„Nowi sąsiedzi to banda nierobów na zasiłkach. Nie dość, że okradają państwo, to jeszcze chcieli obrabować moją gospodę!”

wściekły mąż fot. Adobe Stock, kucherav
„Pojawili się we wsi już jakiś czas temu, ale z nikim nie nawiązali bliższych kontaktów. Ludzie szeptali po katach, że głównym źródłem utrzymania tej rodziny są zasiłki. Nikt nie widział, żeby gdzieś pracowali, a przecież w domu było troje dzieci, w tym jeden nastolatek”.
/ 08.03.2023 17:15
wściekły mąż fot. Adobe Stock, kucherav

Położyłem się na kuchennej kozetce i jęknąłem z bólu. Przeklęte korzonki! Przez pewien czas czułem się dobrze, więc łudziłem się, że na dłużej dadzą mi spokój.

– Plecy cię znowu bolą – stwierdziła żona. – Dam ci pigułkę.

Dance wystarczyło jedno spojrzenie na moją minę, żeby wiedzieć, o co chodzi. W końcu przeżyliśmy razem ponad trzydzieści lat. Wiedziałem też, że się o mnie martwi. Mieliśmy gospodarstwo, ciężko pracowaliśmy, żeby należycie prosperowało, ale z dnia na dzień mieliśmy coraz mniej sił. No cóż, nie młodnieliśmy, a dzieci ani myślały nam pomóc. Syn zaraz po maturze wyjechał do Anglii, gdzie się osiedlił i założył rodzinę, a córka pracowała jako tłumacz w wielkim mieście. Żadne z nich nie garnęło się do życia na wsi.

– Nie obraźcie się, ale co ja bym robiła na tej waszej wiosce? Przecież tu nawet nie ma gdzie wyjść – usłyszeliśmy od Anieli.

– No to może choć wpadnij w wakacje, pomogłabyś nam trochę… – poprosiła żona, chowając dumę do kieszeni.

Córka się skrzywiła

– Mam tyrać w wakacje…? No będę szczera, nie uśmiecha mi się to. Poza tym Antek już wykupił wakacje w Hiszpanii. Nie powiem mu teraz, że nie jadę, bo muszę doglądać waszych kur.

Syn na nasze sugestie i prośby odpowiadał w podobnym tonie. Było nam przykro, ale pewnych rzeczy nie da się wymusić – zwłaszcza że chcieliśmy, by to robili z własnej woli – więc odpuściliśmy, zacisnęliśmy zęby i radziliśmy sobie sami. Tylko jakim kosztem?

Mnie od dawna bolał kręgosłup i coraz trudniej było mi oporządzić kury. Dankę łapał reumatyzm, a przecież żyliśmy z pracy jej rąk. Przetwory mojej żony były słynne na bliższą i dalszą okolicę. Podpisaliśmy nawet kontrakt z wielką hurtownią, ale ostatnio nie byliśmy w stanie produkować tyle dżemów i soków co wcześniej. Syn nalegał, żeby to wszystko sprzedać i wyprowadzić się do miasta. Ale tak jak oni nie chcieli wracać, tak my nie chcieliśmy się przeprowadzać.

– Będziecie blisko Anieli, kupicie mieszkanie z centralnym, w piecu nie trzeba będzie palić, pod nosem sklepy, lekarz, poczta, apteka – wyliczał. – Będzie wam łatwiej.

– Może, może, ale… synku, starych drzew się nie przesadza. Tutaj jest moja ojcowizna, jak mógłbym oddać ją w obce ręce? – spytałem.

– Normalnie, za godną cenę.

Nie rozumiał i chyba nie zrozumie. On już nie był stąd.

Azor trzymał go za nogawkę

Danka podała mi tabletkę i szklankę wody. Piłem, leżąc płasko. Powoli, żeby się nie zakrztusić. Żona tymczasem relacjonowała nowiny:

– Kojarzysz tych nowych sąsiadów, co to wynajmują ten stary, drewniany dom od N.?

Przytaknąłem. Pojawili się we wsi już jakiś czas temu, ale z nikim nie nawiązali bliższych kontaktów. Ludzie szeptali po katach, że głównym źródłem utrzymania tej rodziny są zasiłki. Nikt nie widział, żeby gdzieś pracowali, a przecież w domu było troje dzieci, w tym jeden nastolatek.

– Tam są teraz takie hece, że głowa mała. Kochanek czy konkubent, jak zwał, tak zwał, w każdym razie zniknął, odszedł w siną dal, a ten młody kradnie. Prawie złapali go wczoraj w sklepie. Podobno obrabia też gospodarstwa. Co za czasy, takie chuligaństwo w pobliżu, strach się bać normalnie…

Żona się rozkręcała, a ja myślałem sobie, że dopóki ten smarkacz nie pojawi się w naszym obejściu, to nie mamy się czym przejmować. Poza trzymaliśmy duże psy, nie tylko na pokaz. Nie przypuszczałem, że ledwie kilka dni później stanę oko w oko z tym nicponiem. Tamtej nocy długo nie mogłem zasnąć. Przewracałem się z boku na bok, wzdychałem i rozmyślałem, analizując sytuację naszego gospodarstwa. Wesoła nie była. Tę nierówną walkę zakończył Azor – najmniejszy z naszych psów, kanapowy – który wparował do sypialni i wskoczył mi na brzuch.

– Uch! – stęknąłem. – Co jest?

Szczeknął w odpowiedzi.

– Cicho! Obudzisz panią. Wypuścić cię?

Azor pociągnął mnie za rękaw. Wstałem, by nie prowokować go do dalszego szczekania, i ruszyłem w stronę ganku. Wypuszczony na podwórze Azor pognał jak torpeda w stronę kurnika. Coś mnie tknęło. Hm, może kuny, pomyślałem. Wziąłem latarkę, która w razie czego mogła posłużyć za broń, i poszedłem za psem. Azor szczekał jak szalony, a ja dziwiłem się, czemu reszta psów nie reaguje na to jego ujadanie.

– Spadaj, kundlu! – dobiegł mnie czyjś poirytowany głos.

Ciekawość wygrała z ostrożnością

Podszedłem bliżej i przyłapałem jakiegoś wyrostka, który próbował zapakować do worka jedną z naszych kur. Dzielny Azor trzymał go za nogawkę spodni, podczas gdy duże psy udawały ślepe i głuche, jakby miały jakiś układ z „kurokradem”. Skierowałem na złodzieja światło latarki. Chłopak z sąsiedztwa! Ten sam, o którym mówiła Danka. Więc jednak plotki nie kłamały. Poczułem się dziwnie rozczarowany…

– No, chłopcze, doigrałeś się. Żona już zadzwoniła po policję – wymyśliłem na poczekaniu.

Sądziłem, że będzie się stawiał albo zwyczajnie ucieknie, a on… się rozpłakał i zaczął błagać, żebym odwołał przyjazd patrolu. Dosłownie złożył ręce, pocierał dłonie i chlipał:

– Proszę pana, mama ma chore serce, ona nie może się dowiedzieć!

Przyjrzałem mu się krytycznie. Miał ze czternaście lat, może więcej, nie byłem pewien, bo nie przypominał tutejszych nastoletnich byczków. Był mikrej, niemal dziewczęcej postury i sam wyglądał jak kurczak. Zrozumiałem, że z jego strony nie mam się czego obawiać. Poza utratą drobiu.

– To ile kur mi chciałeś podprowadzić na ten rosół, hę? – spytałem żartobliwo-surowym tonem.

– Chociaż ze trzy, ale naprawdę na rosół, nie na sprzedaż, biorę tylko coś do jedzenia, a to chyba nie kradzież – tłumaczył pokrętnie.

W domu było biednie, ale czysto

Zrobiło mi się go żal. Być może odgrywał przede mną teatrzyk, ale…

– Czemu psy nie szczekały? Co im dałeś?

– Nic! – obruszył się. – Jakbym miał kiełbasę, sam bym zjadł. Po prostu psy mnie lubią. No, może nie wszystkie… – rzucił obrażone spojrzenie na Azora.

Słysząc to, parsknąłem śmiechem i podjąłem decyzję.

– Zmykaj!

Puściłem smarka wolno, ale następnego dnia wstąpiłem z wizytą do jego domu. Sam do końca nie wiedziałem, czemu to robię. Co chciałem sprawdzić? Jak bardzo mnie ten smarkacz oszukał czy… jak bardzo potrzebuje pomocy?

