Pierwszy raz straciliśmy majątek przez mojego pradziadka, uzależnionego od gry brydżysty. Uwielbiał swą rodzinną posiadłość, dworek utrzymany w szlacheckim stylu, i przyległy do niego park. A jednak nałóg okazał się silniejszy od przywiązania i w ciągu jednej, szalonej nocy w oparach cygar Jan stracił wszystko.
Dworek, park, ogród i kilka wsi
Nowy właściciel był na tyle wspaniałomyślny, że mianował swojego dłużnika zarządcą. Pozwolił zostać w majątku pradziadkowi, prababci i ośmiorgu ich dzieciom, tyle tylko że odtąd mieli żyć w stojącym tuż za jej murami domku z ogródkiem, w którym ledwie dało się wyhodować marchew i cebulę.
Prababcia podobno z godnością zniosła przeprowadzkę i wykluczenie z kręgów towarzyskich. Bo któżby chciał się zadawać z żebrakami, jak zaczęto ich określać, prócz najbliższej rodziny i księdza. Zajęła się prowadzeniem malusieńkiego gospodarstwa i dziećmi. Sprzedała ostatnie obrusy i suto haftowane pościele ze swojego wiana, aby kształcić maluchy. W wiedzy upatrywała dla nich jedyną szansę na ponowne wybicie się. Nie rozdrapywała więc ran, nie gdybała ani nie wspominała pięknych czasów; starała się żyć najlepiej jak umiała, w przeciwieństwie do męża…
Utrata dworku, odtrącenie przez szlachtę okazała się ciosem ponad jego siły. Nie umiał zmienić trybu życia ani wybaczyć sobie, że doprowadził rodzinę do ruiny, i wkrótce zapił się na śmierć.
Wyszła za mąż, na przekór wszystkim
Prababcia Amelia była niezwykle dzielną kobietą. W tamtych czasach, pod koniec XIX wieku, nie mogła pracować, chociaż jak nikt znała się na prowadzeniu ksiąg i gospodarstwa – przy mężu hulace musiała szybko dojrzeć i nauczyć się prostych zasad ekonomii. Widząc jej umiejętności i litując się nad niełatwą sytuacją wdowy, hrabia, który wygrał majątek, uczynił ją pomocnicą nowego zarządcy, Niemca.
Amelia skrzętnie wykorzystała wszelkie swoje atuty i nie tylko wprowadziła starego kawalera w arkana posiadłości, ale również rozkochała go w sobie tak bardzo, że wkrótce został jej mężem. Większość rodziny odsunęła się od niej. Któż to słyszał w tamtych czasach wychodzić za Niemca?! Lecz dla prababci ważniejsze było dobro dzieci niż puste gesty, a już tym bardziej nie chciała umierać z głodu.
Alfred okazał się miłym i skromnym człowiekiem, kochał pasierbów i pasierbice na równi ze swoimi bliźniętami, które nie najmłodsza już Amelia wkrótce mu powiła. Oprócz uczucia i wspólnej, ekonomicznej pasji, tych dwoje połączyła jeszcze chęć odzyskania majątku.
Odkładali na ten cel każdy zarobiony grosz, ale ich wspólny wysiłek niewiele pomógł. Prababcia zmarła w domku nadzorcy, marząc o swoich lipach i dębach. Majątek odzyskał dopiero Gustaw, mój dziadek i najmłodszy syn z pierwszego małżeństwa Amelii.
Z charakteru bliżej mu było do ojczyma niż własnego ojca. Spokojny, oszczędny i rzeczowy chłopak postawił wszystko na naukę, a następnie zajął się handlem. Otworzył sklep z meblami i przedmiotami domowego użytku w mieście, w którym studiował handel. Potem przerzucił się na import tkanin, a gdy ruszyły pierwsze fabryki w Łodzi, zaczął pośredniczyć w kontaktach producentów z innymi sprzedawcami.
Pewnie gdyby Gustaw został w mieście, bylibyśmy dzisiaj obrzydliwe bogaci. Ale on miał duszę ziemianina i romantyka. Umierającej mamie obiecał, że odzyska rodzinne dobra, i słowa dotrzymał.
Z radością opuścił miejską zgniliznę i pierwszym parowozem przyjechał na rodzinną wieś. Stanął w hrabiowskim dworze, przed arystokratami, i niczym równy z równym podpisał z jego obecnym właścicielem umowę kupna. Podobno zapłacił za swoje marzenie sumę równą kosztom wybudowania dużej fabryki. Dla Gustawa cena nie grała roli. Wierzył, że majątek przyniesie mu szczęście.
Róża usychała z nudów i braku towarzystwa
Już na początku srodze się pomylił. Bo o ile on z łatwością opuścił swoje dotychczasowe życie, o tyle jego żona, Róża, ani myślała wynieść się z miasta. Awanturowała się kilka miesięcy, nim wreszcie złożyła broń i wraz z ostatnimi kuframi przyjechała do majątku.
