„Oczekiwałam miłości jak z bajki z fajerwerkami. Dostałam związek po przejściach, ale w końcu szczęśliwy i trwały”

Związek po przejściach fot. Adobe Stock
Po latach złudzeń w końcu zrozumiałam, że w każdym związku faza miesiąca miodowego prędzej czy później się kończy. Aż cztery lata temu spotkałam Jana.
/ 15.03.2021 09:31
Związek po przejściach fot. Adobe Stock

Gdy jako młoda dziewczyna czytałam powieści o wielkiej miłości – zawsze kończyły się ślubem. A potem? No wiadomo – żyli długo i szczęśliwie. Trochę mi się to nie zgadzało z tym, co widziałam wokół siebie. Szczęśliwe małżeństwo? Ale które? Na pewno nie moich rodziców. Zmęczeni, zgorzkniali, odkąd pamiętałam prawie ze sobą nie rozmawiali. A jeżeli, to tylko o czynszu, nowej pralce i kto pozmywa. Ze zdjęć w albumie wynikało, że kiedyś umieli się uśmiechać, trzymali za ręce i robili razem fajne rzeczy. Ale to było przed ślubem. A potem zjawiłam się ja, moja siostra i była już tylko szara rzeczywistość.

Widziałam same nieudane małżeństwa

Mam dwóch starszych kuzynów. Radek zawsze był kochliwy. To czaruś, uwielbiały go kobiety w każdym wieku. Gdy przyszedł do nas z zaproszeniem na ślub – wyglądał jakby ktoś go podmienił. Szary, przygaszony, starszy o dziesięć lat. Ciotka mówiła rodzicom, że Kaśka złapała go na dziecko. On, że po prostu wpadli. Urodziły się bliźniaki. Radek rzucił studia i pracował na dwa etaty. Kaśka nie zrobiła nawet matury. Prała, gotowała, przewijała. Nie pamiętam, żebym widziała ją uśmiechniętą.

Bartek, młodszy brat Radka, miał długo jedną dziewczynę. Z Kamą poznali się na studiach. Razem jeździli konno, wspinali się, zwiedzali Europę. Cały czas trzymali się za ręce i patrzyli sobie w oczy. Wyglądali, jakby bez siebie nie mogli żyć. Ona kończyła zaczęte przez niego zdanie i na odwrót. Ślub Bartka był zupełnie inny niż jego brata. Radosny, szczęśliwy. Młodzi w podróż poślubną polecieli razem do Indii. Wrócili jeszcze bardziej promienni i zakochani.

Minęły dwa lata. Zaczęłam zauważać, że Bartek już nie szuka cały czas wzroku żony. Na spacerze nie trzyma jej za rękę. A na każdy temat ma inne zdanie. Nie doczekali się dzieci. Rozwiedli sześć lat po ślubie. Im więcej mało szczęśliwych par widziałam, tym bardziej próbowałam sama siebie przekonać, że ze mną będzie inaczej.

Długo szukałam

Mój pierwszy chłopak zerwał ze mną po dwóch tygodniach, więc nie miałam szansy sprawdzić, jak długo potrwa u nas zauroczenie. Krzyśka rzuciłam sama po studniówce. Odkochałam się, gdy się upił i zwymiotował mi na buty. Na drugim roku studiów poznałam Olka. Dowcipny, inteligentny, dobrze wychowany. Mijały miesiące, a ja ciągle miałam motyle w brzuchu, gdy słyszałam jego głos. Gdy się widzieliśmy – nie mogliśmy od siebie oderwać rąk. Przez dwa lata byliśmy nierozłączni.

Nagle zorientowałam się, że cieszę się, gdy mogę spędzić trochę czasu bez niego. Zaczęły mnie drażnić jego wszechobecne ręce. Warknęłam na niego parę razy, więc w końcu prawie przestaliśmy się dotykać. Zauważyłam, że Olek, gdy rozmawiamy – ucieka wzrokiem. Którejś nocy obudziłam się z przekonaniem, że go już nie kocham. Postanowiłam, że powiem mu to wprost.
– Naprawdę? – powiedział Olek, ale w jego głosie nie było słychać żalu, a ulgę! – To już nie jest to samo, też to wiem. Tylko nie wiedziałem, jak to powiedzieć. Dziękuję, że wzięłaś to na siebie.

