„Długo nie mogliśmy mieć dzieci, więc zaadoptowaliśmy dwójkę. Rok później okazało się, że urodzę bliźniaki”

kobieta w ciąży z bliźniakami fot. Adobe Stock
Przez długie lata nie mogliśmy mieć dzieci. A kiedy już adoptowaliśmy z mężem dwoje, to wtedy przewrotny los sprawił, że zaszłam w ciążę z bliźniakami!
/ 10.02.2021 11:30
kobieta w ciąży z bliźniakami fot. Adobe Stock

To była dość smutna rocznica ślubu, chociaż obchodziliśmy ją w gronie rodziny i przyjaciół. Już dziesięć lat razem... I w zasadzie wszystko było miedzy nami dobrze. No właśnie: dobrze, ale nie bardzo dobrze. Damian był czułym, kochającym mężem. Nigdy nie miałam wątpliwości, że to ten jedyny. Moja druga połówka.
Zresztą wszystkie koleżanki mi go zazdrościły. Beata, bo taki przystojny i sympatyczny, Hanka – bo wesoły (jej mąż zawsze ponuro wodził wkoło wzrokiem, nie miał ani krzty poczucia humoru). Kryśka też wzdychała, że jesteśmy według niej idealnie dobraną parą, bo w przeciwieństwie do większości facetów, z którymi ona miała do czynienia, mój nigdy nie nadużywał alkoholu.

Może nie był w typie „macho”, jak mąż Justyny, ale na pewno nie miał też skłonności tamtego do okazywania agresji, jeśli coś nie szło po jego myśli. Tak, Damian był zawsze przyjacielski i opiekuńczy. Mogłam na niego liczyć, nigdy nie był zazdrosny ani zaborczy. Bardzo też lubił dzieci. Byłby idealnym ojcem. I w tym tkwił cały problem. Nie mieliśmy potomstwa.

Przez pierwsze lata naszego małżeństwa nie tęskniliśmy za dzieckiem. Dobrze nam było razem, kochaliśmy się często, ale staraliśmy się być ostrożni. Były to moje pierwsze lata pracy zawodowej, więc nie chciałam tak od razu zagrzebać się w pieluchach. Poza tym większość pieniędzy, które zarabialiśmy, szły na świeżo zaciągnięty kredyt mieszkaniowy i podróże. Lubiliśmy spędzać urlopy w ciekawych miejscach. Wyjeżdżaliśmy na tygodniowe wycieczki do Grecji, Egiptu, Tunezji, Turcji. Drugi tydzień spędzaliśmy w Polsce, zazwyczaj na wędrówkach z plecakiem po Bieszczadach lub spływach kajakowych na Mazurach.
Bardzo chcieliśmy wykorzystać każdą wolną od pracy chwilę, by móc nacieszyć się sobą i zwiedzić nowe miejsca. Jednak w czwartym roku małżeństwa – już wtedy tak bardzo nie uważaliśmy – zaczęłam się zastanawiać, czy coś nie jest przypadkiem ze mną nie tak.
Dlaczego ani razu nie spóźnił mi się okres, nigdy też nie miałam wątpliwości, czy aby nie jestem właśnie w ciąży.
Z zazdrością zaczęłam patrzeć na moje koleżanki, które jedna po drugiej, zachodziły w ciążę, rodziły dzieci. Zazdrościłam im wszystkim, oczywiście po cichu. Nawet Zosi, która była samotna, zdarzyła się wpadka! Po pierwszych miesiącach rozpaczy, bo ojciec dziecka nie zamierzał się z nią wiązać, pogodziła się z losem i swoją ciążą. I prawie bez trudu odnalazła w nowej roli – mamy. A ja nadal nie miałam dzieci...

