„Nowa sylwetka stała się moim projektem. Wpadłam w obsesję liczenia kalorii. Tylko ćwiczenia sprawiały, że żyłam”

Dieta i ćwiczenia stały się moją obsesją fot. Adobe Stock, terovesalainen
Nie chciałam przyznać, że przesadzam z dietą i ćwiczeniami, chociaż cały świat dawał mi sygnały, że tak jest. Często padało pytanie, czy jestem chora. Skończyły się komplementy dotyczące mojego wyglądu. Zastąpiły je pełne współczucia spojrzenia.
/ 19.01.2022 07:06
Dieta i ćwiczenia stały się moją obsesją fot. Adobe Stock, terovesalainen

Zaczęło się od tego, że awansowałam w pracy. Byłam dumna, bo udało mi się dostać stanowisko, o którym marzyłam od lat. Miało być pięknie. Niestety, czas pokazał, że jest zupełnie inaczej. A ja wpadłam w wir, którego o mały włos nie przypłaciłam chorobą.

Wraz z mężem uczciliśmy mój sukces butelką drogiego szampana, którego trzymaliśmy na sylwestra.

Niestety, stan euforii nie potrwał długo

Szybko bowiem się okazało, że wyższe stanowisko ma spore wady. Dawni współpracownicy, a obecni podwładni przestali mnie lubić, musiałam zabierać robotę do domu i bezustannie zmagałam się ze stresem. Miałam za dużo na głowie, musiałam działać w zbyt szybkim tempie i troszkę mnie to wszystko przerosło.

W żadnym wypadku nie zamierzałam się jednak poddać, wyznając przełożonym, że nie daję sobie rady. Zawsze byłam ambitna i podejmowałam walkę, zamiast odpuszczać. Tym razem też. Zacisnęłam zęby, harowałam jak wół i liczyłam, że wszystko jakoś się ułoży. I rzeczywiście, z czasem szło mi coraz lepiej, jednak osiągnęłam to sporym kosztem.

Nie wysypiałam się, nie odpoczywałam, zaniedbywałam męża, przestałam wychodzić ze znajomymi. Na dokładkę okropnie przytyłam. Zniknęło mi wcięcie w talii, a brzuch zaczął wystawać, jakbym była w ciąży. Musiałam wymienić całą garderobę na rozmiar większą. Co gorsza, tyłam nadal, ten proces nie ustawał.

„To niesprawiedliwe, przecież się nie objadam i żyję aktywnie, ciągle jestem w biegu” – myślałam z irytacją.

Jednak gdy się nad tym zastanowiłam, musiałam przyznać, że częściej niż kiedyś sięgałam po słodycze (czekoladowe przekąski dawały mi błyskawiczny zastrzyk energii, której tak potrzebowałam) i piłam trzy razy więcej słodzonej kawy ze śmietanką niż przed awansem. Zamiast obiadu i kolacji jako dwóch oddzielnych posiłków, jadałam jedną wielką obiadokolację. Aha, i codziennie przed snem wypijałam na rozluźnienie jednego drinka. O aktywności fizycznej lepiej nie mówić.

Po prostu codziennie dosłownie padałam na twarz ze zmęczenia i o ćwiczeniach nawet nie myślałam. Więc to jednak moja wina, zapuściłam się, stwierdziłam przygnębiona. Lecz zaraz potem pocieszyłam się, że na pewno zrzucę nadprogramowy tłuszcz, kiedy tylko przyzwyczaję się do bycia kierowniczką i poczuję się pewniej na wyższym szczeblu w hierarchii zawodowej.

Mój mąż twierdził, że w ogóle nie zauważył, by zmieniła mi się sylwetka.

Nie wierzyłam mu

Sądziłam, że mówi tak, by mnie pocieszyć.

– Naprawdę dalej cię pociągam? Mimo że tak wyglądam? – pytałam go.

– Jesteś piękna i seksowna. Dla mnie jesteś idealna – odpowiadał, patrząc mi w oczy z miłością i wyciągał do mnie ręce.