Dwa lata później spotkałam Czarka. Prowadził kwiaciarnię pod moim domem. Wiem, to nietypowe zajęcie dla faceta. A on na dodatek w ogóle nie pasował do tego miejsca! Wysoki, umięśniony, brodaty i wytatuowany. Ale jak on mówił o kwiatach! Chciałam kupić bukiet dla mamy a wyszłam zakochana po uszy. Trzy tygodnie później już razem mieszkaliśmy. Czarek wychodził o świcie. Gdy się budziłam, na poduszce zawsze leżał kwiat. Zdaniem Czarka pasujący do tego dnia. Prosto z pracy szłam do kwiaciarni. Był nawet moment, że chciałam rzucić swój etat i zatrudnić się u Czarka.

Dobrze, że tego nie zrobiłam. Po pół roku kwiaty przestały się każdego ranka pojawiać na poduszce. Ja zaczęłam z pracy iść do domu, nie do kwiaciarni. Czarek po powrocie odgrzewał sobie obiad, siadał koło mnie na kanapie, a po chwili szedł spać. Gdy docierałam do sypialni, już dawno chrapał. Przez kilka miesięcy prawie się nie widywaliśmy. W końcu Czarek się przyznał.
– Poznałem kogoś. Na giełdzie kwiatowej. Dziewczyna sama prowadzi gospodarstwo. No, zakochałem się… Jak kiedyś w tobie.

Myślałam, że to tylko chwilowy kryzys, że jeszcze sobie wszystko poukładamy. Ale szybko zrozumiałam, że nie mam o co walczyć. Czarek wyprowadził się w następny weekend. Moja mama coraz częściej zaczęła przebąkiwać, że powinnam zacząć się rozglądać za mężczyzną, z którym stworzę poważny związek. Wiedziałam, o co jej chodzi. Bardzo lubiła Czarka, ale w jej oczach nie nadawał się na męża.

W ciągu kolejnych dwóch lat trzy moje koleżanki wyszły za mąż. Za właśnie takich facetów, o jakich marzyła moja mama. Poważnych, odpowiedzialnych. U nich o żadnej fazie miesiąca miodowego nie było mowy. Po ślubie zaczęło się urządzanie mieszkań i domów, szykowanie się na potomstwo.
– Jacek kwiaty kupił mi tylko raz, jak się oświadczał. Całuje mnie tylko w nocy, gdy się kochamy. Jasne, że trochę mi brakuje czułości. Ale coś za coś – mówiła mi Aśka, przyjaciółka jeszcze z podstawówki. – Dobrze zarabia, nie bałagani, dba o siebie. Wiem, że będzie fantastycznym ojcem. Nie mam na co narzekać.

Nic nie powiedziałam. To jej życie. Ale czy ja chcę tego samego? A kto powiedział, że nie można mieć wszystkiego? Męża, który będzie jednocześnie rozważny i romantyczny? Na pewno są tacy na świecie. I ja jednego z nich znajdę.

Ślub miał być początkiem idealnego życia

Gdy poznałam Marka wydawał mi się, ideałem. Prawnik. Zaraził mnie swoją pasją do rowerów. W każdy weekend robiliśmy razem kilkadziesiąt kilometrów. Mamie na niedzielne obiadki przynosił kwiaty albo słodycze. Była zachwycona. I zakochana prawie tak samo jak ja. Gdy w piątek, w dziesiątą miesięcznicę naszego spotkania, zobaczyłam na stole kolację i świece czułam, że to ten dzień. Marek jak prawdziwy dżentelmen uklęknął na jednym kolanie i poprosił mnie o rękę. Nawet nie skończył mówić, gdy zawołałam: – Tak, tak!

Nasz ślub i wesele planowaliśmy przez kilka miesięcy. Każdy szczegół musiał być dopracowany. Świetnie się przy tym bawiliśmy. Markowi wybieranie koloru serwetek czy smaku tortu sprawiało taką samą frajdę jak mnie. „Szczęściara ze mnie” – myślałam. Pamiętałam opowieści Aśki jak jej wówczas jeszcze narzeczony na oglądanie sali weselnej szedł jak na skazanie. W końcu wszystkim musiała się zająć sama.

Na weselu wszyscy dobrze się bawili. No, prawie wszyscy. Jacek, mąż Aśki, upił się po godzinie. Najpierw zaczepiał wszystkie kobiety, a potem zasnął z głową na stole. Aśka siedziała wściekła obok. Nie dała się nikomu poprosić do tańca. Gdy w końcu jej mąż się ocknął, wzięła go pod ramię i zabrała do taksówki. „Moje małżeństwo będzie wyglądało inaczej” – obiecałam sobie.

