowiek przed jakąś nowością, ale w końcu chyba się przekonała, że z nim będzie jej wygodniej.
Pewnego dnia wyszłam koło dziesiątej po zakupy do pobliskiego sklepu. Kiedy wchodziłam na górę, zobaczyłam w uchylonych drzwiach twarz pani Małgorzaty.

Bardzo źle się dziś czuję – usłyszałam jej słaby głos. – Czy nie zechciałaby pani dać jedzenia moim pieskom?

Zgodziłam się. Wzięłam przygotowany pojemnik z gęstą zupą na kaszy i mięsnych resztkach. Wyszłam przed dom, usiadłam na ławce.

Powoli zaczęły pojawiać się psy

Nie mogłam uwierzyć własnym oczom, ale w ogóle nie były zainteresowane jedzeniem. Kiedy nie zobaczyły swojej pani, pobiegły pod jej okno. Tam zaś pani Małgorzata zaczęła je namawiać, żeby szły
w róg podwórka, gdzie czekałam już na nie z obiadem. Zwierzęta podchodziły do mnie trochę nieufnie, a ja nalewałam każdemu solidną porcję zupy. Po zjedzeniu każdy z nich podchodził do mnie, ale nie za blisko, patrząc na mnie zaciekawionym wzrokiem.

Kilka pomerdało ogonem, ale zaraz zniknęło między blokami. Posprzątałam więc po obiedzie, a potem, już w domu, umyłam miski i pojemnik na kółkach, żeby sąsiadka nie musiała się tym zajmować.
W podzięce zostałam zaproszona na herbatę i ciasteczka. Herbata była pyszna, ciasteczka świeże i chrupiące. A historia, którą usłyszałam – wzruszająca. Wyjaśniała, skąd miłość pani Małgorzaty do zwierząt.

– W czasie Powstania Warszawskiego moja mama była ze mną w ostatnim miesiącu ciąży. W czasie bombardowania została uwięziona w piwnicy. Znalazły ją bezpańskie psy, które sprowadziły ludzi,
a ci odkopali moją mamę. Od tamtej pory mama, dopóki żyła, w taki sposób odwdzięczała się naszym wybawicielom, a potem ja.

– To bardzo szlachetne… – mruknęłam.

– Wokół nas jest tyle zła – westchnęła starsza pani. – Ludzie jak zwierzęta o byle co skaczą sobie do oczu. A gdyby się choć chwilę zastanowili, na pewno każdy zdałby sobie sprawę z tego, że tylko wspólnie, w zgodzie możemy zbudować dobry świat, w którym każdy znajdzie swoje miejsce.

To były piękne słowa, tyle że naiwne. Bo kto w dzisiejszych czasach zawracałby sobie głowę drugim człowiekiem, a tym bardziej zwierzęciem, skoro każdy pilnuje własnego nosa i dba o swoje interesy… Kto? Ano, na przykład pani Małgosia! Bo wierzyła w swoją ideę i starała się wcielić ją w życie.

Pewnego letniego poranka zobaczyłam, jak karetka zabiera ją do szpitala. Zasłabła w nocy. Ugotowałam więc w domu zupę dla psów i wyszłam z nią przed klatkę. Ale ani tego dnia, ani następnego nie pojawił się na naszym podwórku żaden pies.

Dwie noce później usłyszałam przeciągłe wycie, które dochodziło z różnych stron naszego osiedla. Gdzieś we mnie zrodziło się przekonanie, że pani Małgosia nie żyje. Faktycznie, nazajutrz na drzwiach naszej klatki schodowej pojawił się nekrolog.

Kilku lokatorów pojechało na mszę za spokój duszy zmarłej.

Gdy dotarłam na miejsce, wzruszenie ścisnęło mi krtań

Wokół wejścia do świątyni siedziało kilkanaście psów. Dałabym głowę, że między nimi były psiaki, które dokarmiała pani Małgosia. Zaczęło się nabożeństwo. Kiedy ksiądz miał wygłosić krótkie kazanie,
z zewnątrz dobiegł nas długi skowyt psów. Choć od lat nie płakałam, po moich policzkach popłynęły łzy. Wierni podopieczni właśnie żegnali swoją panią.

Za trumną szło niewiele osób. Ale mogłabym przysiąc, że w krzewach między nagrobkami przemykały psy, które towarzyszyły pani Małgosi w jej ostatniej drodze.

Nazajutrz po pogrzebie kolejny raz wyszłam przed dom z zupą dla zwierzaków. Czekałam godzinę, lecz na nasze podwórko nie przyszedł już żaden bezpański pies.

Czytaj także:
„Po śmierci męża nie miałam za co żyć. W wieku 46 lat zostałam bez domu i pracy, bo całe życia byłam kurą domową”
„Pokochałam faceta odpowiedzialnego za śmierć mojego męża. Nie wiem, czy kiedykolwiek powiem dzieciom, kim on jest”
„Śmierć męża była dla mnie tragedią. Kiedy znowu się zakochałam, poczułam się jak zdrajczyni”

Redakcja poleca

REKLAMA