Dostawał jednak po łapach, bo pomimo jego zapewnień, jak to mnie kocha i pożąda, ja sama przestałam uważać się za atrakcyjną, a tym samym nie miałam ochoty na seks. Wstydziłam się swojego ciała i kiedy mąż mnie całował, pieścił, byłam w stanie myśleć tylko o moich fałdach na brzuchu i grubych udach.

Próbowałam przejść na dietę, lecz nie wytrzymywałam dłużej niż dwa dni bez słodzonej kawy i czekoladowych batonów. A moja waga systematycznie rosła. Kto wie jak bardzo bym utyła, gdyby trwało to dłużej. Lecz zaledwie pół roku po awansie zostałam zwolniona z pracy!

To był dla mnie ogromny cios

Ponoć zupełnie się nie sprawdziłam jako kierowniczka, a w firmie nie ma miejsca dla pracowników, którzy nie potrafią się rozwijać. Przypuszczałam, że tak naprawdę chodziło raczej o złośliwe donosy moich podwładnych, którzy zarzucali mi nieistniejące przewinienia, jak na przykład wcześniejsze zwalnianie się do domu i lekceważenie obowiązków.

A może chcieli przyjąć kogoś „po znajomości” na moje miejsce? Nie wiedziałam i nawet nie chciałam wiedzieć. Załamałam się. Przez całe życie byłam we wszystkim prymuską. Przykładałam się do obowiązków z całych sił i byłam za to chwalona oraz wynagradzana. Wierzyłam, że wystarczy być uczciwym i pracowitym, aby zajść wysoko. I nagle, w wieku trzydziestu lat, przekonałam się, że to zwykła ściema, że świat nie działa w ten sposób.

Bardzo mnie to zraniło. Pierwsze dwa tygodnie po utracie pracy przepłakałam. Mąż próbował mnie pocieszać, ale poprosiłam go, żeby tego nie robił.

– Potrzebuję tylko spokoju, sama dojdę ze wszystkim do ładu. Teraz daj mi się wypłakać. Muszę mieć czas.

Uszanował moją prośbę. A ja, tak jak obiecałam, uporałam się z rozpaczą po swojemu. Wkrótce zaczęłam się uspokajać i wyciszać, codziennie chodziłam na długie spacery, dużo czytałam, dużo rozmyślałam… Aż wymyśliłam.

– Kochanie, już nie chcę szukać nowej pracy – oznajmiłam mężowi.

Pytająco uniósł brwi i spokojnie czekał na wyjaśnienie.

– Chciałabym mieć dziecko. Dojrzałam już do tego. Co ty na to?

W odpowiedzi ujął moją twarz w swoje dłonie i gorąco mnie pocałował.

– Tak się cieszę!

– Czyli się zgadzasz?

– Oczywiście, ty wariatko!

No tak, przecież namawiał mnie na dziecko od dawna, to ja chciałam jeszcze poczekać. Ustaliliśmy, że on zajmie się zarabianiem, a ja dbaniem o dom i fizycznym oraz psychicznym przygotowywaniem się do macierzyństwa. W pierwszej kolejności muszę zadbać o zdrowie, czyli zaczynam zdrowo się odżywiać i ćwiczyć. I to nie od jutra, ale od zaraz – myślałam pełna zapału.

Miałam teraz naprawdę mnóstwo wolnego czasu, co było miłą odmianą po latach wychodzenia z domu o świcie i wracania po zmroku. Znowu mogłam się wybrać z koleżankami na kawę i plotki, znowu czytałam dla przyjemności, a nie w celu dokształcania zawodowego.

Jednak najbardziej wciągnęło mnie uprawianie sportu i układanie sobie diet odchudzających – na tych dwóch kwestiach skupiłam się najbardziej. Biegałam, chodziłam na siłownię i uprawiałam aerobik z internetowymi trenerkami. Ćwiczyłam po trzy godziny dziennie! Szybko pojawiły się efekty: chudłam błyskawicznie, miałam też więcej energii i lepsze samopoczucie.

Patrzyłam w lustro z niedowierzaniem. Nowa ja miała pociągłą twarz, wystające kości policzkowe, ładne włosy i radośnie błyszczące oczy. W ciągu kilku miesięcy nie tylko odzyskałam wagę sprzed awansu, lecz nawet ją obniżyłam. Znów musiałam kupić komplet nowych ciuchów: tym razem nie o rozmiar większych, lecz dwa rozmiary mniejszych.