Na prawdziwy miesiąc miodowy, choć trwający tylko dwa tygodnie, polecieliśmy na Seszele. Luksusowy hotel, rajska plaża i ukochany mężczyzna. Po powrocie zamieszkaliśmy w apartamencie Marka. Spotkania z przyjaciółmi, kolacje w restauracjach, weekendowe wspólne wyjazdy – wiedliśmy naprawdę cudowne życie. Mijały miesiące, a Marek w ogóle się nie zmieniał. Cały czas był tak samo czuły, zakochany, dowcipny i uroczy.

Tamtego dnia rano przyniósł mi śniadanie do łóżka. Przed wyjściem do pracy kochaliśmy się pod prysznicem. Marek odwiózł mnie do biura. Wysiadłam, a on nie zważając na klaksony wkurzonych kierowców wysiadł za mną, dogonił i pocałował w usta.
– Może teraz mi starczy na cały dzień, bo wrócę dziś późno – wyszeptał.
Chichotałam jak nastolatka.

Po pracy postanowiłam się przejść. Snułam się, gapiłam na witryny sklepów. Wstąpiłam do kawiarni na kieliszek wina. Po kwadransie weszłam do środka w poszukiwaniu toalety. Marek siedział bokiem do mnie z tlenioną blondynką w mini. To co zobaczyłam trwało kilkanaście sekund, ale mi zdawało się, że wieczność. Marek pochylił się w stronę blondynki. I zaczął ją całować. Jego ręka powędrowała po jej udzie pod spódnicę.

Wycofałam się na ulicę. Jak lunatyczka zaczęłam iść przed siebie. W mieszkaniu uznałam, że nie będę czekać na żadne tłumaczenia czy wymówki. Zaczęłam się pakować. Już prawie kończyłam, gdy wrócił Marek. Słyszałam, że poszedł do kuchni wesoło pogwizdując. Ścisnęło mnie w gardle. Ale nie z żalu, z wściekłości. Nie jestem pewna, czy gdybym miała pod ręką pistolet, to bym go nie użyła. Jego pogwizdywanie rozsierdziło mnie jeszcze bardziej. Złapałam leżącą na stoliku książkę. Dość ciężką. Wpadłam do kuchni i cisnęłam nią prosto w Marka.
– Ty świnio! Jak mogłeś! Co ci daje ta blondyna, czego nie daję ci ja? Nie poznałam się na tobie. Udało ci się mnie oszukać. Brawo. Ale to koniec. Nawet nie próbuj mnie przekonać.

Marek był lekko podpity. Próbował coś powiedzieć, ale mu nie wyszło. Gdy taszczyłam po przedpokoju walizkę, próbował złapać mnie za rękę, ale stracił równowagę i runął jak długi. Poszłam na noc do Aśki. Trzy miesiące wcześniej wreszcie wyrzuciła Jacka z domu. Gdy opowiedziałam jej, szlochając, co się stało, zaczęła kręcić głową.
– To niemożliwe. Pan Doskonałość? Z inną? Jezu, ja się widać w ogóle nie znam na facetach. Za niego dałabym sobie rękę uciąć…

W nocy nie mogłam spać. Myślałam o Marku. Nie mogłam zrozumieć, co się wydarzyło. Jeżeli mnie nie kocha, to po co się ze mną żenił? Nie byłam w ciąży. Nie jestem bogata. Ani wyjątkowo atrakcyjna. A jeżeli mnie kocha – to dlaczego w niecały rok po ślubie spotyka się z inną? Jeszcze rano nie wyglądał, jakby był znudzony, zniechęcony. Co z tymi facetami jest nie tak? Marek próbował mnie przepraszać, rozmawiać. Zapewniał, że mnie kocha. Tyle że jest seksoholikiem.
– Nie spotykam się z nikim. To tylko jednorazowe przygody, nic dla mnie nie znaczą. Zaufaj mi, zapiszę się na terapię, obiecuję – tłumaczył.

Obiecałam, że jak pójdzie się leczyć i wytrzyma na terapii pół roku – dam mu jeszcze jedną szansę. Ale musiałam go sprawdzić. Wynajęłam prywatnego detektywa. Miał pilnować, czy Marek chodzi na terapię. Już trzeciego dnia okazało się, że zamiast do kliniki poszedł do hotelu. Z dorodną brunetką. Odczekałam jeszcze kilka dni. Detektyw nie miał dla mnie dobrych informacji. Poddałam się. Poszłam do adwokata i poprosiłam, żeby złożył pozew o rozwód. Na siłę nie da się nikogo wyleczyć. Zwlekanie tylko przedłuży szarpaninę. A ja chciałam normalnie żyć.

Wolałam być sama, do czasu...

