Przenosiłam ciężkie kartony na zaplecze naszego osiedlowego minimarketu. Bolały mnie ręce, nogi i czułam, że niewiele brakuje, by mój kręgosłup się rozpadł. Nie dziwota, że rozzłościłam się na nową pracownicę. Karolina stała jak ta tuja i gapiła się na regały z zapasami.
– No i czego tak sterczysz, zamiast mi pomóc? – warknęłam. – Mówiłam ci, że trzeba wyładować towar.
– Ile te kartony ważą? Ze trzydzieści kilo jak nic. Nie będę tego nosić. Nie zatrudniłam się tutaj jako tragarz.
Wyrażona spokojnym tonem odmowa podniosła mi ciśnienie. Co za bezczelna smarkula! Ja w życiu nie ośmieliłabym się tak odpyskować starszej koleżance.
– Proszę się nie gniewać, pani Halinko – perorowała dalej ta smarkula. – Mogę poprzenosić lżejsze rzeczy. Jako kobiety w pracy możemy dźwigać maksymalnie do dwudziestu kilogramów, a to i tak tylko w przypadku pracy dorywczej – wykazała się znajomością przepisów.
– O ile mi wiadomo – wycedziłam, odstawiając karton na półkę – jesteś na okresie próbnym, co można uznać za pracę dorywczą. Więc dobrze ci radzę: idź i pomóż rozładować auto.
– Nie – odparła. – I pani też nie powinna tego dźwigać.
Jej bezczelny spokój działał na mnie jak płachta na byka.
– Ciekawe, co powie szef, jak się dowie – mruknęłam, niedwuznacznie sugerując, że się na nią poskarżę.
Gówniara! Rewolucję chce tutaj robić?
Ale wizja reprymendy od pracodawcy nie zrobiła na niej wrażenia.
– Szef powinien nająć kogoś do rozładowywania takich dostaw. Może niech kierowca pomoże?
– Kierowca jest od jeżdżenia! – Podniosłam głos, bo w końcu udało jej się wyprowadzić mnie z równowagi.
– A ja się zatrudniałam jako sprzedawczyni. Do moich obowiązków należy... – i zaczęła wymieniać, co ewentualnie raczy zrobić, bo to akurat leży w zakresie jej obowiązków.
Chryste, po co szef przyjął taką przemądrzałą gówniarę? Dla mnie sprawa była prosta: przyjechał towar, więc trzeba go wnieść do magazynu. Nie mam zwyczaju podważać poleceń swoich przełożonych, a pracuję w handlu od ukończenia zawodówki, czyli już prawie dwie dekady, z przerwą na urodzenie i odchowanie syna. Miałam czterdzieści lat, choć chwilami czułam się, jakbym skończyła siedemdziesiąt. Organizm buntował się już od jakiegoś czasu. To ręce mi drętwiały, to plecy sztywniały, to nogi puchły.
Ja z nią, bo to denerwujące dziewuszysko nawet głosu nie podniosło, po prostu upierała się jak oślica przy swoim. Marta i Zosia nie wtrącały się do naszej wymiany zdań – burzliwej tylko z mojej strony. Obie obsługiwały klientów, których jak zawsze przed południem było sporo.
Mimo moich próśb, gróźb i krzyków Karolina nie pomogła mi przy rozładunku towaru.
– Ciężko, co? – Kierowca, paląc spokojnie papierosa, spoglądał na mnie ze współczuciem.
– Ależ skąd! – rzuciłam gniewnie.
– Leciutkie to jak piórko. – Sapałam, targając kolejny pojemnik z piwem.
– Dziwię się, że szef wam wózków nie załatwił. Byłoby i łatwiej, i lżej.
– A ja się dziwię, że pan tak stoi i nic nie robi – nie mogłam się powstrzymać przed złośliwością.
– Czekam, aż pani rozładuje. Jestem kierowcą, poza tym nie mogę dźwigać. Jak byłem młodszy, też dawałem z siebie wszystko i co? Jak się skończyło? – zawiesił głos.
Towar sam się nie przeniesie
– No jak? – ostatkiem sił wsparłam się o pojemniki.
– Kręgosłup mi wysiadł. Teraz, chociaż jeszcze pięćdziesiątki nie mam, już nie pomogę żonie w przyniesieniu cięższych zakupów. Ale na komisji w ZUS-ie nie uznali tego za chorobę zawodową, chociaż wszystkie zaświadczenia lekarskie miałem, renty nie dali, a za coś żyć trzeba.
Westchnęłam i po chwili wróciłam do pracy.
– Karolina, weź szmatę i podłogę umyj! Półki poprzecieraj!
Chociaż do tego ją zagonię! Niech się ta młoda tak nie obija.
– Ale podłoga jest czysta – odparła. – A półki czyściłam wczoraj.
– Nie zaszkodzi, jak zrobisz to drugi raz. Ma być porządek! – rzuciłam głosem nieznoszącym sprzeciwu.