– Wiem, po co pan przyszedł – powitała mnie w progu matka chłopaka. Wydawała się przedwcześnie postarzała i jakaś znękana. – Marcin mi wszystko opowiedział. Dziękuję, że pan tego nie zgłosił, i tak mamy wystarczająco problemów…

– Mogę wejść?

– Proszę.

Wszedłem i rozejrzałam się. W środku było skromnie, ale czysto. Młodsze dzieci wyglądały na zadbane i nigdzie nie wyczułem woni alkoholu.

– Przepraszam za syna, jesteśmy w trudnej sytuacji i on… on… – kobieta urwała, otarła łzy.

Uśmiechnąłem się do niej zachęcająco i pokiwałem głową, w której począł mi świtać pewien pomysł.

– Mąż nas zostawił z dnia na dzień – podjęła po chwili. – We wsi mówią, że to mój kochanek, ale to nieprawda. Mamy legalny ślub, choć dla niego i tak nic to nie znaczy. Marcelek, najmłodszy, choruje ma astmę i teraz jest zaostrzenie, do tego jeszcze moja arytmia… Nie chcę brać pana na litość, po prostu mówię, jak jest. Poszłabym z chęcią do pracy, ale niczego sensownego nie mogę znaleźć.

– A co pani umie? Poradziłaby sobie pani z doglądaniem gospodarstwa? Z robieniem przetworów?

– Oczywiście! – oczy kobiety rozjaśniły się nadzieją.

I tak oto dla dwóch rodzin zaczęła się nowa era. Marcin i jego mama pomagali nam w gospodarstwie, młodsze dzieci w tym czasie bawiły się na naszym podwórzu. Porozmawiałem z sołtysem o nowych mieszkańcach naszej wsi i przekonałem go, że warto im pomóc. Że chłopak nie jest złym dzieciakiem, tylko w niewłaściwy sposób próbował wspierać swoją porzuconą przez ojca rodzinę, za którą czuł się odpowiedzialny jako jedyny „mężczyzna” w domu.

– Ręczę za nich – powiedziałem z pewnością w głosie.

Nie sądziłem, że cieszę się aż takim respektem we wsi. W każdym razie zorganizowaliśmy dla nich zbiórkę żywności, ubrań i innych artykułów codziennego użytku. Udało się też zgromadzić środki na lekarstwa i nowy inhalator dla Marcelka.

Jego mama nie mogła się nadziękować

– Boże, tyle dobrego nas tutaj spotkało, nie sądziłam, że są jeszcze tacy ludzie… A z pana to chyba mój anioł stróż!

– Oj tam, zaraz anioł… Zrobiłem, co trzeba. Od teraz będzie tylko lepiej. Stanie pani na nogi, sąd przyzna alimenty, u nas też zarobi pani parę groszy i jeszcze jakieś przetwory dostaniecie. No, no, tylko już nie płacz znowu, dziewczyno.

Nawet żona, początkowo sceptycznie nastawiona do „tej całej filantropii”, wyznała mi któregoś wieczoru, że jest ze mnie dumna.

– Helena to czyste złoto, pracowita, rzetelna, bystra. A Marcinek tak troszczy się o nią i młodsze rodzeństwo, że aż… – wzruszenie chwyciło ją za gardło.

– Że aż chcesz go przytulić, co?

– A żebyś wiedział! Całą czwórkę bym przytulała. Sama nie wiem, kiedy to się stało, ale są dla mnie jak… jak… – znowu urwała, jakby zawstydzona.

– Jak córka i wnuki – dokończyłem za nią. – Też tak myślę, tak czuję. My pomogliśmy im, a oni nam.

Czytaj także:
„Sąsiadka zamiast na rowerze, to jeździła po ludziach. Urządziła nam z życia piekło, ale jeszcze nie wie, z kim zadarła”
„Na widok sąsiadki dostawałam palpitacji serca. Złośliwa baba nazywała mnie kurtyzaną i z uśmiechem zatruwała mi życie”
„Gdy wróciłam z wyjazdu, okazało się, że gospodynią w moim domu jest... sąsiadka. Mąż szybko znalazł za mnie zastępstwo”

Redakcja poleca

REKLAMA