Przez sześć lat żyłam samotnie. W międzyczasie stuknęła mi 30. Miałam swoją pracę, przyjaciół. Mężczyzna nigdy nie był dla mnie niezbędnym elementem tej układanki. Sama przed sobą musiałam się przyznać, że nie różnię się od innych. Że nie znalazłam recepty na wieczne szczęście. Przygarnęłam psa. Ze schroniska. Znalazłam go na ich stronie internetowej. Gdy pojechałam go odebrać, spotkałam grupę wolontariuszy, którzy wyprowadzali zwierzaki na spacery, bawili się z nimi.

Z moim Dropsem wróciłam do domu, ale nie mogłam przestać myśleć o wszystkich jego towarzyszach, którzy w schronisku zostali. Zaczęłam ich odwiedzać. Wśród wolontariuszy od czasu do czasu widywałam wysokiego, szpakowatego mężczyznę. Na oko starszy ode mnie o jakieś dziesięć lat. Mało mówił. Przyjeżdżał rowerem i zabierał na spacer kilka największych psów.

Zapytałam o niego Martę, koleżankę z dłuższym stażem.
– To Jan. Przychodzi do schroniska od kilku lat, od śmierci żony. Zmarła na raka. Niewiele o nim wiem, bo wyraźnie woli towarzystwo zwierząt niż ludzi. W domu ma dwa stare psy ze schroniska. Przez kilka tygodni widywałam Jana tylko z daleka. Któregoś razu bardzo chciałam zabrać na spacer Topka, starego wilczura. Miał kłopoty ze stawami, ciężko mu było się podnieść. Próbowałam go dźwignąć, ale ważył ponad 40 kilo.
– Poczekaj, pomogę – usłyszałam głos zza pleców. To był Jan. Chwycił psa pod brzuch i postawił na nogi. 
– No już chłopie, gotowe. Teraz ta miła pani zabierze cię na łąkę. Jan skinął mi na pożegnanie głową i sobie poszedł.

Przez pół godziny spacerowałam z Topkiem po trawie. Udało nam się dojść do sadzawki. Zanim się zorientowałam, pies wszedł do wody i się położył. Widać było, że jest mu bardzo dobrze, tylko jak ja go teraz podniosę? Rozejrzałam się dookoła – żywego ducha. Weszłam po kolana do wody i zaczęłam walczyć. Pies próbował mi pomóc, ale nie dawał rady. W końcu mokra i brudna klapnęłam na trawę. Chciało mi się płakać.

Wtedy usłyszałam radosne poszczekiwanie. To Jan ze swoją ekipą wracał z przejażdżki. Zaczęłam krzyczeć i machać rękami. Zauważył nas. Sprawnym ruchem wyciągnął Topka z wody. Do schroniska wróciliśmy razem.
– Fajnie, że się nim dziś zajęłaś. Inni się już poddali. Następnym razem poczekaj na mnie. Pospacerujemy z nim razem. To cześć.

Jak odjechał, podeszła do mnie Marta.
– Ho, ho. Jeszcze nikt z nas nie słyszał, żeby Jan wypowiedział do kogoś tyle zdań naraz. Chyba mu wpadłaś w oko.
Zaśmiałam się. Ale przez następne dni ciągle myślałam o Janie. Miał takie smutne oczy. A jednocześnie biło z niego ciepło. Podczas następnej wizyty w schronisku czekałam, aż Jan wróci z przejażdżki. Gdy zsiadł z roweru i odprowadził do boksów podopiecznych, spojrzał na mnie i kiwnął ręką. Poszliśmy do Topka, który bardzo się ucieszył na nasz widok. Zabraliśmy go nad staw.
– Nie dam rady mieć w domu więcej niż dwa psy. Ale gdy jeden odejdzie, w jego miejsce wezmę Topka. Należy mu się po tylu latach w schronisku prawdziwy dom.
– Ale to jednak trudne. Jak przygarniasz stare psy, to musisz patrzeć, jak odchodzą. Chyba bym nie dała rady…
– Przyzwyczaiłem się – odpowiedział Jan, a ja dopiero wtedy przypomniałam sobie o jego żonie.

Topek zamieszkał z Janem dwa miesiące później. Zawiozłam ich, bo Jan nie miał samochodu. Mieszkał w niedużym domku za miastem. Jeden pokój był jego, drugi psów. Topek dostał wielki materac. Położył się na nim, przewrócił na bok i zaczął machać ogonem. Zoja, jego nowa koleżanka, popiskiwała przyjaźnie. Jan pochylił się nad Topkiem.
– Będzie ci tu chłopie dobrze, zobaczysz. Dziś na kolację kurczak z ryżem, świeżutki. Pyszny, prawda Zoja? – Jan zaczął rozmawiać z psami i chyba zapomniał o moim istnieniu. Powoli wycofałam się na podwórko.
– Zaczekaj. Przepraszam. Jechałaś taki kawał drogi, to może zostaniesz na kolacji? Jak słyszałaś – będzie kurczak z ryżem. Ale tobie podam na talerzu, nie w misce.

Zaczęłam się śmiać. I zgodziłam się zostać. Kurczak w wersji ludzkiej był w sosie pieczarkowym, bardzo smaczny. Przed wyjściem ustaliliśmy, że będę Topka odwiedzać. Na pierwszą wizytę przyjechałam z Dropsem. To młodziak, ale na szczęście i Zoja i Topek go zaakceptowały. Odwiedzałam Jana i psy co tydzień przez kilka miesięcy.

Za każdym razem Jan mówił coraz więcej. Dowiedziałam się, że pracował w agencji reklamowej. Miał wszystko. Pieniądze, przyjaciół i wspaniałą żonę. Zaczęli myśleć o dziecku. I wtedy okazało się, że Aga jest chora. Walczyła rok. Ale o tym nie chciał mówić. Po jej śmierci rzucił pracę i miasto. Gdy potrzebuje pieniędzy, bierze jakieś zlecenia. Za jedno hasło albo scenariusz spotkania płacą tyle, że na takie życie jak jego starcza aż nadto na kilka miesięcy…

Wiedziałam, że się w Janie zakochuję. I nic nie mogłam z tym zrobić. Ale nie miałam pojęcia, co czuje on. Czekałam cierpliwie. Na moich oczach Jan wydostawał się ze skorupy, którą sam sobie stworzył. Po jednej z moich wizyt, gdy już wsiadałam do auta, zawołał, żebym zaczekała. Zniknął w ogródku i pojawił się z bukietem kwiatów. Wręczył mi je i chyba się uśmiechnął. Tydzień później dał się zaprosić do mnie na kolację.

Zjawił się ogolony, w wyprasowanej koszuli, z kwiatami i winem.
– Jagoda, muszę ci coś powiedzieć – zagaił po deserze. Wystraszyłam się, że powie, że ciągle kocha Agę i żebym sobie nie robiła nadziei.
– Nie miałem pojęcia, że to się kiedyś zdarzy. Nie planowałem już nigdy być z żadną kobietą. Ale zjawiłaś się ty. I jeśli czujesz to, co myślę, to proszę, daj mi czas. Nie poganiaj mnie. Jak mi pomożesz, to naprawdę możemy być szczęśliwi.

Jeśli to było wyznanie, to bardzo nieudolne. Ale mnie wystarczyło. Gdy wychodził tamtego wieczoru, po raz pierwszy się dotknęliśmy. Wziął mnie za rękę i po chwili wahania pocałował w policzek. Naprawdę pocałowaliśmy się miesiąc później. A po tygodniu zapytał czy zostanę na noc.
– Jesteś przekonany? – upewniłam się. Skinął głową.

Następnego ranka spojrzałam mu w oczy. Zniknął z nich ten głęboki smutek. Trzy miesiące później wynajęłam moje mieszkanie. Ja i Drops zamieszkaliśmy z Janem, Zoją i Topkiem. Jesteśmy razem już cztery lata. Ciągle tak samo szczęśliwi. Jasne, spieramy się, kłócimy, obrażamy. Ale głównie po to, żeby potem móc się pogodzić. Od jakiegoś czasu myślimy o dziecku. W żadnym moim wcześniejszym związku nie doszłam do tego etapu.

Nasz związek nie zaczął się od fajerwerków, nie zakochaliśmy się w sobie od pierwszego wejrzenia. Powoli się poznawaliśmy i uczyliśmy siebie. Może to jest sekret sukcesu? A może po prostu jesteśmy starsi, po przejściach, lepiej wiemy, czego chcemy? Pewnie nigdy nie znajdę odpowiedzi. Ale znowu jestem przekonana, że można się razem zestarzeć i ciągle kochać.

Więcej prawdziwych historii:
„Teściowa po wypadku chciała mieć syna tylko dla siebie. Zabrała mi męża, a naszym dzieciom ojca”
„Doniosłam na własnego męża do skarbówki. W więzieniu nie miał okazji, by mnie zdradzić”
„Na rodzinne wakacje z dzieciakami zamiast żony zabrałem kochankę. Od dawna chciałem skończyć to małżeństwo”

Redakcja poleca

REKLAMA