„Obłuda i żenada. Najlepsze uczennice wyrzucono ze szkoły, bo… romansowały z kolegami. Przecież to dorośli ludzie!”

Dziewczyna mojego syna chciała wymusić seks fot. Adobe Stock, Monkey Business
„Swoją drogą, kiedy dziewczyny były zagrożone z mojego przedmiotu, ich matki czy ojcowie nie pojawili się u mnie na rozmowie ani razu. W ogóle się tym nie zainteresowali, a teraz natychmiast przybiegli do mnie oburzeni, jakby to była moja wina, że dziewczyny się zakochały. – Bo to pani im dała zły przykład! – usłyszałam od matki Ewy i oniemiałam”.
/ 25.11.2022 07:15
Dziewczyna mojego syna chciała wymusić seks fot. Adobe Stock, Monkey Business

Kiedy we wrześniu zaczęłam uczyć w nowej szkole, długo nie mogłam zapamiętać imion dwóch uczennic trzeciej klasy, które siedziały pod samą ścianą w ostatnim rzędzie. Nie wyróżniały się niczym szczególnym – obie były spokojne, wręcz milczące. Później zastanawiałam się, jak mogłam nie zauważyć tego, co powinno było od razu rzucić mi się w oczy: one tworzyły swojego rodzaju jedność. Nie tylko dlatego, że fizycznie były do siebie podobne jak siostry: obie z ciemnymi, kręconymi włosami, niewysokie i drobne, eteryczne. Po prostu miało się wrażenie, jakby zamknęły się w jakiejś bańce, która odgradzała je od świata.

Były jak jedno ciało

Kiedy lepiej poznałam młodzież, którą uczyłam, dowiedziałam się, że Natalia i Ewa przyjaźniły się od dziecka. Siedziały razem w ławce już w pierwszej klasie szkoły podstawowej, potem wybrały to samo gimnazjum, a następnie to samo liceum z klasą o profilu humanistycznym. Obie chciały studiować romanistykę i miały ku temu predyspozycje. Nauczycielka francuskiego była nimi zachwycona. To zresztą ona zwróciła moją uwagę na dziewczyny, prosząc mnie dyskretnie, abym im odpuściła z matematyki.

– Bo wiesz, one biorą udział w olimpiadzie językowej i mają teraz mnóstwo pracy… – powiedziała podczas naszej rozmowy w pokoju nauczycielskim.

– Nie mam nic przeciwko zaangażowaniu uczniów w jeden przedmiot, ale pamiętaj, proszę, że muszą też zdać maturę z mojego – sprowadziłam koleżankę na ziemię.

– No tak, no tak… – pokiwała głową, zrobiła minę spłoszonego zajączka, a ponieważ właśnie rozległ się dzwonek na lekcje, to chwyciła jakiś dziennik i wyszła.

Zostałam sama i uśmiechnęłam się do siebie. Jak ja to dobrze znałam! Gdybym dostawała chociaż złotówkę za każdą prośbę, żeby odpuścić komuś matmę, byłabym teraz bogatym człowiekiem. Na początku takie gadanie mnie denerwowało, ale potem przestałam się o to złościć czy cokolwiek tłumaczyć. Bo jak przekonać humanistę, że matematyka nie bez przyczyny nazywana jest królową nauk? Że wyrabia systematyczność i uczy logicznego myślenia, które pomaga w każdej dziedzinie życia? To nie ma sensu. Humanista i tak wie swoje. Matematyka nie jest mu do niczego potrzebna. Ja w każdym razie nie zamierzałam odpuścić Ewie i Natalii, chociaż też nie miałam zamiaru jakoś szczególnie ich gnębić. Niestety, stopnie dziewczyn były bardzo słabe. Zbliżał się koniec pierwszego semestru, a ja coraz bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że i jedna, i druga ma ogromne zaległości w nauce. Groziły im jedynki. Wtedy przyszły do mnie obie, skruszone i przestraszone.