Znajomi i rodzina mówili, że wyglądam pięć lat młodziej. Bardzo mnie to cieszyło. Niestety, po jakimś czasie zaczęłam odczuwać znudzenie moim nowym stylem życia. Nie miałam żadnych zadań, wyzwań, nie rozwijałam się.

Coraz częściej czułam wewnętrzną pustkę

Ale nie mogłam przecież powiedzieć mężowi, że zmieniłam zdanie. Nie chciałam być podłą egoistką, która nie dotrzymuje danego słowa. Podjęliśmy wspólnie decyzję i nie powinnam jej pochopnie zmieniać, muszę się liczyć z uczuciami i marzeniami Darka. Wyraźnie rozkwitł, od kiedy zostałam kurą domową. Co więc zrobiłam? Ćwiczyłam jeszcze więcej i intensywniej.

To pomagało mi choć na parę godzin zapomnieć o narastającej frustracji. Podobno podczas ruchu organizm wydziela substancje zwane endorfinami, które poprawiają człowiekowi nastrój, działając jak antydepresanty, i pewnie dlatego treningi stały się dla mnie czymś w rodzaju narkotyku. Poza tym pokonywanie własnych rekordów szybkości i wytrzymałości dawało mi złudzenie, że zajmuję się czymś sensownym, stanowiło dla mnie jakby namiastkę pracy i rozwoju.

Myślałam, że ćwiczenia mnie ratują, ale po drodze coś poszło nie tak i zaczęłam się w nich totalnie zatracać. Spalanie kalorii stało się moim priorytetem. Przestałam chodzić na kawę i ciacho z przyjaciółkami, bo kremówki, wuzetki i bezy znalazły się na mojej liście produktów zakazanych. Na początku próbowałam podczas spotkań z koleżankami pić tylko czarną, gorzką kawę, ale to była męczarnia: patrzeć, jak one jedzą i udawać, że nie mam ochoty na słodkości.

Zapach i widok niedostępnych pyszności powodował, że w ogóle nie potrafiłam się skupić na tym, co mówiły koleżanki. Więc wykręcałam się od spotkań zmyślonymi powodami: wizytą u lekarza, odwiedzinami teściowej, migreną… W końcu połapały się, że kłamię i przestały mnie zapraszać. I chociaż sama do tego doprowadziłam, było mi strasznie przykro, że mnie skreśliły. Tak jak ja skreśliłam słodycze.

Czułam się samotna i opuszczona, było mi źle – w dodatku mogłam za to winić wyłącznie siebie. Tylko ćwiczenia dawały mi w tamtym czasie zapomnienie i pocieszenie. Mój troskliwy mąż oczywiście zauważył, że dzieje się ze mną coś złego.

– Dlaczego jesteś taka smutna? – pytał z niepokojem.

– Nie jestem smutna, wydaje ci się, wszystko jest OK – zbywałam go.

A gdy nie dawał się zbyć, gdy stawał się natarczywy, gdy mówił, że jestem za chuda i że się o mnie martwi, wpadałam w złość. Krzyczałam, że nic nie rozumie i potrafi się tylko czepiać.

– Nie podobam ci się szczupła i dlatego mam zrezygnować z treningów? Nie masz pojęcia, jak dużo mi one dają, jak bardzo podnoszą mnie na duchu! Nie mogę mieć czegoś, w czym jestem dobra i co mnie cieszy? Mam myśleć tylko o urodzeniu ci dziecka, tak? – atakowałam go.

Na koniec zawsze wybuchałam płaczem, on zaczynał mnie pocieszać i w ten sposób osiągałam swój cel: ucinałam niewygodny dla mnie temat. Nie chciałam przyznać, że przesadzam z dietą i ćwiczeniami, chociaż cały świat dawał mi sygnały, że tak jest. Kiedy spotykałam na ulicy kogoś znajomego, często padało pytanie, czy jestem chora. Definitywnie skończyły się komplementy dotyczące mojego wyglądu – zastąpiły je pełne współczucia spojrzenia.

