Obietnica świętojańskiej nocy

Zakazana miłość
Obrzędy ludowe to raczej nie moja bajka. Wycinanek kurpiowskich nie lubię, a pisanek nie umiem malować. A jednak uplotłam wianek i w ciepłą czerwcową noc wywróżyłam sobie męża.
/ 24.06.2010 16:31
Zakazana miłość
Najpierw zadzwoniła ciocia Irena, siostra mamy i moja chrzestna.
– Madziu, Magdziulku! –  krzyczała do słuchawki   – nie widziałam cię pół roku! Czemu do nas w ogóle nie przyjeżdżasz?
W jej głosie prócz troski zabrzmiała lekka pretensja.
– Och, ciociu – westchnęłam tylko – ledwo się wyrabiam. We wrześniu mam egzamin magisterski, a teraz, już za chwilę, ostatnią sesję. Nie wiem, w co ręce włożyć!
– Rozumiem, że pracy masz dużo – odparła ciotka – ale może znajdziesz chociaż dzień, dwa, żeby wpaść. U nas już wszystko tak pięknie kwitnie i pachnie. Nie to co w tej twojej Warszawie. Tam tylko smród i spaliny. A tutaj, pamiętasz? Jaśmin, czeremcha. W nocy jak okno otworzę do ogrodu, to tylko bym wąchała. I spać nie mogę, i radość mnie rozpiera...
No tak: wiosną ciotka zawsze dostawała amoku.
– I pierwsze truskawki niedługo będą – ciągnęła. – Tort zrobię, wiesz, ten, co zawsze z mamą na Jana robiłyśmy. Z prawdziwą bitą śmietaną, nie to co w Warszawie.
– Ciociu – przerwałam jej parsknięciem
– w Warszawie jest całkiem niezła bita śmietana. Przytyłam już na niej ze 2 kilo.
– Już ja tam wiem, jak ty przytyłaś, chudzino, wieszak jest grubszy od ciebie – ciotka wiedziała swoje. – Przyjedź. Zobaczysz, że torty robię ciągle pyszne.
– No dobrze – poddałam się. – Pomyślę. Tylko najpierw muszę zdać trzy egzaminy.
Tydzień później zadzwoniła moja cioteczna siostra, Joanna. Córka ciotki Ireny.
– Musisz przyjechać na noc Kupały – usłyszałam w słuchawce. – Będzie się działo! Wianki będziemy puszczać na wodzie, orkiestra z Wojciechowej przyjedzie. Kiermasz szykujemy. I konkurs na najpiękniejszy wianek też. Nawet mi nie mów, że cię nie będzie.
Godzinę później odezwała się mama.
– No to jak, córuś? – zagadnęła. – Słyszałam, że przyjeżdżasz na sobótkę? Zobaczysz, jak ładnie odnowiłam przedpokój. A w ogrodzie jest nowa ławka. Pan Władek w końcu zrobił. Ślicznie się komponuje w tym bluszczu. Zresztą, sama zobaczysz.
I co ja miałam zrobić? Musiałam się pospieszyć z tymi egzaminami. Kułam po nocach, pijąc litry kawy. Kiedy na miękkich nogach wracałam z trzeciego, wyglądałam jak obraz nędzy i rozpaczy: blada cera, podkowy pod oczami, a spódnica ze mnie spadała.
W głowie miałam tylko beztlenowce. Studiowałam biologię, czego nie mogła zrozumieć moja rodzina. Pakując się przed wyjazdem, przypomniałam sobie słowa ojca:
– Żebyś tak na politechnikę poszła, zawód solidny zdobyła, to rozumiem. Ale biologia? Co będziesz robić po tych studiach? Uczyć
o ślimakach?! – rok temu rwał włosy z głowy.
Biedaczek, naprawdę trudno mu było się pogodzić z moją decyzją.
Torba już była prawie spakowana. Dokładając czerwoną bluzkę, oczyma wyobraźni ujrzałam ciotkę Irenę, jak podsuwa mi kolejny kawał tortu truskawkowego i mówi z czułością: „No, jedz, chudzino moja”.
Trochę się wzruszyłam. I zatęskniłam za tym miejscem, gdzie dorastałam. Małe to, ryneczek, jak mówił ojciec, dwa na osiem,
w centralnym miejscu apteka i trzy sklepy spożywcze oraz remiza strażacka. Ale ostatnio założony gminny ośrodek kultury działał prężnie. To właśnie Aśka, córka ciotki Ireny szefowała mu z oddaniem.