Zaczęły się tłumaczyć innymi przedmiotami…

Przerwałam im dość brutalnie, mówiąc, że powinny wziąć się do roboty, bo nikt inny tego za nie nie zrobi. Wtedy jedna chwyciła drugą za rękę i popłakały się. Zrobiło mi się ich żal, przyznaję. Wiedziałam przecież, że są inteligentne, a ich zaległości nie wynikają ze złej woli czy lenistwa. One po prostu nie rozumiały matematyki. Nawet nie oczekiwały, że mogą ją zrozumieć.

– No dobrze – zmiękłam. – Zobaczymy, co da się z tym zrobić…

Dziewczyny spojrzały na mnie z nadzieją, a ja zaproponowałam, że mogę im dawać dodatkowe zadania do domu, a jeśli będą miały kłopot z ich rozwiązaniem, to przyjdą do mnie na kółko matematyczne i wszystko im wytłumaczę. Były chętne do pracy i faktycznie przychodziły często. Jednak wkrótce zaczęło im to kolidować z zajęciami z francuskiego, a ja godziny zmienić nie mogłam. Po ich kolejnej nieudanej próbie rozwiązania zadań zaproponowałam im więc, aby po lekcjach wpadły do mnie do domu. Mieszkam niedaleko szkoły, więc wszystkim zainteresowanym takie rozwiązanie wydało się bardzo wygodne. Spotykałam się z Ewą i Natalią regularnie i byłam zadowolona, bo moje uczennice robiły postępy. Podobało mi się, że się wzajemnie wspierają. Kiedy jedna czegoś nie rozumiała, druga cierpliwie czekała, aż jej to wytłumaczę. Pracowały zgodnym rytmem.

Czasami miałam wrażenie, że są jak jeden organizm, i jedna nie potrafiłaby przeżyć bez drugiej. Dziwne to było odczucie, ale wtedy się nad tym nie zastanawiałam. Traktowałam je tak samo jak innych uczniów, nie żywiłam do nich jakiejś specjalnej sympatii, miałam swoje własne życie i swoje sprawy. I to niełatwe sprawy… Jestem tak zwaną kobietą po przejściach, a konkretnie – po rozwodzie.

Moje małżeństwo nie przetrwało trudnych chwil…

Robert i ja byliśmy razem przez pięć lat, z czego dwa po ślubie. Od dłuższego czasu staraliśmy się o dziecko, ale ja nie zachodziłam w ciążę. Przez to coraz częściej się kłóciliśmy. Jedno obwiniało drugie, padały straszne słowa. Ale może brak dziecka był dla nas tylko pretekstem? Czasami miałam wrażenie, że jeśli kiedykolwiek cokolwiek nas łączyło, to dawno umarło. I prawdę mówiąc, w pewnym momencie przestałam martwić się, że nie mamy potomka. W końcu musieliśmy przyznać sami przed sobą, że w naszym związku miejsce uczucia zajęła obojętność. A skoro tak, to nie było sensu tego ciągnąć – lepiej się rozstać i dać sobie szansę na nowe życie.

Wiem, że dla wielu osób, a szczególnie dla naszych rodzin ta decyzja była szokiem. Nie potrafili zrozumieć, jak można ją było podjąć tak na zimno. Odbyłam wiele rozmów z mamą, która usiłowała mnie przekonać, że większość małżeństw nie opiera się na namiętności, tylko na przyjaźni.

My z tatą jesteśmy przede wszystkim partnerami – mówiła, a ja tylko wzdychałam.

Jak miałam jej wytłumaczyć, że ja się z Robertem nigdy nie przyjaźniłam? Że gdy zniknęła namiętność, nie zostało nic? Nasz rozwód wstrząsnął rodziną i przyjaciółmi. Ludzie dosłownie rzucili się na mnie. Zaczęli mnie pocieszać (zupełnie, jakbym tego potrzebowała) i zasypali mnie licznymi „dobrymi radami”. Już po miesiącu miałam ich serdecznie dość. Te wizyty, telefony, pogaduszki… Te wiecznie skwaszone miny moich rodziców, które mówiły: „No i coś ty najlepszego zrobiła? Zniszczyłaś wszystko. Nie tak cię wychowaliśmy!”.