Rodzina także w kółko powtarzała, że wyglądam niezdrowo, że powinnam zrobić sobie badania. To, że ludzie się nade mną litują, strasznie mnie wkurzało. Przecież szczupła sylwetka świadczy o sile charakteru! I jest atrybutem zdrowia, nie to, co otyłość. Czepiają się mnie, bo mi zazdroszczą! Buntowałam się, nie dostrzegając absurdalności własnych argumentów.

Czemu moja babcia, osiemdziesięcioletnia staruszka, ważąca czterdzieści sześć kilogramów, miałaby mi zazdrościć sterczących obojczyków i odznaczających się pod skórą żeber, skoro miała takie same? No ale wtedy nie rozumowałam logicznie. Strach pomyśleć, do jakiego stanu mogłabym się doprowadzić, gdyby nie interwencja mojego męża. Akurat jedliśmy razem obiad: on zajadał gołąbki, ja skubałam bez apetytu sałatkę z pomidora.

– Aniu, myślę, że masz anoreksję – stwierdził ni z tego, ni z owego.

– Bzdura! – roześmiałam się. – To choroba nastolatek. Ja jestem dorosła. I wcale się nie głodzę.

– Wiedziałem, że będziesz zaprzeczać – westchnął ciężko. – Jeżeli nie pójdziesz do lekarza, wniosę o rozwód.

Myślałam, że się przesłyszałam. Mój kochający mąż szantażuje mnie, grożąc rozwodem? Nie wiedziałam, co robić: śmiać się czy płakać.

– Zwariowałeś – wykrztusiłam.

– Nie, to ty wariujesz. A ja nie będę dłużej patrzył, jak się zabijasz.

– I dlatego zamierzasz mnie porzucić? Jak miło i wygodnie… – rzuciłam z gorzką kpiną, po czym wstałam, odeszłam od stołu, przebrałam się i wyszłam pobiegać.

Normalnie próbowałby coś tłumaczyć, może mnie przeprosić i zatrzymać, ale tym razem się nie ruszył z miejsca. Popędziłam przed siebie ostrym sprintem, żeby wyładować targający mną żal podszyty złością. Po paru minutach biegu zakręciło mi się w głowie. Zatrzymałam się i oparłam o latarnię, żeby nie upaść. Było mi słabo, miałam mroczki przed oczami i mdłości.

Wtedy po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że to, co robię ze swoim ciałem, nie jest normalne, że robię sobie krzywdę. Być może odrzuciłabym tę myśl, gdyby nie wcześniejsze ultimatum męża. Stanęłam na rozdrożu i miałam dwa wyjścia: udawać przed sobą i światem, że wszystko jest OK i brnąć w autodestrukcję, albo przyznać, że się pogubiłam i poszukać pomocy. Wybrałam tę drugą opcję.

Wróciłam do domu i powiedziałam mężowi, że ma rację i pójdę do psychologa, psychiatry czy kogo tam będzie trzeba.

Kiedy to usłyszał, uściskał mnie niemal rozpaczliwie

– Jestem z ciebie dumny, skarbie. Tak naprawdę nigdy bym cię nie zostawił, przecież wiesz. Chciałem tylko tobą wstrząsnąć, żebyś się obudziła z tego szaleństwa.

Fakt, w głębi serca niby wiedziałam, że nigdy by mnie zostawił, ale ulżyło mi, gdy powiedział to na głos. Poszłam i do psychiatry, i do psychologa. I nadal chodzę, terapia trwa. Nie jestem co prawda anorektyczką, lecz popadłam w zaburzenia odżywiania i wiem, że już nigdy nie będę miała całkiem normalnego podejścia do jedzenia.

Już zawsze będę musiała się pilnować – by się nie głodzić albo by nie zajadać stresów. Jednak głównym celem mojej terapii jest znalezienie przyczyn chorobliwego pragnienia udowadniania sobie i innym, że jestem coś warta, i wyeliminowanie go. Wierzę, że mi się uda. Mam wsparcie bliskich i upór, który tym razem wykorzystam we właściwy sposób.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA