„O kradzieżach w salonach jubilerskich wiedzieliśmy niewiele. Naszym jedynym tropem był czarny polonez”

Kradzież w salonach jubilerskich fot. Adobe Stock
Wchodzili do jubilera, czekali aż klienci wyjdą, po czym zmuszali obsługę do wydania kosztowności i pieniędzy.
/ 03.02.2021 11:28
Kradzież w salonach jubilerskich fot. Adobe Stock

Dla prywatnego detektywa nie ma lepszej reklamy niż złapanie poszukiwanego sprawcy. Musiałem się więc wykazać, bo całe miasteczko patrzyło mi na ręce. Sprawców było co najmniej trzech, działali według ustalonego schematu. Wchodzili do jubilera, odczekiwali chwilę, aż nie było klientów i zmuszali obsługę do wydania kosztowności i pieniędzy. Zawsze tak samo.

Napadali wtedy, gdy zakład miał pełny sejf. To sugerowało, że byli doskonale zorientowani. Śledczy założyli, że sprawcy mieli wtykę w każdej z firm, dlatego drobiazgowo przesłuchiwali pracowników, byłych pracowników, właścicieli, wspólników, stałych klientów itp. Bez efektów, nie udało się wpaść na żaden trop.

Skrupulatnie przeglądano zapisy z monitoringu. Jedyny wniosek, jaki się nasuwał, potwierdzał początkowe przypuszczenia: napadów dokonała jedna grupa, składająca się co najmniej z trzech osób, w tym kobiety.

Po trzecim włamaniu jubilerzy z naszego miasta zjawili się w moim gabinecie. Zdziwiła mnie nieco ta wycieczka, bo wiedziałem od kolegów z policji, że trwa intensywne śledztwo. Ale cóż, klient nasz pan. Prowadzę firmę detektywistyczną od dziesięciu lat, mam dobre wyniki, więc w gruncie rzeczy wizyta jubilerów mi pochlebiała.
– Panie Jerzy – zaczął najstarszy i najsłynniejszy w mieście złotnik, Janowicz – sprawa jest prosta. Były trzy napady, ponieśliśmy ogromne straty, to są miliony złotych w gotówce i wyrobach. Policja wyraźnie sobie nie radzi. My chcemy uniknąć dalszych strat. Ubezpieczenie nie pokryje wszystkiego. Nas nie stać na kolejny napad! Znajdzie pan tych drani?!
– Panowie wiedzą, że jest prowadzone śledztwo – odpowiedziałem. – Nie mogę wchodzić w drogę policji. Za to można stracić licencję.
– Panie Jerzy – Janowicz mówił za wszystkich – stanowimy grono poważnych obywateli tego miasta. Płacimy solidne podatki i mamy prawo do skutecznej ochrony naszych interesów! Ale tu chodzi nie tylko o interesy, bo kto wie, co podczas kolejnego napadu może się zdarzyć?! A jeśli komuś puszczą nerwy?! Przecież oni mają broń! Skoro policja nie potrafi, to może panu uda się złapać tych bandytów. Pan ma swoje sposoby. Żeby nie było konfliktu, uprzedzimy komendanta, że pana wynajęliśmy. Pan im nie będzie wchodził w drogę, a wszystko co pan ustali przekaże policji. To co, zgoda?!
– Zgoda! – powiedziałem.

Wiedziałem, że Janowicz ma dobre stosunki z komendantem, z burmistrzem i radą miasta. I rzeczywiście, w trzy godziny później dostałem telefoniczne wezwanie do komendanta. Znaliśmy się od lat, kiedyś, zanim powinęła mi się noga, byłem jego podwładnym. Rozmowa była krótka:
– Wiesz dobrze, Jurek, – stanowczy ton był znakiem rozpoznawczym komendanta – że nie lubię „konkurencji”, ale musiałem się zgodzić, więc krótko: robisz swoje i o wszystkim nas informujesz.
– Rozumiem, że na zasadzie wzajemności – stwierdziłem, siląc się na uległość.
– Skończyliśmy rozmowę, warunki znasz – bąknął komendant. – Śledztwo prowadzi aspirant Kozłowski.

Aspirant Kozłowski to doskonały pies, tropi zwierzynę do końca i dlatego pewnie uchodzi za najlepszego śledczego w mieście. Udostępnił mi akta i precyzyjnie wprowadził w sprawę.

Mieliśmy mało danych, ale nie poddawaliśmy się

Wiedziałem, że muszę się wykazać. Szło nie tylko o ambicję. Znalezienie sprawców to najlepsza reklama! Włączyłem do sprawy dwie osoby: Aśkę – wysportowaną, atrakcyjną, młodą dziewczynę. Jest bardzo inteligentna i nie spotkałem jeszcze faceta, który patrzyłby jej w oczy podczas rozmowy.