Na początku udawaliśmy przed znajomymi, że to całkowicie zgodne z naszymi planami, że na razie naszym celem jest praca zawodowa i wydawanie zarobionych pieniędzy na kredyt i przyjemności. Nawet nam zazdroszczono tej stabilizacji. Pracuję jako księgowa w dużej firmie, a Damian jako przedstawiciel handlowy, więc naprawdę mogliśmy z tego spokojnie i wygodnie żyć. Mówiliśmy wszystkim, że chcemy na razie korzystać z życia tylko we dwoje. Ale kiedy minęło osiem lat, nikt w to już nie wierzył.
Zaczęłam robić badania, chodzić po lekarzach. Najpierw sama, potem zaciągnęłam też męża. W zasadzie jednak nic konkretnego nie zdiagnozowano...
– Wszystko jest w porządku. Proszę się nie martwić i nie denerwować. Spokój to najlepsze lekarstwo na bezdzietność – mówił jeden ginekolog. Potem kolejny lekarz zalecił kurację hormonalną. Początkowo byliśmy dobrej myśli, ale kiedy kolejna terapia nie przyniosła skutku, smutek na stałe zagościł w naszym domu. Nie czułam się wtedy dobrze ani fizycznie, bo leczenie hormonalne nie przeszło bez echa, ani psychicznie. Wydawałam się sobie bezwartościowa, pusta.

Dlaczego inne kobiety mogły być matkami, a ja nie? Czułam się gorsza. Przestałam też dbać o siebie. Bo po co? Nie mogę mieć dzieci, więc czy jestem w pełni kobietą? Ganiłam się w duchu za te czarne myśli, tłumaczyłam sobie, że jestem tak samo wartościowa.
Czytałam wiele mądrych poradników, jak mieć dobre samopoczucie i czuć się spełnioną, ale nie trafiało mi to do przekonania. Damian też się zmienił. Jakby zapadł się w sobie. Oddalaliśmy się od siebie. Seks przestał być przyjemnością, w czasie starań o dziecko i kuracji hormonalnej był wręcz zadaniem do wykonania i to skrupulatnie odhaczanym w kalendarzu, w wyznaczonych dniach miesiąca. Wydaje mi się, że oboje wówczas myśleliśmy, że to nie ma sensu.
Nasza miłość nie wydała owocu. Czuliśmy, że powoli zaczyna obumierać... Damian jednak nadal był dla mnie bardzo opiekuńczy i starał się nie dawać po sobie poznać, że nie odnajduje się w tej sytuacji.

Ta dziesiąta rocznica była jakby przypieczętowaniem naszej pewności. Nic się już nie zmieni! Praca, dom, jakieś wczasy latem czy zimą. I straszna pustka w życiu. A potem starość. Popadłam w stan przygnębienia i rezygnacji.
Któregoś wieczora, późną wiosną, Damian przygotował dla mnie miłą niespodziankę. Wróciłam właśnie z pracy, zmęczona i chciałam zaraz iść spać. Tymczasem w pokoju stołowym zobaczyłam nakryty obrusem stół, płonące świece. Z kuchni dochodził smakowity zapach duszonej wołowiny.
Stanęłam jak wryta – mój mąż nie lubił gotować! A nawet jak już musiał, to trzymał się raczej półproduktów – pulpetów ze słoika czy grillowanego kurczaka z supermarketu. Nie wierzyłam więc własnym oczom!
– Witaj, kochanie – powiedział Damian, wychylając się z kuchni. – Kolacja za minutkę będzie gotowa. Usiądź wygodnie, zaraz podaję do stołu.
– Ale mnie zaskoczyłeś! – wyjąkałam tylko. – Czy to jakaś okazja? Rocznica, o której zapomniałam? – zdziwiłam się.
Mój mąż zrobił tajemniczą minę.
– Cierpliwości, wszystko po kolei... – powiedział i wrócił do kuchni.

Usiedliśmy do kolacji. Była naprawdę bardzo smaczna. Wypiliśmy do niej bardzo mocne hiszpańskie wino. Zaczęło mi się po nim kręcić w głowie, ale w taki przyjemny sposób.
– Widzę, że się trochę rozluźniłaś – powiedział Damian. – Cieszę się, bo ostatnio jesteś taka smutna. Zresztą ja także… – zamilkł.
Popatrzyliśmy na siebie. Nie musiał kończyć tego zdania. Oboje wiedzieliśmy, co jest powodem naszego smutku.
– No więc… – zaczął ponownie Damian – pomyślałem, że powinniśmy pojechać gdzieś we dwoje i przypomnieć sobie dawne, szczęśliwe czasy. Ostatnio nie było między nami najlepiej. Musimy spojrzeć prawdzie w oczy – być może nie będziemy mogli mieć dzieci…
– Ale… – wyrwało mi się. Chciałam zaprzeczać, protestować!
– Kochanie, nie wiemy tego na pewno, tego się nigdy do końca nie wie! Ale przecież próbowaliśmy, leczyliśmy się.
I nie dało to efektów. Nie chcę, żeby to się stało powodem kryzysu w naszym małżeństwie – mówił Damian. – Bardzo cię kocham i mam pomysł – pojedziemy gdzieś, gdzie będziemy tylko we dwoje i spróbujemy chociaż kilka dni nie myśleć o tych problemach.
Słuchałam, nie przerywając mu. Damian zarezerwował na kilka dni pokój w uroczym, małym hoteliku niedaleko Łeby.

Mieliśmy włóczyć się po plaży, wdychać orzeźwiające morskie powietrze, jeść kolacyjki w małych rybnych knajpkach, a przede wszystkim odpocząć i chociaż na chwilę zapomnieć o naszych zmartwieniach. Mąż specjalnie wybrał późną wiosnę, było już ciepło, ale nie było jeszcze tłumów wczasowiczów, ani dzieci z kolonii letnich. Widok maluchów mógłby podziałać na mnie tylko bardziej przygnębiająco...
– To wspaniałe, kochanie! – wzruszyłam się. – Zrobiłeś mi bardzo miłą niespodziankę. Jutro porozmawiam z szefem. Mam nadzieję, że nie będzie miał nic przeciwko mojemu wyjazdowi.
Nie miał. Dostałam urlop i już następnego dnia wyjechaliśmy o świcie, żeby jak najszybciej być na miejscu i jeszcze zdążyć nacieszyć się dniem na plaży. Hotelik był przytulny i uroczy, pogoda piękna, morze spokojne.

Budziliśmy się późno, jedliśmy śniadanie w hotelowej restauracji, potem szliśmy na plażę gdzie wylegiwaliśmy się do obiadu. Po obiedzie robiliśmy sobie sjestę i nawet udało nam się znów odnaleźć radość z seksu. Po krótkiej drzemce szliśmy na kolację, a po niej wychodziliśmy jeszcze raz na plażę, pospacerować brzegiem morza. Trzeciego dnia pobytu pomyślałam, że mogłabym zamieszkać w takim miejscu.
Było wczesne popołudnie, wracaliśmy z plaży, gdy zobaczyłam idące naprzeciwko nas dzieci. Było ich około dwadzieścioro. Mniej więcej sześcioletnie,  trzymały się za rączki. Grupę maluchów eskortowały dwie młode kobiety.
„No pięknie! – pomyślałam rozdrażniona. – Jednak nie uniknęliśmy na urlopie spotkania z kolonistami!”
Minęliśmy się z tą gromadką. Nie od razu do mnie dotarło, że coś jest nie tak. Dopiero po chwili. Bo przecież takie gromadki przedszkolaków, czy kolonistów, zazwyczaj są rozbrykane i głośne. Ta grupa natomiast zachowywała się nad wyraz spokojnie...
Nie zauważyłam, żeby były to dzieci niewidome czy głuchonieme. I było coś dziwnego w sposobie, w jaki – wszystkie bez wyjątku – na mnie patrzyły. I na Damiana. Tak jakoś poważnie...
Minąwszy się z nimi odwróciłam głowę. Kilkoro dzieci również się odwróciło. Patrzyły za nami uważnie.
Nagle jedna z dziewczynek, prześliczna i rudowłosa, wyrwała się z grupy i podbiegła do mnie!

Czy ty jesteś moją mamusią? – spytała z ogromnym przejęciem.
Zrobiło mi się gorąco. Ziemia usunęła mi się spod nóg i upadłabym, gdyby Damian nie złapał mnie za ramię.
– Ja… – zaczęłam. Nie wiedziałam, co mam zrobić! Co odpowiedzieć?
– Bo pani ma takie same włosy, jak ja, a moja mamusia też musi mieć rude włosy, prawda? – spytała mała rezolutnie i wzięła mnie za rękę.

