„Od dawna próbowałem namówić żonę na dziecko, ale wciąż wynajdywała wymówki. Tak było do chwili, gdy poznała Stasia”

mąż chce namówić żonę na dziecko fot. Adobe Stock, Drobot Dean
„Zawsze coś według niej stało na przeszkodzie. Pobraliśmy się zaraz po studiach, więc najpierw był to brak pracy i perspektyw, potem – nawał pracy, a teraz – własna firma projektowo-remontowo-budowlana. Na szczęście od początku roku interes ruszył z kopyta, uznałem więc, że pora pomyśleć o spadkobiercy”.
/ 12.07.2022 08:30
mąż chce namówić żonę na dziecko fot. Adobe Stock, Drobot Dean

Nareszcie urlop! Do Rynu dotarliśmy równo ze zmierzchem. Pan Makary, od lat wynajmujący nam starą, ale utrzymaną w doskonałym stanie Omegę, oczywiście nawet słyszeć nie chciał o tym, abyśmy spali na łódce.

– Kochani, przeniesiemy rzeczy z auta i zapraszam do mnie. Posiedzimy, pogadamy, prześpicie się na stryszku, a skoro świt możecie płynąć. Gdzie reszta ekipy?

Spojrzeliśmy z Małgośką po sobie.

– Jest mała awaria systemu… – wybąkałem. – Jesteśmy tylko we dwoje.

Kiedy przyjadą pozostali? – dopytywał się pan Makary.

– No właśnie, nie przyjadą… – wyręczyła mnie żona. – Jedna para ma jakąś rodzinną sprawę, a drugiej nie udało się wyrwać z pracy – westchnęła. – A czy to jakiś kłopot?

Pan Makary wzruszył ramionami.

– Dla mnie żaden, dla was też pewnie nie. Przecież pływacie u mnie już z dziesięć lat, patenty macie, wodę uszanować potraficie, na żeglarstwie się znacie jak mało kto, więc i we dwójkę dacie sobie radę. Powiem nawet… – tu zawadiacko podkręcił wąsa – że tylko we dwoje może być wręcz przyjemniej…

– Pięć lat po ślubie? Panie Makary, co też pan! – żachnęła się Małgośka ze śmiechem i puściła do mnie oko.

– Lepiej pięć niż dwadzieścia pięć… – zauważył stary sentencjonalnie. – Ale dość gadania! Ładujemy rzeczy do łajby i zapraszam na kolację.

Chciałem ją namówić na dziecko

Szybko wrzuciliśmy pod pokład na dziób cztery worki żeglarskie z naszymi ciuchami, namiot, materace i cały sprzęt biwakowy. Zacumowana przy prywatnym pomoście łódka kołysała się zachęcająco na lekkiej fali idącej od południa, jednak przygoda musiała poczekać do następnego dnia.

Na Omedze od pana Makarego spędziliśmy do tej pory w sumie dziewięć żeglarskich wypadów. Ten wyjazd był jubileuszowy, dziesiąty – i wielka szkoda, że nie odbędziemy go w komplecie, ale… może to i lepiej? Bo miałem swój plan: chciałem namówić Małgośkę na dziecko. Nie, żeby od razu je robić – chociaż oczywiście nie miałbym nic przeciwko – ale żeby zechciała wreszcie rozważyć moją propozycję i przyznała, że też o tym myśli, no, po prostu że chce dzidziusia.

Bo do tej pory była zdecydowanie przeciwna. Zawsze coś według niej stało na przeszkodzie. Pobraliśmy się zaraz po studiach, więc najpierw był to brak pracy i perspektyw, potem – nawał pracy, a teraz – własna firma projektowo-remontowo-budowlana.

Na szczęście od początku roku interes ruszył z kopyta i rozwijał się nadspodziewanie dobrze – dostaliśmy kilka naprawdę dobrych zleceń, projekty Gosi spodobały się za granicą i w związku z tym nasza ekipa zarabiała prawie wyłącznie w euro, i to zarabiała całkiem nieźle. Uznałem więc, że pora pomyśleć o spadkobiercy i byłem bardzo zadowolony, że będziemy mogli ten temat poruszyć oraz obgadać, a być może także sfinalizować, bez niepotrzebnych świadków. Dlatego cieszyłem się na naszą wyprawę bardziej niż na takie zwykłe wakacje, licząc w głębi duszy, że będą niezwykłe.
I miałem rację!

O czwartej trzydzieści oboje byliśmy już na nogach. Krótkie pożegnanie, samochód zaparkowany w rogu podwórka za stodołą, żagle postawione w tempie ekspresowym i… już prujemy wodę Jeziora Ryńskiego w drodze przez Tałty, Mikołajskie, aż na Śniardwy. Tam rundka i powrót do Rynu. Dwa tygodnie pod żaglami!

Nie chciałem zabierać się do poważnej rozmowy w ten pierwszy dzień, dlatego skupiłem się na żeglowaniu. Dobrze dmuchało z północnego wschodu, więc szliśmy fordewindem na prawie pełnym ślizgu; a kto choć raz płynął Omegą, zwaną na jeziorach Krasulą, ten wie, że niełatwo jest ją rozpędzić do takich prędkości. Ale jak się postawi grot i fok na motyla, to pruje wodę, aż miło patrzeć. A jeszcze milej – płynąć naprzód w dobrym tempie.

Za Mrówkami weszliśmy na Jezioro Tałty i przeszliśmy na baksztag, ale dalej mieliśmy niezłe osiągi. Gdy w pewnej chwili spojrzałem na zegarek i stwierdziłem, że przy tym wietrze mamy realne szanse na wczesny obiad w Mikołajkach, zaśmiałem się w głos. Małgośka, która siedziała przy szotach foka, spojrzała na mnie badawczo.