W dodatku coś dziwnego zaczęło się dziać także z Robertem. Przecież mój eksmąż doskonale wiedział, że rozstanie było naszą wspólną decyzją. A tymczasem – nie wiem, czy pod presją otoczenia, czy z powodu urażonej męskiej dumy – zaczął nagle lansować pogląd, że… to ja od niego odeszłam, ja podjęłam decyzję o rozwodzie! I nagle w oczach różnych ludzi stałam się winna. Nie tylko naszemu rozstaniu, ale także temu, że przez dwa lata nie mogłam zajść w ciążę. Bo może wcale nie chciałam? Może potajemnie brałam tabletki?

Mój były mąż ustawił się w pozycji ofiary

Tak było mu znacznie wygodniej. Dzięki temu wszyscy mu współczuli, a cała niechęć została skierowana na mnie. Nie zamierzałam tego znosić i dlatego podjęłam decyzję o przeprowadzce do innego miasta. Chciałam się odciąć od złych emocji i od własnych rodziców, którzy przecież powinni wiedzieć, że nie jestem cyniczną egoistką. Ale oni w tym konflikcie woleli stanąć po stronie Roberta i do mnie mieli pretensje, że nie doczekali się wnuków.

Nie z tym facetem i nie teraz! – pomyślałam. – I w nosie mam, co mówią ludzie”.

Los mi sprzyjał, bo wówczas odezwała się do mnie koleżanka ze studiów. Powiedziała mi o wakacie na stanowisku matematyczki w jednej ze szkół w swoim mieście.

– Sama myślałam nad tym, czy by się do niej nie przenieść, ale chyba zostanę w moim gimnazjum. Ale ty startuj, kochana!

Przesłałam swoje CV i udało się. Zostałam zatrudniona. Pensja, wiadomo, nie powalała na kolana, ale nie to było dla mnie najważniejsze. Zamierzałam dorabiać korepetycjami, chociaż wiedziałam, że minie trochę czasu, zanim wyrobię sobie markę i znajdę uczniów chętnych na dodatkowe zajęcia. W swoim mieście miałam wierne grono, polecali mnie sobie nawzajem. Tu ja nie znałam nikogo ani nikt nie znał mnie. Mój budżet był więc ograniczony i nie mogłam pozwolić sobie na szastanie pieniędzmi. Wynajęcie samodzielnego mieszkania kosztowało sporo, szukałam więc tylko pokoju. Niestety, trochę to trwało. I kie- dy już uznałam, że nie znajdę niczego sensownego, trafiła mi się kobieta w moim wieku, która chciała komuś wynająć pokój.

Łączyły nas podobne doświadczenia

Grażyna również była rozwódką i również nie doczekała się dzieci ze swoim partnerem. I wszystko, czego na razie pragnęła, to odrobiny spokoju. Dobrze mi się u niej mieszkało, dogadywałyśmy się świetnie. Wracając do moich uczennic… Pewnego dnia w szkole wybuchła bomba. To było tuż po dwudniowej wycieczce, na którą jesienią pojechała klasa Ewy i Natalii. Otóż dziewczyny zostały przyłapane w łóżku z kolegami z klasy. Miały, co prawda, po 19 lat, nie było więc w tym niczego wybitnie szokującego... Nie próbowały niczemu zaprzeczać ani się bronić. Ale w szkole i tak zawrzało. Nauczyciele zaczęli się naradzać i w końcu orzekli - dziewczyny trzeba przenieść do innej szkoły. Poczułam się w obowiązku ich bronić. Przekonywałam, że przecież obie są pełnoletnie i w zasadzie mogą robić, co chcą, i że to wyłącznie ich sprawa. Ewentualnie rodziców, ale na pewno nie nasza. No i nagle w pokoju nauczycielskim zrobiło się wokół mnie całkiem pusto… A potem ruszyła lawina.