Dołączył też Mięśniak! Taką miał ksywkę. Potężny facet, wyglądający na typowego pakera, któremu nieopatrznie uszy połączyły się ramionami. No, klasyczny mięśniak, czyli tępak! Ten wygląd był najlepszym kamuflażem. Ludzie się go bali, ale niezbyt poważnie traktowali jego intelekt. A Mięśniak bystry był jak mało kto, widział i zapamiętywał sytuacje jak sceny z filmu.

Jeszcze raz przejrzeliśmy zapisy z monitoringu. Oglądaliśmy także zapisy z zewnętrznych kamer. Śledczy wyraźnie je zlekceważyli. Na nagraniu z drugiego napadu Mięśniak zwrócił uwagę na stojący w pobliżu zakładu samochód. Chyba czarny. Marka była nie do rozpoznania, bo widać było tylko kawałek przedniego błotnika i maski. Dokładna analiza nagrań z kolejnego napadu potwierdziła: podczas napadu w pobliżu stał czarny samochód.

Ruszyliśmy w teren. Teraz wiedzieliśmy, o co pytać świadków. Okazało się, że w pobliżu zakładu Janowicza jest co najmniej siedem kamer, a trzy z nich rejestrowały obraz z wejścia do jego zakładu. I znów Mięśniak wykazał się spostrzegawczością. Na dwóch nagraniach widać było czarne auto. Sądziłem, że rozpoznanie marki auta popchnie sprawę do przodu. Tymczasem nikt nic nie widział. Nie poddawaliśmy się jednak, maglowaliśmy wszystkich mieszkających w pobliżu obrabowanych zakładów.

Wreszcie udało się – ktoś twierdził, że widział krążącego w pobliżu czarnego poloneza. Czarny polonez? To niemożliwe. Przecież nie produkowano polonezów w takim kolorze. Wprawdzie każde auto można przemalować, ale po co na czarno. polonez to nie ford.

To firma Ford miała hasło reklamowe: „Nasze samochody można kupić w każdym kolorze, pod warunkiem, że będzie to kolor czarny”, czy jakoś tak. W FSO takiej reklamy nie było. Trudno było uwierzyć, ale to był jakiś trop. Po pewnym czasie z laboratorium policji nadeszła informacja, że ów samochód to rzeczywiście polonez, przynajmniej przód i połowa auta, reszta to dziwna przeróbka.
– A może to karawan? – Mięśniak po raz setny przeglądał zdjęcia.
– Może ktoś przerobił poloneza na karawan, stąd takie dziwne wymiary pojazdu.
– Polonez karawan? – wykrzyknęła Aśka. – Teraz nieboszczycy jeżdżą mercedesami!
– Racja, ale kto powiedział, że przestępcy muszą się poruszać nowym autem – Mięśniak nie dawał za wygraną. – Stary polonez to niezły kamuflaż. Zobacz, ile czasu straciliśmy, by do tego dojść. Ale teraz pójdzie gładko, wystarczy przetrzepać zakłady pogrzebowe.

Dwa zakłady nie zostały obrabowane. Jeszcze…

Otóż nie poszło gładko. W naszym mieście żaden z zakładów pogrzebowym nie miał czarnego poloneza. Nigdy! Nie było też takiego pojazdu wśród firm transportowych ani w rejestrach wydziału komunikacji. Znowu stoimy. Na szczęście z nowym pomysłem zadzwonił aspirant Kozłowski.

– Słuchaj – mówił podnieconym głosem – jeszcze w dwóch firmach nie było napadu: u Leszczyka i u Wagi. Pogadajmy z nimi. Może są zbyt mali, by na nich napadać, a może sami próbują zniszczyć konkurencję?

Władysław Leszczyk odziedziczył interes po stryju. Porządny jubilerski zakład, w starym rzemieślniczym stylu. Korzystały z niego przeważnie starsze panie, które oddawały tu do naprawy wysłużoną, rodzinną biżuterię. Byłem świadkiem, jak pewna dama zostawiała bransoletkę.
– Panie Władziu kochany – mówiła drżącym głosem – ta bransoleta była własnością mojej babci, to bardzo stara berlińska robota. Moja wnuczka będzie wychodziła za mąż i chciałabym jej przekazać tę rodzinną pamiątkę…
– Pani Halinko – Leszczyk widać znał swoja klientkę. – To będzie drogo kosztowało i dopiero za trzy tygodnie zrobię.
– Wie pan, panie komisarzu – Leszczyk nie wierzył, że jestem detektywem – ja mam głównie takich klientów. Odziedziczyłem ich razem z zakładem. Rzadko sprzedaję coś nowego, czasami obrączki. A w trudnych czasach to i zegarkami się handluje, i nawet je naprawia. Ja jestem skromny, trochę na uboczu, nie nadaję się do luksusowego centrum handlowego.

Podobne informacje uzyskał aspirant Kozłowski u Leona Wagi. Skromny zakład mieszczący się w niebyt zamożnej dzielnicy. Nie było tu dużych pieniędzy. A do tej pory łupy bandytów były obfite. Nie spodziewaliśmy się napadu, ale na wszelki wypadek oba zakłady zostały objęte dyskretną obserwacją. Poszukiwania czarnego poloneza trwały dalej. Pytaliśmy w warsztatach samochodowych, u kolekcjonerów starych aut, policja namierzyła przy okazji dwie dziuple z częściami z kradzionych samochodów, i… nic.