– A ty co? Dowcip ci się przypomniał jakiś?

– Radość mnie rozpiera – odparłem.

– W tych pięknych okolicznościach przyrody… – rozejrzałem się wokół – będziemy w Mikołajkach, zanim zdążysz porządnie zgłodnieć. Albo zanim… – i znów odwróciłem wzrok na kilwater…

I wtedy usłyszałem cichutki głos:

– A mnie się chce siku…

Skąd on się tam wziął?

– No to zaraz dobijemy gdzieś do brzegu – odwróciłem się w kierunku żony.

Małgośka jakoś dziwnie zastygła.

– Aż tak ci się chce? – zapytałem.

– W ogóle mi się nie chce… To nie ja powiedziałam – szepnęła.

Duchy?! Gosia puściła szoty, ja poluzowałem grota, skręciłem ostro pod wiatr, postawiłem żagiel główny w łopot i oboje rzuciliśmy się na dziób, gdzie z czeluści kokpitu, spod pokładu dziobowego wydobyliśmy zdrętwiałego chłopczyka w stroju niedbałym. Konkretniej – w piżamce ze znakiem Batmana na piersi.

– Siku mi się chce bardzo – powtórzył, przecierając oczy piąstką.

– Bardzo mocno? – spytałem na wszelki wypadek.

Malec energicznie potaknął główką.

Wytrzymasz do brzegu?

Zaprzeczył znów ruchami głowy, tak gwałtownymi, że aż stracił równowagę. Złapała go moja żona, bo mało nie rymsnął na pupę.

– To chodź tutaj szybko na rufę, będziesz miał przygodę – pogoniłem go. – Sikałeś kiedyś do jeziora?

– A tak wolno? – zainteresował się.

– Nie wolno, ale jak się bardzo chce, to nie ma innego wyjścia – oświadczyłem stanowczo. – Dalej!

– Ale… – mały miał jeszcze jakąś wątpliwość, choć przestępował z nogi na nogę. – Dziewczyna patrzy…

Małgośka parsknęła krótkim śmiechem.

– Dziewczyno, patrz w jakąś inną stronę, bo my tu mamy męskie sprawy – powiedziałem surowo i postawiłem chłopaka na burcie, trzymając go jedną ręką w pasie. – Ściągaj portki i sikaj, bracie, bo będzie katastrofa.

Jedno jest pewne: chciało mu się, i to bardzo. Skończył po dobrej minucie i stwierdził:

– Już mnie teraz puść. – A zaraz potem:  A macie kanapki na drogę? Bo ja mam!

Wyrwał się z moich objęć i na czworakach wpełzł pod pokład na dziobie.

Po chwili wylazł stamtąd, pokazując nam z dumą dwie pajdy chleba po dwa centymetry grubości każda, przedzielone… tabliczką czekolady.

To na podróż dla mnie, ale mogę się podzielić – stwierdził wspaniałomyślnie.

– Na podróż, powiadasz… A gdzie się wybierasz mniej więcej?

– Razem z wami. Najlepiej dookoła świata. Albo gdzieś indziej.

– Hm… A co na to twoi rodzice?

Zdaliśmy egzamin z odpowiedzialności...

Zasępił się wyraźnie.

Nie mam rodziców. Tylko mamę. I takiego wujka…

– Aha. A kiedy się zamustrowałeś?

– Ja nic takiego nie zrobiłem! – oburzył się na wszelki wypadek.

– Kiedy wszedłeś do łódki? – doprecyzowała Małgośka.

– No wieczorem, jak mama z tym wujkiem gdzieś sobie poszli.

Spojrzałem na żonę, a ona na mnie.

– Wracamy – zdecydowałem.

Staś – bo tak miał na imię nasz pasażer na gapę – trafił w ręce zaniepokojonej mamy o drugiej po południu. Zaraz po wykonaniu zwrotu zadzwoniłem z komórki do pana Makarego; nie musiałem mu nic wyjaśniać, bo roztrzęsiona kobieta do południa zdążyła postawić na nogi cały Ryn. Kiedy cumowaliśmy – czekał na nas komitet powitalny w postaci mamy, wujka, pana Makarego i dwóch policjantów.

Bałem się, że zostaniemy oskarżeni o porwanie czy coś w tym rodzaju, ale panowie policjanci tylko się pośmiali, choć mama Stasia płakała rzewnymi łzami i obsypywała zgubę mokrymi pocałunkami, co malec znosił z podziwu godnym spokojem. Zdaje się, że chęć na podróż dookoła świata już mu przeszła, bo w drodze powrotnej łódką mocno kołysało, więc do brzegu dotarł lekko pozieleniały na twarzy.

Zdecydowaliśmy się bez dalszej zwłoki ruszyć w drogę, choć wiatr zelżał i na dotarcie do Mikołajek przed zmrokiem nie było szans. Ale przecież mogliśmy przenocować albo na łódce, gdzieś w trzcinach, albo na brzegu w namiocie. A kiedy tak płynęliśmy, miałem możliwość obserwowania tajemniczego uśmiechu, który bez przerwy błąkał się na wargach mojej żony. I uznałem, że wieczorem będzie dobry moment, żeby zacząć negocjacje w sprawie ewentualnego potomstwa.

Czytaj także:
„Moja wnuczka zdecydowała się na in vitro. Co za wstyd! Nie mogę pozwolić jej na dziecko urodzone z grzechu”
„Przez 2 lata byłam >>podnóżkiem<< dla swojego narzeczonego. Stawałam na rzęsach, żeby mnie nie rzucił”
„Przyjaciółka z nudów i samotności, wyszukiwała sobie choroby. Wydawała oszczędności życia na wymyślone badania”

Redakcja poleca

REKLAMA