O ślubie córki marzyłam od chwili, gdy przyszła na świat. Nie tylko marzyłam, ale i planowałam. Kiedy więc Alinka powiedziała, że ustalili z Jackiem datę ślubu na za miesiąc, powiedziałam:
– Nie żartuj. Wiesz, ile się czeka na termin w „Rapsodii”?
Córka spojrzała na mnie nierozumiejącym wzrokiem.
– Co to jest Rapsodia?
– Dom weselny. Półtora roku oczekiwania. Ale warto. Córka doktora Jóźwiaka miała tam wesele i…
– Mamo. Nie będziemy czekali półtora roku. Za pół roku Jacek wyjeżdża na kontrakt do Irlandii, a ja jadę z nim. Jako jego żona.
No tak, tego nie przeskoczę. Poczułam ukłucie rozczarowania, ale ostatecznie to nie była tragedia. W głowie wykreśliłam pierwszy punkt planu. No dobrze, co dalej…
– Rozumiem. Trudno. Ale nie dam rady przygotować wszystkiego w miesiąc. Potrzebuję co najmniej pół roku. Nie tylko w „Rapsodii” są odległe terminy. No i cała reszta. Ale w pół roku się zmieszczę.
– Mamo – Alinka usiadła obok mnie na kanapie i wzięła mnie za rękę. – Spójrz na mnie – spojrzałam. – Nie chcemy dętego ślubu, a zwłaszcza wielkiego wesela. Najbliższa rodzina i obiad w restauracji… Mamo? Co się dzieje? Tak zbladłaś – przeraziła się i zajrzała mi w twarz.
A ja miałam wrażenie, że zaraz zemdleję. Obiad weselny?
A gdzie biała suknia z welonem, druhny, dziewczynki sypiące kwiatki, trzypiętrowy tort, orkiestra, rzucanie bukietem i inne cudowne elementy najpiękniejszego dnia w życiu kobiety?
– Nie rób mi tego – jęknęłam. – To jedyne marzenie mojego nędznego życia. Wspaniały ślub dla mojej córeczki. Mam wszystko opracowane!
Wstałam z kanapy i wyciągnęłam z szuflady gruby zeszyt z wycinkami, przepisami dań, projektami sukien. I ciągle aktualizowaną listą gości ze strony panny młodej.
– Całe lata na to strawiłam, a ty chcesz moje marzenie wyrzucić do kosza?
Jacek musiał mieć ciężkie życie z tą mamusią
Alina z dziwnym wyrazem twarzy oglądała zapiski w zeszycie.
– Ale… to będzie kosztować fortunę.
– Mam odłożone pieniądze, tym się nie martw, kochanie.
– Ale… – podniosła na mnie wzrok.
Wiedziałam, co chce powiedzieć: „Ale ja tego nie potrzebuję, to nie moje marzenie”. Zacisnęłam wargi i uniosłam głowę, patrząc córce prosto w oczy. Niech wie, że jej odmowa zabije jej matkę. Zrozumiała. Opuściła wzrok i powoli zamknęła zeszyt.
– Porozmawiam z Jackiem.
Przytuliłam córkę.
– Kocham cię, skarbeńku. To będzie cudowny ślub, obiecuję.
Zazwyczaj dotrzymuję obietnic. Zwłaszcza kiedy ich spełnienie zależy tylko ode mnie. Nie spodziewałam się, że teraz będzie inaczej. Tydzień później ja i mój mąż poznaliśmy rodziców Jacka. Oboje w naszym wieku, tuż przed pięćdziesiątką. On był dyrektorem jakiegoś dzielnicowego domu kultury, ona modystką. Miała zakład, ale większość swoich projektów sprzedawała przez internet.
– Trzeba być otwartym na pomysły – mówiła – nie zasklepiać się w przeszłości. Wyczuwać trendy, trzymać rękę na pulsie…
Szybko przestałam jej słuchać, kiwałam tylko głową, uśmiechając się bezmyślnie. Chciałam przejść do sedna – dostać od niej listę gości z ich strony i uzyskać zapewnienie, że pokryją połowę kosztów wesela. Bo niby tradycja mówi, że ślub i wesele spoczywają na barkach rodziców panny młodej, ale bez przesady. Nie żyjemy w średniowieczu. A ślub, który planowałam, naprawdę kosztował fortunę.
W końcu, przy kawie, poruszyłam interesujące mnie tematy. I wtedy na błękitnym niebie mojego spełniającego się marzenia pojawiły się pierwsze ciemne chmury. Lenka (pierwsza zaproponowała, byśmy przeszli na ty, skoro mamy być rodziną) uśmiechnęła się lekko i powiedziała:
– Oczywiście. Proszę się nie obawiać. Nie tylko pokryjemy połowę kosztów, ale także aktywnie włączymy się do organizacji ślubu i wesela. Zwłaszcza ja, bo mój mąż pewnie optowałby za wynajęciem sali we własnym domu kultury i ekipy z sąsiedniej restauracji.