– Skoro nie ma go u nas, znaczy, że jest u sąsiadów, a tu ma tylko gościnne występy – stwierdziła Aśka, układając zdjęcia z monitoringu na półce. Pomysł okazał się trafiony. Aż za bardzo. Tylko w trzech najbliższych miastach było zarejestrowanych aż 90 polonezów, kilkanaście jako składaki. Brakowało informacji o czarnym polonezie. Policja u sąsiadów przesłuchiwała właścicieli polonezów jednego po drugim. Znowu szukano w firmach pogrzebowych, transportowych i warsztatach. Znaleziono 12 czarnych polonezów, w tym pięć składaków, być może wśród nich był poszukiwany przez nas pojazd. Mieliśmy namiary na właścicieli, więc wystarczyło sprawdzić.

Dziwne rzeczy nie dzieją się bez powodu

Telefon od obserwujących zakłady Leszczyka i Wagi postawił wszystkich na nogi. Był środek dnia, napadów dokonywano w nocy, więc sytuacja była dziwna.
– Jakiś dziwny ruch u Leszczyka – meldował mój obserwator.
– Co znaczy „dziwny”, mów jaśniej!
– Szefie, – tłumaczył obserwator – zwykle u faceta puchy, że gęba od ziewania boli, a w ciągu ostatniej godziny miał już pięciu klientów. O, jeden teraz wyszedł.
– Jak wygląda? – zapytałem.
– Wzrost około 180 cm, bury płaszcz i czapka z daszkiem zasłaniająca twarz.
– Aśka, – zwróciłem się do przysłuchującej się dziewczyny – sprawdź, co u Wagi.

Aspirat Kozłowski odebrał natychmiast.
– Co jest? – spytał grzecznie.
– Klienci u Leszczyka!
– Co? Mów normalnie – irytował się.
– Do Leszczyka i Wagi zwykle przychodzi mało klientów, nadążasz? – tłumaczyłem nieco złośliwie. – A teraz w ciągu godziny miał już pięciu. Wśród nich wysokiego faceta w ciemnym płaszczu.
– No to ich mamy, jadę z czarnymi – krzyknął Kozłowski
– Stój! – wrzasnąłem do słuchawki. – Nie tak szybko. Zgarniesz towarzystwo i co? Tygodnie przesłuchań i brak dowodów. Skoro odwiedzili Leszczyka, znaczy badają teren. Aha, Aśka mówi, że u Wagi też ruch. Sprawdzają, czy warto ich obrobić? Zastanowią się i zrobią skok…
– Albo nie zrobią! A tak już bym ich miał – Kozłowski był zawiedziony.
– G..no byś miał – powiedziałem spokojnie. – Poślę za nimi jednego ze swoich, zobaczymy, co wywęszy.
– Dobra, czekamy – niechętnie zgodził się Kozłowski. – Ale niech się coś spaskudzi…, to nie wiem, co ci zrobię!

Mój wywiadowca śledził dwóch klientów Wagi. Po wyjściu od jubilera, kilkaset metrów dalej, wsiedli do zaparkowanych samochodów. Oba auta były zarejestrowane w sąsiednich miastach. Na rozwidleniu każdy pojechał do swojej miejscowości. Obserwator pojechał za tym, co skręcił do B. Odprowadził go pod dom.

Na prośbę Kozłowskiego miejscowa policja otoczyła dom obserwacją. Trzy dni później, koło północy, czarny polonez wjechał do naszego miasta. Już na rogatkach dyskretnie „przywitali” go policjanci w cywilnym radiowozie. Polonez zatrzymał się w okolicy zakładu Leszczyka. Jedna osoba – kobieta – wysiadła i poszła na przeszpiegi.

Rekonesans wypadł chyba dobrze, bo wróciła do auta. Nie mogła wiedzieć, że w zakładzie Leszczyka czekają antyterroryści. Czarny polonez podjechał bliżej zakładu. Wysiadły dwie osoby i zabrały się za przecinanie kłódki. Pracowali cicho, fachowo. Gdy weszli do środka, zapaliło się światło, antyterroryści błyskawicznie obezwładnili rabusiów. W międzyczasie inna grupa aresztowała kierowcę czarnego poloneza. Dobrze się spisaliśmy!

Zobacz więcej kryminalnych historii:
„Zakochałam się w Januszu od razu. Gdybym wiedziała, że zamorduje mojego męża, dalej bym go kochała”
„Obrobiłem dom bandziora działającego w gangu porywaczy dla okupu. Tak odkryłem, gdzie jest moja siostra”
„Matka chciała mnie tylko dla siebie. Skłamała, że mój ojciec nie żyje. Nie zasłużyła na życie po tym, co zrobiła”

Redakcja poleca

REKLAMA