Przez kilka kolejnych dni Karolina robiła mi na złość. Nie stosowała się do moich poleceń, twierdząc, że zrobiła to czy tamto wcześniej. A raz nawet odmówiła, gdy wysłałam ją po zakupy do mięsnego. Co ona sobie wyobrażała? Że kim niby jest? Księżniczką udzielną?! Hrabiną?!
Gdy ja zaczynałam pracę, wiedziałam, że starszych wiekiem i stażem trzeba słuchać. Kazali mi biegać do sklepu po zakupy, biegałam. Kazali robić kanapki na śniadanie, robiłam. Chcieli kawkę – parzyłam. Wytykali mi błędy, przepraszałam, nawet jeśli nie poczuwałam się do winy.
Tak jak z tym mankiem. Ja nie mogłam go zrobić, bo dopiero miałam przejąć kasę. Jednak dziewczyny tak to jakoś przedstawiły, że poszło na moje konto, i to mnie szefowa potrąciła z wypłaty brakującą sumę.
Nie poskarżyłam się, nie broniłam, bo uważałam, że narobię sobie jeszcze gorszych kłopotów i zyskam wrogów. I jak potem będziemy razem pracować, jeśli na nie doniosę? Może to był rodzaj frycowego?
Pierwszy sklep, w którym zdobywałam szlify jako sprzedawczyni, zlikwidowali. Ze znalezieniem kolejnego miejsca pracy nie było kłopotu, chociaż panowały tam dziwne zasady. Nie wolno było usiąść ani na chwilę, przez całe osiem godzin. Jeśli szefostwo zobaczyło na monitoringu, że któraś z nas przysiadła, choć na krótki odpoczynek, potrącali karę z wypłaty.
Jak mus, to mus, dostosowałam się
Wytłumaczyłam sobie, że właściciel ma prawo stawiać swoje warunki. Gorzej, że z czasem tych uciążliwych żądań było coraz więcej. Większość moich koleżanek buntowała się i odchodziła.
– Chyba zwariowali, że każą nam tu tkwić po kilkanaście godzin za nędzne pensje! – oburzały się.
– Żeby przynajmniej zapłacili za nadgodziny jak się należy! – mówiły.
Ja nie marudziłam, co szefostwo doceniło. Powierzono mi stanowisko kierowniczki. W pierwszej chwili się ucieszyłam, bo poprzednia kierowniczka zarabiała znacznie więcej, ale… ja podwyżki nie dostałam. Za to musiałam pracować o wiele więcej. Bywało, że spędzałam w sklepie cały dzień.
– To odpowiedzialne stanowisko – usłyszałam pewnego dnia. – Dlatego zatrudniliśmy panią Mariolę.
Początkowo nie rozumiałam, o co mu w ogóle chodzi.
– Ale daję sobie radę, nie potrzebuję nikogo do pomocy...
– Tobie skończyła się umowa. A panią Mariolę przysłał Urząd Pracy.
Jako że umowę miałam na czas określony, który tego dnia się skończył, nie pozostało mi nic innego, jak zabrać swoje rzeczy i pójść do domu.
Znowu szukałam pracy i znowu znalazłam ją z łatwością. Market w pobliskim mieście był spory, potrzebowali dużo pracowników. Niestety wielu rezygnowało, zanim jeszcze skończył się im okres próbny, więc spadłam im jak z nieba.
– Nie będę tyrał za grosze! – krzyczał magazynier.
– Słyszałaś, że nie możemy mieć przerwy? Albo kasa, albo wykładanie towaru – relacjonowała jedna z dziewczyn. – Menedżer tak ustalił.
– Jak to? – zdziwiłam się.
– Uznał, że za mało klientów obsługujemy.
– To jeszcze nic – wtrąciła druga koleżanka. – Dostaniemy na kasę kilka towarów, które mamy wciskać klientom. Jeśli do końca swojej zmiany ich nie sprzedamy, będziemy musiały same to kupić. Chcą nas w ten sposób zmotywować. Dzisiaj w promocji kasowej mamy roladę jagodową, bo jutro kończy się jej termin ważności.
– Nie lubię jagód – mruknęłam. – Mam je kupić i wyrzucić?
– Halina, oszalałaś?! Naprawdę chcesz się zgodzić na coś takiego? Przecież nie mogą żądać od nas takich rzeczy. Niesprzedany, przeterminowany towar wpisuje się w straty.
– Niby tak, ale… pracodawca woli, żeby towar zszedł w terminie – starałam się zrozumieć racje właściciela.
– Wiadomo, że chce, ale nie zawsze się da. To przecież duży market.
Koleżanki odeszły, ja zostałam. Harowałam tam kilka lat, aż… sami ze mnie zrezygnowali, bo nie chciałam przenieść się do marketu tej samej marki, ale w innym mieście.
Ciągle robiłam te same błędy
– To dla mnie za daleko, ponad godzina w jedną stronę – próbowałam tłumaczyć.