Tak jak Gustaw kochał wieś, tak Róża jej nienawidziła. Latem drażniły ją muchy
i komary, kumkanie żab nad stawem doprowadzało do białej gorączki. Podczas jesiennych deszczy popadała w melancholię, zimą drżała niczym osika i żadne futra nie mogły jej ogrzać.
A przy tym wszystkim nudziła się! Nużyły ją zachwyty Gustawa nad przyrodą, opowieści stojącego nad grobem Alfreda i ich rodzinne spotkania. Bo Róża była stworzona do życia w mieście i zachwytów. Nad nią, rzecz jasna. No więc gdy tylko mogła, wdawała się w romanse. Z dzierżawcą, z żonatym sąsiadem, z młodym paniczem…
Dziadek przez jakiś czas żył nieświadomy swoich rogów, ale gdy tylko się dowiedział, wyrzucił żonę za drzwi. Tak jak stała w jesienną, znienawidzoną przez nią słotę. Dzień później odesłał jej rzeczy i pismo rozwodowe. Wkrótce wybuchła I wojna światowa. Dziadek ściągnął do majątku jedną z przyrodnich sióstr bliźniaczek, a sam zaciągnął się do Legionów Piłsudskiego i wyruszył na front… Cztery lata później wrócił, niesiony na rękach szczęśliwych chłopów.
Bo Gustaw był panem mądrym i szczodrym, a więc i lubianym. Lecz jego majątek nie prezentował się już tak dobrze, jak wcześniej. Zniszczony park i dwór wymagały poważnego remontu, a na ten nie było pieniędzy. Wojna pochłonęła wszystkie oszczędności Gustawa. Ale dziadek odziedziczył sporo cech po swojej matce
i zamiast załamywać ręce, wziął się do pracy. Pomogli mu też znajomi z wojska i ich koneksje. Podpisał kilka dobrych kontraktów, wkrótce mógł ruszyć z pracami polowymi. Po kilku latach dworek odzyskał dawny blask, a ziemie dziadka znacznie się powiększyły.
Gustaw zachłysnął się wolnością i nowymi możliwościami. Kupował coraz więcej i więcej. Maszyn, ziaren i bydła.
Przez kilka lat wiodło mu się dobrze
Wkrótce w tym właśnie dworku, podczas jednego z przyjęć, poznał o 20 lat młodszą Julię. Moja babcia była całkowitym przeciwieństwem Róży. Cicha, spokojna, wykształcona na opiekunkę ogniska domowego, wielbiła swojego dojrzałego męża całym młodym sercem. Powiła mu czwórkę dzieci i świata nie widziała poza dworkiem.
Z pamiętników babci Julii, które jakimś cudem ocalały po tylu latach, wyłania się obraz szczęśliwego i zgodnego małżeństwa, które potrafiło cieszyć się chwilą: spacerem wśród pól, wschodem słońca, poranną rosą, śpiewem ptaka. Julia oprócz świeżości wniosła do dworku nowe pomysły. Wydzieliła część parku na sad owocowy, w którym kazała posadzić jabłonie i grusze. Sprowadziła z Francji krzaki czarnej porzeczki, a do ogrodu eksperymentalne krzewy z Japonii i Chin. Tak powstał piękny i jedyny w okolicy ogród botaniczny.
Chciała zmienić okoliczne wsie. Wprowadzić plantacje porzeczek, namówić chłopki do wyrabiania z nich przetworów, które można by sprzedać w mieście. Zamierzała zorganizować spółdzielnie produkcyjne, o których być może Julia przeczytała w jednej z gazet. Niestety, jej plany nie ziściły się, bo przyszedł krach na giełdach zbożowych i kryzys 1929 roku. Żeby przetrwać, dziadek musiał się wyprzedawać, lecz ziemia nie była wówczas w cenie.
Bardzo wówczas przydał się sad Julii, którego owoce nieraz ratowały ich w zimie. Nie byli biedni, ale zubożeli na tyle, że zaczęli się bać o przyszłość swoją i dzieci. Gustaw podejmował dramatyczne próby poprawienia sytuacji, lecz zmarł pół roku przed wybuchem wojny. Julia została sama z czwórką nastolatków.
Z bólem serca wyznawała w pamiętnikach, że myśli o przeprowadzce do miasta, aby dać swoim pociechom szansę na rozwój i dobre posady w przyszłości. Miała nawet podpisać umowę sprzedaży posiadłości i za tę kwotę kupić upatrzone w mieście mieszkanie, ale
w dniu spotkania u notariusza wojska III Rzeszy przekroczyły nasze granice. Pierwsze bomby spadły na majątek kilka tygodni później, a zaraz po nich wtoczyli się uciekinierzy z zachodnich ziem.
Babcia ani myślała iść z nimi. Wysłała do rodziny w mieście młodsze dzieci, a sama została z najstarszymi. Wkrótce jednak dwór zajęło niemieckie wojsko. Przerażona kobieta skryła się u swojej siostry, lecz w mieście trudno było wykarmić czworo dzieci. Rodzina rozdzieliła się, by przetrwać.
W czasie wojny straciła wszelkie złudzenia
Babcia zamieszkała z najmłodszą córką w jednym pokoju z kuchnią, bo pozostałych nie była w stanie ogrzać. Czasem odwiedzały ją dzieci, wiedziała więc przez całą wojnę, że żyją, a to dla niej było najważniejsze. Gospodarzyła skromnie, przeżyła jednak wojnę, ucieczkę Niemców, wyzwolenie przez Armię Berlinga i powrót dzieci. Tak się cieszyła, że może znowu je zobaczyć.
W swoim mniemaniu nie była kułakiem, bogaczem żerującym na biednych chłopach, ale dla nowej władzy nie miało to znaczenia. Wkrótce dokwaterowano rodzinie Julii repatriowane rodziny. Znowu żyli w pokoju z kuchnią… Nie minął rok, a do drzwi jej skromnego teraz mieszkanka zapukała i milicja. Najpierw aresztowano najstarszego syna, potem obie córki, a wreszcie i samą Julię. Zdążyła tylko wysłać moją mamę, wówczas 10-letnią, do wsi, do tego samego zaufanego człowieka, który sprowadził je z Krakowa…
Po miesiącu wróciła osłabiona, schorowana. W czasie wojny straciła złudzenia, teraz popadła w całkowitą rezygnację. Babcia nigdy już nie odzyskała dawnego wigoru, choć w przeciwieństwie do wielu matek, nie straciła dziecka. Wszystkie wróciły z więzień, wygnania.
Repatriantów wywieziono, w dworku urządzono zaś biuro państwowego gospodarstwa rolnego. Babcia nawet nie śmiała protestować. Przeprowadziła się z najmłodszą córką do pobliskiego miasteczka, a reszta dzieci znowu rozjechała się po Polsce w poszukiwaniu szczęścia. Przed śmiercią prosiła je tylko, aby nie zapominały o swych korzeniach.
– Nie o ziemię tu chodzi, lecz o nasze dziedzictwo. Tradycję, miłość, to wszystko, co tam zostawiliśmy. Wierzę, że to odzyskacie. Zawsze tak było. Traciliśmy tę ziemię, a potem znowu do nas wracała… Teraz też tak będzie.
Gdy zmarła, opiekę nad najmłodszą Jadwisią, czyli moją mamą, przejęła najstarsza siostra; zabrała ją do siebie, na północ Polski. W nowym miejscu Jadwisia skończyła studia, zaczęła pracę, poznała młodego inżyniera i zaczęła żyć po swojemu, nie przestając jednak marzyć o rodzinnym majątku. Podobnie jak jej starsze rodzeństwo.
Majątek jeszcze mocniej scalił rodzinę
Prawie pięćdziesiąt lat czekali na zwrot odebranego przez PRL mienia. A kiedy to się stało, ja byłam już dorosła. Nigdy nie zapomnę, jak przyjechali do miejsca swojego dzieciństwa.
Z całej czwórki dzieci Gustawa i Julii żyło jeszcze tylko dwoje – moja mama i wychowująca ją siostra. Był piękny, letni dzień, obie szły dawną alejką, płacząc ze szczęścia i smutku, że tego dnia nie dożyli ich bliscy.
Z majątku nie pozostało nic. Ogród zdziczał, mur rozebrano, drzewa pocięto być może na opał, dom rozpadł się, strasząc niczym w horrorach. Ale wysiłkiem całej rodziny odbudowaliśmy go. Dzisiaj moja kuzynka próbuje odtworzyć ogród botaniczny babci, kuzyn ma już pierwsze osiągnięcia w sadzie, gdzie właśnie zakwitły dorodne ekologiczne jabłonie i grusze.
Ja prowadzę pensjonat, na który przerobiliśmy część dworku. Dotrzymaliśmy słowa danego babci. Znowu jesteśmy właścicielami naszego rodowego majątku.
Czytaj także:
„Teściowa wie, że jej syn to bawidamek. Podstawiła mu pod nos kochankę, żeby się mnie pozbyć”
„Kandydata na męża spotkałam na cmentarzu. Zaczęło się od wypucowanej płyty, a skończyło na gorącym romansie”
„Teściowa miała mieszkać z nami tylko chwilę, a mijają 3 lata. Wepchnęłam ją w ramiona rubasznego sąsiada”