Zdrętwiałam. Nagle dotarło to do mnie. To były dzieci z domu dziecka!
Spojrzałam na dziewczynkę bezradnie. W tej chwili podeszła do nas opiekunka dziewczynki.
– Beatko, pożegnaj się z panią. Musimy już iść... Zaraz będzie obiadek! – A do mnie powiedziała: – Przepraszam panią. Jesteśmy tutaj już trzeci dzień, a ona ciągle zaczepia ludzi. To turnus sanatoryjny dla dzieci z domów dziecka. Wdychamy jod i nabieramy sił, prawda Beatko? – zwróciła się do dziewczynki. Ale mała nie odrywała ode mnie swoich zielonych oczu. Jej piegowaty nosek zmarszczył się, a do oczu napłynęły łzy.
Ja nie chcę na obiad! Ja chcę do mamy! Do mojej mamy!
Pani, uśmiechając się, stanowczo wyswobodziła moją rękę od rączki dziewczynki. Przytuliła ją i powiedziała:
– Ale to nie jest twoja mamusia! – I szybko zmieniając temat, dodała: – Wiesz, na deser będzie dzisiaj coś pysznego. A po obiedzie poczytam ci bajkę.
– Tylko mnie? Mnie jednej?
– Tak, kotku. Usiądziemy sobie we dwie i tylko we dwie! I coś ci jeszcze opowiem. Coś bardzo miłego. Chodź.
Malutka, ociągając się, poszła za nią w kierunku grupy, a opiekunka odwróciła się jeszcze i skinęła mi głową na pożegnanie. Stałam jak skamieniała przez kilka chwil, a potem wybuchnęłam płaczem. Nie mogłam nic powiedzieć, miałam ściśnięte gardło. Damian też nic nie powiedział, tylko przytulił mnie mocno.
Wróciliśmy do hotelu na obiad. Reszta dnia upłynęła nam dość spokojnie, a jednak wiedziałam dobrze, że Damian nie może zapomnieć o tym incydencie na plaży. Tak jak i ja.

Tej nocy powzięłam postanowienie. Zaadoptujemy dziecko! Nagle wydało mi się to takie proste. Będziemy mieli dziecko, które da nam radość, a jednocześnie my też damy radość i miłość temu małemu, bezbronnemu człowiekowi, doświadczonemu przez los.
Następnego dnia długo rozmawialiśmy o tym z Damianem podczas spaceru. Tym razem poszliśmy jednak nie nad morze, ale do lasu.
– Też o tym myślałem... – powiedział mąż. – Już od dłuższego czasu. Ale bałem się nawet o tym napomknąć, żeby cię nie urazić. Bałem się, że pomyślisz, iż nie wierzę w ciebie, w nas. Że potraktujesz to jako moją kapitulację...
Usiadłam na zrąbanym pieńku.
– Zawsze wydawało mi się, że to trudniejsze dla mężczyzny. Bo jest jakby przyznaniem się do tego, że nie sprostał zadaniu spłodzenia potomstwa. Chociaż oboje wiemy, że to bzdura! Ale sądziłam, że podświadomie tak właśnie czujesz, nawet jeśli, racjonalnie rzecz biorąc, mamy po prostu jakiś zdrowotny defekt, którego lekarze nie mogą zdiagnozować. I może nawet i dobrze, że do końca nie wiadomo, czy to twoja, czy moja wina. Chociaż o winie, oczywiście, nie może być mowy – poprawiłam się szybko.
Spojrzał na mnie.
– Marta, posłuchaj mnie! Kocham cię i nic tego nie zmieni. Nie zadręczajmy się tym, co nas przerasta. Zróbmy coś, co nas uszczęśliwi i co uszczęśliwi jeszcze kogoś. Adoptujmy jakieś dziecko i bądźmy wreszcie szczęśliwymi rodzicami. Widziałem, jak ta mała na ciebie wczoraj patrzyła. I jak ty patrzyłaś na nią. Zróbmy to!