Gdy menedżer wręczał mi wypowiedzenie, usłyszałam, że jestem za mało elastyczna i… niedostatecznie zmotywowana. A oni potrzebują lojalnych ludzi, którzy chcą dbać o markę, dla których market to dom, a jego pracownicy stanowią jedną dużą rodziną.
Pracowałam potem tu i tam, aż wreszcie trafiłam do naszego osiedlowego minimarketu. Przypomniałam sobie to wszystko, gdy parzyłam kawę na zapleczu. Powinna to robić najmłodsza z nas, czyli Karolina, ale uznała, że to nie leży w zakresie jej obowiązków.
– Bezczelna, pyskata gówniara – mruczałam pod nosem. – Mogłabym tu zawału dostać, a ona nawet palcem by nie ruszyła, bo przecież wzywanie karetki czy, nie daj Boże, reanimacja nie należy do jej obowiązków służbowych.
– Oj, Halinko, Halinko, czy ty nie przesadzasz? – Marta sięgnęła po kubek i nasypała do niego herbaty. – Czego wciąż czepiasz się tej dziewczyny? Młoda jest, uczy się zawodu, to raz. A dwa, to nie grzech, że ma własne zdanie i nie pozwala sobą pomiatać. Przyszła tu pracować, a nie nam usługiwać.
– Ja w jej wieku… – zaczęłam, ale Marta nie pozwoliła mi dokończyć.
– Wiemy, wiemy… Ty w jej wieku pozwalałaś na to, żeby w pracy traktowali cię jak służącą. I prawdę mówiąc, nadal dajesz się wykorzystywać. Teraz na szczęście młodzież jest inna. Odróżnia życzliwość od usługiwania, a normalną pracę, nawet ciężką, od niewolnictwa i mobbingu.
– Mobbing, też mi coś! – prychnęłam. – Za moich czasów… – zaczęłam ulubioną śpiewkę.
– Za twoich czasów… – przerwała mi Zosia, która dołączyła do nas na zapleczu. – A raczej za naszych czasów, było inaczej. Teraz młodzi mają większą świadomość. My byłyśmy jak trybiki w maszynie, bez prawa głosu.
Jadłyśmy śniadanie, piłyśmy nasze kawy i herbaty, zerkając na sklep. Jako pierwszy, zamiast klienta, pojawił się nasz szef. Zauważyłam, że rozmawia z Karoliną. Pokiwał głową i przyszedł na zaplecze.
– Hej, moje kobiety – zagadnął niemal czule, sięgając po czajnik, i nalał do środka świeżej wody. – Kawki sobie zrobię. Któraś z pięknych pań też sobie życzy? Albo herbatki?
W tej chwili Karolina stanęła na progu.
I do tego to mnie wezwał na dywanik!
– Ja poproszę – powiedziała.
Już otwierałam usta, by ją zburczeć, gdy nagle dotarło do mnie, że naprawdę robię z igły widły. Czepiam się. Niby dlaczego szef nie może zrobić pracownicy kawy albo herbaty? Nie ma w tym nic zdrożnego ani niestosownego. Zwykła grzeczność. Uprzejmość. Prosty gest…
– Pani Halinko – zwrócił się do mnie – na jutro postaram się załatwić wózek do przewożenia cięższych pojemników. Przepraszam, że wcześniej o tym nie pomyślałem. Dopiero nasza nowa siła musiała mi zwrócić uwagę, że jesteście kobietami, a nie osiłkami. Na przyszłość proszę mówić od razu, gdy coś będzie nie tak. Nie chcę pani stracić ani uszkodzić – uśmiechnął się i puścił do mnie oko.
Potem jednak zrobiło się mniej miło. Wezwał mnie do siebie na prywatną rozmowę i powiedział, że docenia moje doświadczenie, poświęcenie, pracowitość. Rozumie, że byłam zatrudniona w różnych miejscach, gdzie panowały specyficzne zasady i obyczaje, ale jako szef nie życzy sobie jakiejś fali, jak w wojsku, w swoim sklepie. Zarzucił mi, że dręczę Karolinę, i poprosił, żebym przestała.
– Skarżyła się?
– Po prostu powiedziała, że ma pani z nią problem. A ja uznałem, że pora go rozwiązać, żeby atmosfera się poprawiła. Karolina, w przeciwieństwie do pani, mówi otwarcie, gdy coś jej nie pasuje albo gdy coś utrudnia jej pracę. To się nazywa asertywność. I dobrze, że taka jest, bo załatwiła dla was wszystkich wózek.
Czytaj także:
„Dzięki młodemu kochankowi wreszcie czuję się szczęśliwa. Odwdzięczam mu się drogimi zakupami, za które płaci mój mąż”
„Teściowa to snobka, pozuje na kogoś, kim nie jest. Robi z siebie wielką szlachciankę, a ja od dawna wiem, że to brednie”
„Prezent na 40-stą rocznicę ślubu moich rodziców, wywołał burzę z piorunami. Nie wiem, czy ich małżeństwo to przetrwa"