Sprawdzałam każdy trop, obejrzałam wiele ciał młodych kobiet. Od pięciu lat żyję siłą rozpędu. Nic mnie nie cieszy, nic mnie nie obchodzi. Poza jednym: gdzie jest moje dziecko?
Jak co roku o tej porze, weszłam do pokoju Lucynki, żeby zrobić tam porządki. I jak zawsze już w progu poczułam, że serce podchodzi mi do gardła. To nieprawda, że czas goi rany. Mój ból nigdy nie zniknie, podobnie jak moja tęsknota za córką, które pięć lat temu wyszła z domu i nie wróciła…
Pamiętam tamten ranek
Razem siedziałyśmy przy śniadaniu i snułyśmy plany na weekend. Nic specjalnego, ot, porządki, drobne zakupy. Spierałyśmy się, co ugotować na niedzielny obiad.
– Zrobię rosół – zaproponowałam. – Na te chłody będzie idealny.
– Tylko nie rosół! – zaoponowała Lusia. – Zróbmy pomidorówkę. Wiesz, taką gęstą, żeby łyżka stała – uśmiechała się przymilnie.
– E, pomidorówka z przecieru to nie to co ze świeżych pomidorów – zaoponowałam. – A rosołek… Pomyśl, taki pachnący z lanymi klus…
– Mamo – weszła mi bezceremonialnie w słowo córka. – Wiesz, że nie cierpię tej tłustej wody. No, chyba że… – tu przerwała na chwilę, żeby łyknąć kawy. – Chyba że na wołowinie ugotujesz tego rosołku i potem zrobisz krokieciki. Takie, jakie tylko ty umiesz zrobić. Najlepsze na świecie. Roześmiałam się pokonana.
Wiedziałam, że naleśniki z farszem ze zmielonego mięsa należą do ulubionych potraw Lucynki. Ona też wiedziała, że nie potrafię jej odmówić, bo mrugnęła do mnie i powiedziała:
– No to umowa stoi! Nagle jej wzrok powędrował na zegar wiszący nad lodówką. – O rany! Już tak późno! Muszę lecieć!
Moja córka bardzo poważnie traktowała zajęcia na uniwersytecie. Jako studentka pierwszego roku przejmowała się wszystkim i pilnowała, aby nie spóźnić się na żaden wykład. Siedząc przy kuchennym stole, patrzyłam, jak zrywa się z miejsca, coś tam upycha w torbie i szybko wybiega do przedpokoju. Za chwilę jednak wróciła, już ubrana w krótką, kolorową kurteczkę.
Policja zaczęła działać dopiero po 48 godzinach
– Pa, mamuśka. Wrócę pod wieczór. Muszę jeszcze w czytelni posiedzieć. – to mówiąc, cmoknęła mnie w policzek i zrobiła w tył zwrot.
– Lusia, ubierz się cieplej! – krzyknęłam jeszcze za nią, ale odpowiedziało mi tylko trzaśnięcie drzwiami. – Przeziębi się jak amen w pacierzu – mruczałam pod nosem, obierając włoszczyznę na zupę. To była nasza ostatnia rozmowa.
Banalna, zwykła, bo miałyśmy pewność, że przed nami jeszcze tysiące takich porannych pogawędek. Ale stało się inaczej. Lucyna nie wróciła „pod wieczór”, tak jak obiecała. W jej komórce odzywała się tylko poczta głosowa. Siedziałam i czekałam, bijąc się z myślami. Co powinnam zrobić? Do kogo dzwonić? Gorączkowo usiłowałam sobie przypomnieć, czy Lucynka wspominała o jakichś nowych kolegach czy koleżankach ze studiów. Ale w tak krótkim czasie, jaki upłynął od rozpoczęcia roku akademickiego, nie zdążyła nawiązać żadnych bliższych znajomości. Siedziałam w oknie i wypatrywałam nerwowo, z nadzieją, że w świetle latarni wreszcie pojawi się barwna plama jej kurtki.
Niestety, nieliczni przechodnie w niczym nie przypominali mojego smukłego, długowłosego dziecka. Zupa już dawno wystygła, krokieciki obsychały, a mnie ogarniał coraz większy niepokój. Koło dwudziestej drugiej zdecydowałam się zadzwonić do chłopaka, z którym Lucynka umawiała się przez jakiś czas. Wprawdzie ostatnio się już nie spotykali, ale może rozmawiali, może się z nim kontaktowała, może coś widział, cokolwiek…
– Dobry wieczór, tu mama Lucyny – przedstawiłam się, kiedy odebrał. W tle słyszałam odgłosy imprezy.
– Czy może Lucyna jest z tobą? – Lucyna? Nie! Zerwaliśmy ze sobą przecież – burknął. – Nie widziałem jej od miesiąca.
– Przepraszam, ale jest późno, a ona nie wróciła do domu – wyjaśniłam. – Bardzo się o nią martwię.
– Co też pani? – obruszył się dziwnie niegrzecznie, nieadekwatnie do sytuacji. – Przecież to dopiero wieczór, a ona jest dorosła…
– Oczywiście, ale mimo to się denerwuję. Nie wiesz, Maćku, dokąd mogła pójść? – indagowałam. – Nie mam pojęcia i nic mnie to nie obchodzi – chłopak był wyraźnie zły. – Proszę do mnie nie dzwonić.
Rozłączyłam się pełna najgorszych przeczuć. Ponownie wybrałam numer córki. „Abonent jest poza zasięgiem albo ma wyłączoną komórkę” – zabrzmiał komunikat. Znowu wróciłam do okna, ale poza padającym deszczem nic nie zakłócało spokoju ulicy. O północy obdzwoniłam wszystkie szpitale w mieście, jednak w żadnym nie przyjęli pacjentki, która odpowiadałaby opisowi Lucyny. Załamana usiadłam w kuchni z telefonem komórkowym w dłoni…
Ocknęłam się, gdy komórka upadła na podłogę. Byłam zziębnięta, bolało mnie całe ciało. Popatrzyłam na zegarek: minęła piąta, za oknem szarzało. Zrobiłam sobie herbatę, żeby się trochę rozgrzać. Potem pobiegłam na posterunek policji. Znudzony policjant poinformował mnie, że nie może przyjąć zawiadomienia o zaginięciu, bo od momentu wyjścia córki z domu nie minęło jeszcze czterdzieści osiem godzin.
Pognałam na uniwersytet, choć wiedziałam, że w sobotę raczej nie spotkam tam nikogo, kto skojarzy Lucynkę. Moje próby odnalezienia córki spełzły na niczym. Skontaktowałam się z koleżankami Lucyny jeszcze ze szkoły. Żadna z nich nic nie wiedziała. I nie miała najmniejszego podejrzenia, co się mogło stać. Nawet jej najbliższa przyjaciółka Jola nie potrafiła wskazać żadnego tropu, żadnego śladu.
Policja, która w końcu zajęła się sprawą, też niczego nie ustaliła. Lusia ostatnio była widziana w piątkowy wieczór, kiedy wychodziła z uniwersyteckiej biblioteki. Zapamiętała ją portierka, bo spodobała jej się kolorowa kurtka dziewczyny. Twierdziła, że Lucyna wyszła koło dziewiętnastej i nikt jej nie towarzyszył.
Od tej pory ślad po mojej córce zaginął
Nikt jej nie widział, zupełnie jakby rozpłynęła się w powietrzu. Nic nie dały rozwieszone po mieście plakaty ze zdjęciem Lusi. Tak zaczął się mój dramat, który trwa już pięć lat. Wielokrotnie jeździłam po Polsce do miejsc, w których znajdowano niezidentyfikowane zwłoki młodych kobiet. Początkowo z przerażeniem, że tym razem ciało może należeć do Lucyny. Potem z dziwną, bolesną rozterką, bo czasami wydawało mi się, że wolę najgorszą prawdę od tej ciągłej niepewności.
Sprawdzałam nawet absurdalne doniesienia, że jest przetrzymywana w jakiejś sekcie, że ktoś ją widział w Berlinie. Wszystko na nic. Komórkę Lusi znaleziono gdzieś w parku na drugim końcu miasta. Czy to ona ją tam zgubiła, czy też porzucił ją jej porywacz lub morderca? Nie wiadomo. Policja bardzo starannie przeszukała tamtą okolicę. Niczego więcej nie znaleziono.
Czasem słyszę jej kroki na schodach, jej wesoły głos. Całe moje życie kręciło się wokół córki, czy raczej jej braku. Nie liczyło się nic innego.
Wreszcie przyjaciółka przekonała mnie, żebym zaczęła dbać o siebie. Powtarzała, że tak długo, jak nie odnajdą ciała, ciągle jest nadzieja, że Lucyna żyje. A ja muszę wyglądać i zachowywać się normalnie.
– Pomyśl – przemawiała do mnie jak do dziecka – przecież gdy Lusia wróci, to cię nie pozna w tym stanie. Sama nie poznawałam siebie w lustrze. Ta stara kobieta o zapadniętych oczach patrzących z wychudzonej twarzy, z siwymi strąkami włosów wiszących wzdłuż pomarszczonych policzków w niczym nie przypominała dawnej mnie. Przyjaciółka miała rację.
Póki nie znaleziono ciała, wciąż jest nadzieja. Uczepiłam się tej myśli jak tonący koła ratunkowego. Moje dziecko żyje, wróci i cały ten koszmar wreszcie się skończy. Co roku na święta, na urodziny i imieniny Lusi kupuję prezenty, które składam w jej pokoju. Co niedzielę gotuję pomidorówkę i czekam. Czasem wydaje mi się, że słyszę pośpieszne kroki na schodach i wtedy zamieram w oczekiwaniu. Zaraz w drzwiach zachrobocze klucz i Lucyna powita mnie z uśmiechem: „Cześć, mamuśka!”. Ale to tylko moje marzenia.
Do dziś nie odnaleziono ani jej, ani jej ciała. A ja miotam się między rozpaczą a nadzieją. Moja córeczka miałaby teraz dwadzieścia pięć lat. Czasem myślę, że dłużej tego nie wytrzymam. Czasem jestem na nią wściekła za to, że zostawiła mnie tak bez słowa. Ale wiem, że gdyby się odnalazła, wybaczyłabym jej wszystko…
Więcej prawdziwych historii:
„Zostałam samotną matką trójki dzieci. Mój mąż odszedł do kochanki. Zostawił mnie bez grosza i pracy”
„Nikt nie rozumiał więzi, która łączyła mnie z synkiem. Gdy zginął, wiedziałam, że muszę do niego dołączyć”
„Mąż bił mnie za wszystko. Za to, że zapomniałam kupić mąki i za to, że w zlewie został brudny talerz”