– I doskonale byśmy na tym wyszli – odezwał się rzeczony mąż, który do tej pory grzecznie milczał, towarzysząc w tym mojemu mężowi.
– Zapewne – odparła Lena uprzejmie i z totalnym lekceważeniem.
– To jest zupełnie niepotrzebne – wtrąciłam się. – Ja mam już wszystko zaplanowane i doskonale poradzę sobie z zadaniem. Proszę się nie kłopotać, naprawdę.
Przyszła teściowa mojej córki nie przestała się uśmiechać, choć jej oczy dziwnie błysnęły.
– To żaden kłopot. Widzisz, Irenko, od lat marzyłam o tym, jaki ślub wyprawię mojemu dziecku. Oczywiście, wiem, że to niby zadanie i przywilej rodziców panny młodej. Ale czy to moja wina, że urodził mi się syn?
Jacek siedział po drugiej stronie stołu i widziałam lekkie skrzywienie jego warg. I to, że Alina położyła mu dłoń na ręce. Oho – pomyślałam – ciężkie miał życie z mamusią, która marzyła o córce. Tym bardziej mu się to chwali, że wyrósł na całkiem fajnego, męskiego faceta…
– Tak więc, chyba rozumiesz, Irenko – ciągnęła Lena – że nie mogę nie włączyć się do organizacji.
Chwila, ja już wszystko zaplanowałam! Patrzyłam w jej nieprzeniknione, niebieściutkie oczy, do których nie docierał przyjacielski uśmiech ust, i zrozumiałam, że nie mam wyjścia. Gdzieś daleko, w mojej duszy, zabrzmiał odgłos grzmotu. Czułam przez skórę, że nadciągała burza. I miałam rację. To było tak, jakby do jednego wozu zaprzęgnięto dwa konie. Jednego z przodu, drugiego z tyłu. I każdy ciągnął w swoją stronę.
– Ależ, Irenko, ten dom weselny, no nie… to żenada. Wystrój jak z ubiegłego wieku. Trzeba iść z duchem czasu. Wynajęłam restaurację nad jeziorem, rozstawimy namioty, zrobimy ołtarz kwiatowy…
– Jak to, wynajęłaś? Ja już zadatkowałam dom weselny. Poza tym ślub ma być porządny, w kościele. Żaden ksiądz się nie zgodzi…
– Ależ oczywiście, że się zgodzi. Załatwiłam to już z naszym proboszczem. Remontuje plebanię, więc, rozumiesz, jest skłonny wysłuchać dobrze umotywowanych próśb.
Chciałam coś odpowiedzieć, lecz moja córka tylko ścisnęła mnie za udo. Przełknęłam to.
– Podpisałam też umowę z firmą cateringową – kontynuowała Lena. Przerwałam jej:
– To niedobrze, bo ja już zamówiłam jedzenie. Potrawy domowe, z najwyższej jakości surowców…
– Polska kuchnia? Żartujesz? To nie ma być wiejskie wesele…
– Mamo – powiedział ostrzegawczo Jacek. – Ja lubię polską kuchnię. Jego matka zacisnęła wargi.
– Jak sobie chcecie jeść schabowe, proszę bardzo. Ale MOI goście będą mieć jedzenie z klasą. I zobaczymy, kto na tym lepiej wyjdzie.
– Przestańcie – rzuciła Alina. – To jest nasz ślub, nasze wesele. Może warto byłoby spytać nas, czego chcemy.
Obie spojrzałyśmy na nasze dzieci. Tu zgadzałyśmy się w całej rozciągłości. Ryby i młodzi nie mają głosu.
– Jak zapłacicie za wesele, będziecie mogli je sobie organizować – powiedziała matka Jacka; kiwnęłam głową.
Niestety, to była jedyna rzecz, w której się zgadzałyśmy. Każda z nas miała odmienne poglądy na to, jak powinno wyglądać wesele. Na przykład muzyka. Lena twierdziła, że tylko znany DJ może zapewnić rozrywkę na poziomie. Ja zamówiłam dobry zespół, który miał grać na żywo.
– Ślub to nie dyskoteka – krzyczałam do Leny.
– A ty robisz z tego wiejskie wesele! – odwrzaskiwała mi. – Na takim samym poziomie. Może jeszcze zaprosisz jakieś disco polo?
– Na pewno lepiej by się przy disco polo ludzie bawili niż przy tych zagranicznych pojękiwaniach!
Mijały dni, tygodnie szarpaniny. Chodziłam wściekła, gdy widziałam, jak moje marzenie zmienia się w jakiś horror. W jakieś dwa wesela, które mają się odbyć w tym samym czasie, w tym samym miejscu. Po dwóch miesiącach tej udręki powiedziałam do córki:
– Już więcej nie mogę. Wynajmę dom weselny i wszystko tam przeniosę. Niech ona robi sobie swoje wesele, a ja zrobię swoje. Alina uniosła brew.