Nagle przestraszyłam się, że jest to takie realne. I właściwie takie proste. Teraz albo nigdy! Decyzja należy do mnie. On czekał...
Moja ręka musnęła kępkę trawy, rosnącą tuż przy pieńku. Bezwiednie zerwałam kilka źdźbeł. Podniosłam je do twarzy i zobaczyłam nagle odpowiedź. Miałam w ręku czterolistną koniczynę.
Pokazałam ją Damianowi. Uśmiechnął się.
– Tak – odpowiedziałam. – Zaadoptujmy dziecko!
Zerwałam się z pnia i rzuciłam na szyję mojemu mężowi.
Nie od razu nam się udało przeprowadzić nasz zamiar. Procedury adopcyjne nie są wcale takie proste.
Jednak warto było poczekać. W naszym domu w końcu pojawiło się… rodzeństwo. Trzyletni Robert i półtoraroczna Marysia.
Nasze życie zmieniło się całkowicie. Postanowiłam wziąć roczny urlop, aby móc być z dziećmi. Każdy dzień przynosił nowe radości, ale też i troski. Marysia była alergikiem, a Robert bardzo absorbującym dzieckiem. Ale zaczęłam czuć, że naprawdę żyjemy!

I byłam wreszcie spełniona, jako kobieta i jako matka. Znajomi bardzo nam pomagali. Życie towarzyskie nie tylko nie zanikło, chociaż niektóre „życzliwe” nam osoby sugerowały, że tak będzie przy dwójce dzieci, ale wręcz nabrało tempa. Odwiedzaliśmy często naszych dzieciatych znajomych, z którymi dawniej nie chcieliśmy się widywać właśnie ze względu na to, że oni mieli dzieci, a my – nie. Teraz z radością wyjeżdżaliśmy razem na weekendy, odwiedzaliśmy się w naszych domach.
Zależało mi na tym, aby Marysia i Robert mogli poznać dzieci w innych rodzinach. Żeby zobaczyły inne, niż dom dziecka, środowisko, w którym mogą spotkać rówieśników.
Minął rok od adopcji. Nadchodziły wakacje. Pierwsze wakacje rodzinne! Planowaliśmy pojechać nad morze. Tam, gdzie cała nasza przygoda się rozpoczęła. Byliśmy jednak krótko, bo zaczęłam się źle czuć. Mdłości, zawroty głowy i brak apetytu...
Po powrocie do Warszawy poszłam do lekarza. I wtedy usłyszałam:
– Jest pani w ciąży!
– Jak to, panie doktorze? To niemożliwe, przecież ja nie mogę mieć dzieci! – prawie na niego krzyknęłam.

Uśmiechnął się.
– A jednak... Medycyna zna takie przypadki. Właściwie nie są nawet tak rzadkie, jakby się mogło wydawać. Niech pani zrobi badanie USG.
Zszokowana wróciłam do domu. Kiedy powiedziałam o wszystkim Damianowi, roześmiał się na cały głos.
– Kochanie, wygląda na to, że odblokowaliśmy się emocjonalnie i… nie tylko! Nie znam się na tym, ale czytałem, że czasem tak się właśnie dzieje. Innymi słowy, „temu kto ma, będzie dodane”!
– Ojej, no tak! Biblijne proroctwo chyba faktycznie zadziałało! – powiedziałam nadal oszołomiona.

Jednak, gdy tylko otrzymałam wynik badania USG, zaczęłam się zastanawiać, czy to na pewno proroctwo biblijne, czy też jakieś pogańskie czary zadziałały, bo... Okazało się, że to ciąża bliźniacza! Byłam prawie pewna, że sprawiła to moc czterolistnej koniczyny! Tej, którą znalazłam wtedy w lesie i trzymałam zasuszoną między kartami... książki o macierzyństwie!
Tak więc po dziesięciu latach bezdzietnego małżeństwa jesteśmy szczęśliwymi rodzicami... czwórki maluchów: Roberta, Marysi, Piotrusia i Juleczki.
I może na tym jeszcze nie koniec?
Przecież nigdy nie wiadomo z tymi pogańskimi czarami...

Więcej prawdziwych historii:
„Był moim ideałem, a gdy zaprosił mnie na randkę, skakałam z radości. O mały włos nie zostałam ofiarą bandyty…”
„Wiedziałam, że moja przyjaciółka ma ogromne kłopoty, ale byłam zajęta własnym szczęściem. Potem było już za późno...”
„Musiałem wybierać między życiem żony a dziecka. Nikomu nie życzę, by musiał podejmować taką decyzję...”

Redakcja poleca

REKLAMA