– Do biblioteki nowe książki zdobyłam, dla dzieci też – trajkotała, kiedy widziałyśmy się
w Boże Narodzenie. – Nawet udaje mi się jakoś namówić sponsorów, żeby kupowali nagrody w konkursach. Ostatnio pani Boszkowska, wiesz, ta która mieszka koło szkoły, wygrała mikser za najoryginalniejsze ciasto. Ale się cieszyła! Wcześniej wszystko kręciła ręcznie.
Patrzyłam na nią z podziwem. Zawsze imponowali mi ludzie z pasją, a ona była urodzonym społecznikiem. Teraz znów wymyśliła te wianki i orkiestrę z Wojciechowej, najlepszą w okolicy. Całkiem nieźle.
Kiedy dotarłam na miejsce, było późne popołudnie. Autobus odjechał, lecz ja nie od razu zadzwoniłam po rodziców, że jestem. Usiadłam na ławce w rynku i patrzyłam. Fajnie było się znów tu znaleźć i poczuć tak swojsko i bezpiecznie. Ciotka Irena miała rację. Zapach jaśminu zwalał z nóg.
Po rynku kręcili się ludzie. Co chwila ktoś mnie pozdrawiał i pytał, na jak długo przyjechałam. W sklepie „U chłopaków” kupiłam moją ulubioną białą oranżadę i dopiero wtedy zadzwoniłam do domu.
Trzy minuty później ojciec wysiadał
z wysłużonego peugeota. Wyściskał mnie tak, jakby chciał mi połamać kości. Zawsze był niedźwiedziowaty, trochę nieporadny. I to też było wzruszające.
W domu czysto, świeżo. Mama po porcji powitalnych okrzyków i przytulań podała królewski obiad, nie szczędząc uwag o mojej chudości. A potem musiałam podziwiać wyremontowany przedpokój i zachwycać się ławką zrobioną przez pana Władka.
Pod wieczór przyjechały ciotka Irena oraz Aśka z ciastem i winem domowej roboty. Ucieszyły się, że udało mi się zdać egzaminy i zostanę kilka dni.
– Impreza zaczyna się jutro o jedenastej – oznajmiła rozemocjonowana Aśka. – Kiermasz, występy miejscowych muzyków, dziecięcy pokaz taneczny. Potem będzie grała orkiestra.
– A wianki? – spytałam.
– Pod wieczór przenosimy się nad rzekę – odparła Aśka. – Zapalimy ogniska. Będą kiełbaski. I dziewczyny, które wcześniej uplotą wianki, rzucą je na wodę.
– Madziu, ty też musisz upleść – stwierdziła kategorycznie ciotka Irena. – Chłopak, który go wyłowi, będzie twój.
Zrobiłam w myślach szybki przegląd miejscowych kawalerów do wzięcia.
– Nie, dziękuję – roześmiałam się. – Wolałabym, żeby go raczej nikt nie wyławiał.
– Ale to ciekawa wróżba – zachęcała ciotka. – Kiedy rzucisz go na wodę, trzeba patrzeć, jak płynie. Jeśli równo, a świeczka pali się jasno, będziesz miała udane życie. Dawniej dziewczyny puszczały nawet po dwa wianki. I jeżeli te wianki szybko odpływały od brzegu, szły równo z prądem wody albo podpływały do siebie, wróżba była najlepsza. A jak jeszcze wyłowił go wymarzony chłopak, to dziewczyna nie posiadała się ze szczęścia. Gorzej, jeśli się wianek zaplątał w roślinach przy brzegu. Oj, wtedy to była tragedia!
Spojrzałyśmy na siebie z Aśką rozbawione.
– Tragedia? – spytałam. – dlaczego ?
– Bo to oznaczało, że dziewczyna nie znajdzie męża przez co najmniej rok.
Obie z kuzynką parsknęłyśmy śmiechem.
– O rany, aż przez rok! – kwiczała Aśka, trzymając się za brzuch. – Straszne.
Ciotce Irenie też się chciało śmiać, ale udawała nieco urażoną.
– Śmiejcie się, śmiejcie – z rozmachem nalała sobie wina do kieliszka. – Sama kiedyś widziałam, jak wianek mojej koleżanki zaplątał się w szuwarach. No i przez długie lata była sama. Potem urodziła nieślubnego syna. Co prawda on dziś jest szanowanym lekarzem, ale co dziewczyna w młodości przeszła, to przeszła. Cóż zrobić. Ludzie wierzyli też, że jak wianek się przewróci albo zatonie, to jest najgorsza wróżba. Oznaczała kłopoty nie tylko miłosne, ale i życiowe – jakąś zgryzotę, a może nawet śmierć.
Do kuchni wszedł mój ojciec, który usłyszał jej ostanie słowa.
– Oj Irena, nie prorokuj, to są głupstwa straszne – powiedział z nutką przygany. – Noc świętojańska ma być zabawą. Sam pamiętam, jak szukałem kwiatu paproci – westchnął na wpół z zawstydzeniem, na wpół z rozrzewnieniem. – Chociaż to raczej był pretekst, żeby pobyć sam na sam z piękną dziewczyną. Miała dziwne imię: Sabina.
Mama spojrzała na ojca pobłażliwie.
– No i co się stało z tamtą pięknością? Znalazłeś kwiat paproci i jej dałeś?
– Nie znalazłem – roześmiał się ojciec.
– A z Sabiną się rozstałem, bo znalazłem jeszcze większą piękność – i obrzucił mamę spojrzeniem pełnym miłości.
To było ładne i wzruszające, bo ludzie
w tym wieku nieczęsto są dla siebie czuli.
– Może i ty poszukasz kwiatu paproci? – powiedział tata, mrugając do mnie okiem.
– Ona to niech lepiej sama po lesie nie łazi – natychmiast przestrzegła mama.
Uśmiechnęłam się w duchu. Mam 24 lata, po wakacjach odbieram dyplom ukończenia studiów, a ona ciągle traktuje mnie jak małą dziewczynkę.
– Dobrze, nie będę włóczyła się nocą po lesie – zgodziłam się bez protestów – ale wianek może uplotę. Czemu nie?
Ciotka Irena aż w ręce klasnęła.
– Ale będzie zabawa – zawołała zadowolona. – Ciekawe, kto go wyłowi. Może ten przystojny blond z sąsiedniej gminy? No wiesz, Asia, który? – spojrzała na córkę
w nadziei, że ta podsunie mu nazwisko. – No ten, jak mu tam... Sklep żelazny założył, dobra partia.
Tylko westchnęłam. I zaczęłam się zastanawiać, czy jest sens pleść ten wianek.


Jednak uplotłam. Z maków, chabrów, rumianków. Gdy chodziłam rano po łące i zbierałam kwiaty, czułam się jak hoża dziewoja z obrazów Chełmońskiego. „Jak ja dawno tego nie robiłam” – uświadomiłam sobie.
Siedziałam chwilę na łące, wpatrując się z bliska w piękny mak. Mój wewnętrzny biolog automatycznie rozczłonkował kwiatek na liście podwójnie pierzastozielone, płatki korony zachodzące na siebie dachówkowato, i tak dalej. Ale zaraz usłyszałam w sobie inny głos: „Daj spokój, po prostu patrz”. Patrzyłam więc, napawając się zapachami i chłonąc to, czego na co dzień nie miałam okazji widzieć.
Wróciłam na rynek z gotowym wiankiem
i lekko zmiętą spódnicę. Oraz z listkiem na głowie. Powiedział mi to blondyn w granatowej koszulce polo. Przyjechał tu podobno na weekend.
Aśka, która biegała od rana jak w ukropie, złapała mnie właśnie, gdy przystanęłam przy straganie ze słodkimi bułeczkami.
– To moja siostra cioteczna, Magda – rzuciła z uśmiechem. – A to Janek, miejscowy biznesmen.
– Jaki tam ze mnie biznesmen – odparł Janek skromnie, przygładzając rzadką bródkę.  – Sklep z żelastwem prowadzę.
– Najlepszy sklep z  żelastwem, jaki znam – uśmiechnął się blondyn, który mu towarzyszył. – A ty masz na głowie listek. Jeśli pozwolisz, to go zdejmę. Ale najpierw się przedstawię: Damian, kolega Janka.
– Magda. Gdzie ten listek?
Uniosłam rękę, lecz w tym samym momencie blondyn zdjął mi go delikatnie
z czubka głowy.
– O, tutaj – trzymał go na dłoni i uśmiechał się. – Proszę. To chyba liść morwy.
Spojrzałam na niego uważniej. Miał piegi. Jego oczy się śmiały.
– Tak, to morwa – ja też się uśmiechnęłam. – Skąd wiesz? To rzadkie drzewo.
– Dwie wielkie morwy rosną u moich rodziców na podwórku – powiedział –
a mama robi z ich owoców świetne konfitury. Dziś już nikt nie wie, jak one smakują.
A szkoda, bo są pyszne.
– Truskawki też! – zawołał Janek, który wymknął się do straganu z owocami i przyniósł cały koszyk. – Czyste. Jedzcie!
– Pierwsze murzynki w tym roku – wzięłam w palce czerwony owoc i przymknęłam oczy. – Ummmm, pachną latem.
– Jak pierwsze, to trzeba pociągnąć się za ucho – stwierdził  Damian. – Moja babcia tak robiła. Zupełnie nie wiem dlaczego.
Jak na komendę, wszyscy pociągnęliśmy się za ucho. I roześmialiśmy się.
– Chyba muszę lecieć – stwierdziła Aśka – zaraz jest występ taneczny. Sprawdzę, czy dzieciaki gotowe. Na razie. Zobaczymy się później. A wianek prześliczny. Ciekawe, kto go wyłowi? – mrugnęła do mnie i nie wiadomo dlaczego spojrzała na Damiana.
W tym momencie spotkały się nasze spojrzenia i oboje spłonęliśmy rumieńcem.
Pod wieczór orkiestra przeniosła się nad rzekę. Rozpalono już ogniska. Sporo dziewczyn włożyło białe sukienki. I wszystkie miały wianki.
Ciotka Irena i mama były wzruszone.
– Jak za dawnych czasów, prawda, Marysiu? – Irena spytała mamę, która jak urzeczona patrzyła na ogniska.
Woda, w której się odbijały, przybrała barwę drgającej czerwieni i złota.
– Jest pięknie – mama odparła cicho.
To prawda, pomysł z przywróceniem tradycji puszczania wianków na wodę powinien dostać specjalną nagrodę. Powiedziałam o tym Aśce.
– Och, tak się cieszę, że wszystko się udało – zawołała szczęśliwa.
W tedy znów go zobaczyłam. Stał kilka metrów dalej oparty
o drzewo i rozmawiał z Jankiem, ale nie spuszczał ze mnie oka. Wokół nich kręcili się inni, ale na chwilę jakby świat zamarł. Byłam tylko ja i on. Patrzyliśmy na siebie jak urzeczeni. Damian coś w sobie miał. Jakąś głębię, której od dawna szukałam w mężczyznach. Całe popołudnie myślałam tylko o nim. O mężczyźnie, który rozpoznał liść morwy.
Nad rzeką zaroił się tłum.
– Magda, Asia – zawołała ciocia Irena – szykujcie swoje wianki!
Aśka dostała wianek od swojej podopiecznej ze szkoły. Cały z czerwonej koniczyny. Przytwierdzony do specjalnych deszczułek, ze świeczką w środku, były symbolem radości życia, ale i... naszego panieństwa.
– Wszystkie panny puszczają wianki, wszystkie panny puszczają wianki ! – wołała radośnie ciotka Irena.
Zaczęłyśmy puszczać jedna po drugiej. Rzeka zakwitła i rozjarzyła się światłem. Ja swój też puściłam, popchnęłam go lekko. Popłynął. Równo. Świeczka paliła się jasno. Dobra wróżba. Jeśli wierzyć cioci Irenie.

Panowie w różnym wieku rzucili się wyławiać wianki.
Kijami, bosakami, gałęziami. Kilku nawet weszło do wody po te, które sobie upatrzyli. Damian zniknął. Nigdzie nie wiedziałam też Janka. Kątem oka dostrzegłam, że Aśka się za nim dyskretnie rozgląda. Czułam, że się jej podoba. A Damian? Cóż. Pewnie obydwaj się znudzili i poszli. Na piwo na przykład.
Usiadłam przy ognisku. Wokół znajome twarze, przyjaciółki z podstawówki i liceum. Sąsiedzi. Śpiewają. Pieką kiełbaski, żartują.
Pewnie czułabym się zupełnie szczęśliwa,  gdyby nie fakt, że on zniknął. Było mi z tego powodu jakoś smutno i sama o ten smutek miałam do siebie pretensje.
Siedziałam przy ognisku blisko godzinę. Kiedy odwróciłam się, żeby poszukać kurtki, bo chłód zaczął ciągnąć po ramionach, zobaczyłam go wreszcie.
Stał tuż za mną. Mokry. W ręku trzymał  wianek.
– Nie pomyliłem się, prawda? To twój?
Kiwnęłam głową.
– Zaskoczyłeś mnie – powiedziałam cicho.
– Musiałem go wyłowić – zaśmiał się. – Udało mi się to dopiero przy zakręcie.
– Cieszę się, że ty to zrobiłeś - powiedziałam odważnie. – Właściwie to na to czekałam.

Od naszego ślubu minęły już trzy lata. Każdego roku noc świętojańską spędzamy tak samo, nad rzeką. I choć już nie jestem panną, plotę swój wianek, a Damian go ponownie zdobywa.
– To jak odnowa przysięgi małżeńskiej – mówi. – Cudownie pogańska.
Ach, byłabym zapomniała. Wianek z czerwonej koniczyny wyłowił Janek. A za miesiąc Aśka urodzi mu synka.
I jak tu nie wierzyć we wróżby?

Redakcja poleca

REKLAMA