– Czy ty słyszysz, co mówisz, mamo? I co, ja mam siedzieć przy stole na twoim weselu, a Jacek na jej? Ja będę stała przed księdzem w kościele, a on nad jeziorem? To jakaś paranoja. Ogarnijcie się, kobiety. To jest nasz ślub, nasze wesele. I wiesz co? – popatrzyła na mnie tak jakoś boleśnie. – Bardzo cię kocham, ale wszystko ma swoje granice.
Chcą nas postawić przed faktem dokonanym
I wyszła. Nie wiedziałam, co ma na myśli, ale, szczerze mówiąc, czułam się niedoceniona i niezrozumiana. Ja przecież tak się staram… mogłaby stanąć po mojej stronie, prawda? Trzy dni później w progu mojego domu stanęła Lena. Była blada i z fryzurą w nieładzie.
– O co chodzi? – spytałam wrogo.
– Widziałaś to? – podała mi coś.
Spojrzałam. Było to ręcznie wypisane zaproszenie na ślub Aliny i Jacka. Z jakąś niemożliwą datą.
– Co to jest?
Lena weszła do mieszkania i poszła prosto do kuchni.
– Muszę napić się kawy. Znalazłam to w szufladzie biurka Marysi, kiedy szukałam długopisu. Oni zamierzają pobrać się za trzy dni. W urzędzie. Bez wesela.
– Bez nas? – opadłam na krzesło.
Lena wstawiła wodę i zaczęła przeglądać szafki. Znalazła kawę.
– Bez nas. Postawią nas przed faktem dokonanym. I co my na to? – spojrzała na mnie; w jej oczach po raz pierwszy dostrzegłam człowieka – niepewnego, cierpiącego.
Przestraszonego. I może ona też dostrzegła go w moich oczach po raz pierwszy. Wstałam, wyciągnęłam filiżanki i cukier. I świeżo upieczoną szarlotkę.
– Musimy porozmawiać – powiedziałam. – Mamy tylko trzy dni.
W sobotę, w dniu ślubu, Alina zadzwoniła zaraz po dziewiątej rano
– Mamuś, o jedenastej biorę ślub z Jackiem. Nie chcę słyszeć ani słowa sprzeciwu. Ty i tata macie oboje być w USC. Potem będzie szampan, życzenia, i tyle.
I odłożyła słuchawkę. Po jej głosie poznałam, że była bardzo zdenerwowana. Bidusia. Popatrzyłam na męża, który stojąc obok mnie, zawiązywał krawat. Ja poprawiłam swoją weselną sukienkę. Byliśmy gotowi od godziny. Kiedy na chwilę przed ślubem weszliśmy do USC, nasze dzieci spojrzały na nas z popłochem w oczach. Bo razem z nami weszła połowa rodziny. Tyle osób, ile mogło przyjechać w tak krótkim czasie.
Razem z przyjaciółmi Aliny i Jacka, którzy byli już w sali ślubu, było nas ze czterdzieści osób. Po ślubie podeszłam do córki i uścisnęłam ją, życząc szczęścia.
– Przepraszam, mamuś – wyszeptała – ale to było nie do zniesienia. Te wasze kłótnie zaczęły włazić i w nasze życie. Nie mogliśmy na to pozwolić.
– Nie, kochanie, to ja cię przepraszam – powiedziałam. – Za to, że zapomniałam, że to twoje wesele, nie moje. Obie zapomniałyśmy – spojrzałam na stojącą obok Lenę.
– Ale wy też nie jesteście bez winy – powiedziała teściowa mojej córki. – Więc po ślubie jedziecie z nami – uniosła palec, gdy jej syn chciał coś powiedzieć. – I wasi przyjaciele też.
Cóż, nie było sukni z trenem, dziewczynek sypiących kwiatki ani cudownie udekorowanej sali w znanym domu weselnym. Jednak wesele w sali domu kultury, z menu restauracji obok i zespołem załatwionym na szybko, także okazało się wielkim sukcesem. I kiedy zobaczyłam uszczęśliwiony wzrok mojej córki, wszelkie niedostatki tej imprezy rozpłynęły się w moich łzach radości i już wszystko było tak, jak powinno być.
Czytaj więcej prawdziwych historii:
Nad naszą rodziną ciążyła klątwa. Wszystkie kobiety wcześnie zostawały matkami. I to samotnymi
Moja żona miała obsesję na punkcie porządku. Potrafiła wstać o 4 i myć podłogi
Mój 18-letni syn zmarnował sobie życie. Miał zostać adwokatem, a zrobił dziecko prostej dziewczynie