Moi koledzy i koleżanki z pracy rzeczywiście zawiadomili rodziców. A ci nie byli zachwyceni… Swoją drogą, kiedy Natalia i Ewa były zagrożone z mojego przedmiotu, to ich matki czy ojcowie nie pojawili się u mnie na rozmowie ani razu. A przecież musieli znać stopnie córek – szkoła od dawna udostępnia rodzicom dziennik elektroniczny, do którego stopnie wpisywane są na bieżąco. Jednak w ogóle się tym nie zainteresowali. A teraz natychmiast przybiegli do mnie oburzeni, jakby to była moja wina, że dziewczyny się zakochały.

– Bo to pani im dała zły przykład! – usłyszałam od matki Ewy i oniemiałam.

Ja? Jakim cudem?!

I wtedy dowiedziałam się o sobie bardzo interesujących rzeczy. No cóż… Ja nie interesuję się życiem innych, ale to wcale nie znaczy, że inni nie interesują się moim. Podczas gdy w szkole zajmowałam się wyłącznie uczeniem młodzieży, a nie plotkowaniem o koleżankach i kolegach, między nimi krążyły różne opowieści na mój temat, o których nie miałam bladego pojęcia. Przypadkiem przysłużyła mi się tutaj moja koleżanka ze studiów, która dała mi rekomendację na tę posadę. Powiedziała „w zaufaniu” dyrektorce, dlaczego chcę zmienić miejsce zamieszkania i pracę. Oczywiście, z początkiem roku szkolnego o moim nieudanym małżeństwie wiedzieli wszyscy w pokoju nauczycielskim. A potem odkryto także to, że „eksperymentuję z mieszkaniem z kobieta”. To niewielkie miasto, ludzie znają się nawzajem, nietrudno zdobyć informacje, a skandalizującą nadwyżkę sobie dośpiewać.

Tak więc nagle z kobiety po przejściach zmieniłam się w amoralną deprawatorkę młodzieży. A że one odwiedzały mnie w domu, to kto wie, co się tam wtedy działo! Na nic zdały się moje wyjaśnienia ani zaprzeczenia dziewczyn. Moje uczennice zostały rozdzielone. Rodzice zabrali Ewę do innej szkoły, co w środku maturalnej klasy nie mogło dobrze wpłynąć na jej stopnie. A dziewczyna, chociaż się buntowała, nie miała szans – była przecież od nich zależna. Ta cała afera nawet mnie nieźle dała się we znaki, a co dopiero im, wrażliwym nastolatkom! W pewnym momencie bałam się nawet, czy nie zrobią jakiegoś głupstwa. Nie uciekną z domu albo nie wiem...

Na szczęście nic takiego się nie stało

Obie poddały się restrykcjom, które tylko wzmocniły ich relacje z kolegami. Wiem, że świetnie zdały maturę, dostały się na studia na tej samej uczelni (oddalonej od ich miasta o setki kilometrów) i wyprowadziły się, zrywając kontakt z rodzinami. Przetrwały. A ja? Zostałam dyscyplinarnie zwolniona, chociaż nikt nie przedstawił mi dowodów winy.

Było oczywiste, że ta historia będzie się za mną ciągnęła latami i nie znajdę już pracy w zawodzie nauczyciela. Nie miałam wyjścia, musiałam podać szkołę do sądu pracy. Zrobiłam to i po roku wygrałam sprawę. Wypłacono mi zaległe roczne pobory, zmieniono świadectwo pracy i mogłam zaczynać z czystym kontem w innej szkole. W tym czasie poznałam także Leszka. Zbliżyliśmy się do siebie, w końcu zamieszkaliśmy razem. Dzisiaj planujemy ślub, co chyba trochę podniosło na duchu moich rodziców. Bo ta historia o eksperymentującej, seksualnie wyzwolonej córce bardzo ich zraniła. Niestety, uwierzyli we wszystkie plotki, bo na swój sposób tłumaczyły im one, dlaczego rozstałam się z byłym mężem i dlaczego „nie chciałam” dzieci. Na szczęście powoli układam sobie życie na nowo. 

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA