„Dziewczyna wnuka raczyła nas przy obiedzie morałami o prawach zwierząt, a w nocy przyłapałem ją na jedzeniu kiełbasy!”

Dziewczyna wnuka to udawana weganka fot. Adobe Stock, Africa Studio
„Nie dziwiłem się jej – dziewczyna, która wysiadła z auta, nie wyglądała jak krzepkie dziewczyny z naszej wsi ani nawet zdrowo. Nie robiła dobrego wrażenia. I wiele się nie pomyliłem. – Zwierzęta to nasi przyjaciele! Dlatego nie powinno się ich jeść!– wybuchła w końcu dziewczyna. – Ale przecież krowa po to jest, żeby mleko dawać – zdziwiłem się”.
/ 27.07.2022 14:30
Dziewczyna wnuka to udawana weganka fot. Adobe Stock, Africa Studio

Miruś, jedyny chłopak wśród naszych wnucząt, od zawsze był moim i Jasi ulubieńcem. Tylko coś do dziewczyn nie miał głowy… Długo naczekaliśmy się na ten dzień, w którym nasz wnuk wreszcie zdecydował się nam przedstawić swoją wybrankę…

Mirek był zawsze naszym oczkiem w głowie

Co się dziwić. Sami mieliśmy trzy córki, a kiedy powychodziły za mąż, jakoś tak się składało, że rodziły się im same dziewczynki. Dopiero najmłodsze dziecko najmłodszej córki – kiedy wszyscy już byliśmy przygotowani na powtórkę z rozrywki – okazało się chłopcem. Ależ się ucieszyłem! Wiadomo – zięciowie, dobre chłopaki, złego słowa na nich powiedzieć nie mogę, ale co swoja krew, to swoja krew. A jak jeszcze córka powiedziała, że nazwie chłopca po mnie, Mirosław, to już tak się ucieszyłem, że nie wiedziałem, co robię.

Dlatego też odwiedziłem wnuka dopiero, jak przyjechał z matką ze szpitala, bo już w sklepie zacząłem stawiać wszystkim sąsiadom i do domu musieli mnie przynieść. Tak utrzymuje moja żona, Jasia, bo ja nic nie pamiętam z tego dnia. Chociaż niewykluczone, że tak tylko gada, żeby mnie pogrążyć w oczach wnuka. Ale to się jej nie uda. Chłopak kocha mnie jak ja jego! Na szczęście Madzia, matka Mirka, dużo pracowała, więc od małego wnuk spędzał dużo czasu u nas, na wsi. Wyrywaliśmy go sobie wtedy z Jaśką z rąk. Ona tylko tuczyłaby go ciastkami, a ja chciałem zabierać go na ryby i na wycieczki rowerowe, oczywiście, jak już trochę podrósł. A na wakacjach to już hulaj dusza, piekła nie ma…

Magda, jak odbierała syna w sierpniu, zawsze sarkała, że rozpuściliśmy dzieciaka jak dziadowski bicz. No, może rzeczywiście pozwalaliśmy mu na wszystko, ale od tego są przecież dziadkowie, no nie?

Zresztą z Mirka zawsze był dobry chłopak

Ilekroć znalazł jakieś ranne zwierzę, przynosił je do domu i chciał, żebyśmy je ratowali. Nie zdziwiłem się więc, kiedy po maturze przyjechał do nas i oznajmił, że zamierza zostać weterynarzem. To były pierwsze wakacje, których nie spędził, przynajmniej w części, z nami. Rozumiałem to. Chłopak był już dorosły, potrzebował towarzystwa kolegów, może jakiejś dziewczyny, nie powinien siedzieć ze starymi dziadkami. Potem widywaliśmy Mirka jeszcze rzadziej.

Dostał się na weterynarię, więc miał mnóstwo nauki, zaczęły się jakieś praktyki, wyjazdy… Dobrze, jak wpadał do nas w święta. Jasia karmiła go wtedy samymi smakołykami i zawsze załamywała ręce, że strasznie schudł. A on się śmiał i zajadał. Po studiach przyszła pierwsza praca i Mirek dalej był u nas rzadkim gościem. Madzia też narzekała.

– Tato, teraz to ci młodzi żyją w jakimś wyścigu szczurów – opowiadała mi przez telefon. – Muszą być najlepsi, bo jak nie, to ktoś inny ich wygryzie. Do tego jeszcze trzeba uprawiać jakiś sport, podróżować… Jak oni to wytrzymują? A co dopiero mówić o założeniu rodziny! Ech…

To ostatnie martwiło zresztą i nas

Mirek to przystojny chłopak, nie chwaląc się, po mnie. Za mną też za młodu oglądały się wszystkie panny, aż zacząłem chodzić z Jasią. Kiedy Mirek spędzał u nas wakacje, też nie mógł się opędzić od dziewczyn, wiem, bo nie raz i nie dwa wpadały do nas, niby pod pretekstem, że chcą coś pożyczyć dla matek, a potem zostawały i chichotały z każdego słowa Mirka. On zresztą też się od nich kijem nie oganiał: często chodził z nimi na spacery czy na jakieś ogniska. 

Mijały jednak lata, wnuk już dawno dobił do trzydziestki, a tu ani widu, ani słychu o narzeczonej! Może i się z jakimiś dziewczynami spotykał, ale matce ich nie przedstawiał, znaczy się, że to nie było nic poważnego. Już, już go miałem zaprosić do domu i przeprowadzić z nim jakąś poważną rozmowę o odpowiedzialności, zasadzeniu drzewa i takich rzeczach, kiedy nadeszła nowina, że Mirek przyjeżdża z narzeczoną, żeby ją nam przedstawić!

Jasia od razu poleciała do kościoła, podziękować przed ołtarzem Najświętszej Panienki za szczęśliwe rozwiązanie naszych problemów. Kiedy tylko wróciła, zabrała się za wertowanie wszystkich książek z przepisami kulinarnymi, a potem przez trzy dni nie wychodziła z kuchni. Tyle przygotowywała dań, że brakło nam jaj i musiałem chodzić po wsi, prosić, żeby ktoś nam sprzedał. A z soboty na niedzielę, kiedy spodziewaliśmy się gości, w ogóle nie mogliśmy spać. Jaśka od rana tkwiła w kuchni, a ja chodziłem od okna do okna, żeby sprawdzić, czy już nie jadą.

Koło południa wreszcie się pojawili

Wybiegliśmy na ganek, żeby godnie przyjąć przyszłą wnuczkę w domu rodzinnym, ale kiedy już Mirek otworzył przed nią drzwi, miny nam trochę zrzedły.

I to już? To jest to cudo? – skwitowała zawiedziona Jasia.

Nie dziwiłem się jej – dziewczyna, która wysiadła z auta, nie wyglądała jak krzepkie dziewczyny z naszej wsi ani nawet zdrowo. Nie robiła dobrego wrażenia. I wiele się nie pomyliłem. Bladziutka buzia, wielkie oczy, do tego kościste ręce i nogi jak zapałki… Nie do końca rozumiałem, co Mirek mógł w niej zobaczyć, ale liczy się przede wszystkim wnętrze, nie? Na początku rozmowa była dosyć przyjemna, okazało się, że Wiola, bo Wioletta jej na imię, pracuje w biurze.

„No przecież – pomyślałem sobie. – Przecież ona nie podniosłaby więcej niż kartkę papieru…”.

Mirek opowiadał o swojej pracy, Wiola wtrącała od czasu do czasu słówko, ja uśmiechałem się uprzejmie i jakoś szło. Po chwili Jasia zaprosiła nas do stołu. Przygotowała tradycyjny, swojski obiad – rosół, schabowy, a na deser ciasto ze śliwkami. Bałem się, że Wiola, widać nieprzyzwyczajona do wystawnych obiadów, podda się już po pierwszym daniu. Pomyliłem się.

– A na czym ten rosół? – zapytała, mieszając łyżką w zupie.

– Na własnych kurczakach – zapewniła ją Jasia. – Bez grama chemii! A z przypraw tylko sól i ziele…

– To przepraszam, ale ja nie zjem – oznajmiła Wiola. – Mirek państwa nie uprzedził… Jestem weganką.

– O, a to coś poważnego? – zapytałem, bo byłem pewien, że to jakaś choroba!

Mało się teraz słyszy o tych wszystkich alergiach? No i się dowiedziałem, że Wiola nie je mięsa, ryb, mleka, jaj… No niczego oprócz warzyw, owoców i zbóż! A że nie mieliśmy żadnego takiego dania pod ręką, to Jasia postawiła przed nią miskę śliwek, żeby tak nie siedziała, kiedy my wcinaliśmy schabowego.

– Zwierzęta to nasi przyjaciele! – wybuchła w końcu dziewczyna. – Dlatego nie powinno się ich jeść!

– Ale przecież krowa po to jest, żeby mleko dawać – zdziwiłem się. – Po co ktoś by je hodował, jakby pożytku z nich nie było? Albo kury? Chyba żadnej krzywdy im nie robię, jak daję im jeść i mają gdzie mieszkać, i oczekuję że zniosą mi za to jaja! I jak, smakuje moja szyneczka?

Mirek tylko położył po sobie uszy, chociaż sam wcinał schabowego, aż mu się uszy trzęsły, kiedy Wiola powtarzała te swoje banialuki o wolności każdego zwierzęcia.

W końcu zabrał ją na spacer

Jasia siedziała w kuchni i zalewała się łzami, nie wiem, czy dlatego, że nie spodobała jej się Wiola, czy dlatego, że nie wiedziała, co gotować. Ja sam byłem jak struty. Nie dałem jednak niczego po sobie poznać i kiedy przyszło do kolacji, usmażyłem sobie kiełbasę na cebulce. Wiola dostała pokrojone pomidory i ogórki, bo Jasia nie mogła wymyślić nic innego, co nie miałoby w sobie choćby śmietany.

Mieli wyjechać następnego dnia, więc Jaśka całą noc przekręcała się z boku na bok, pewnie usiłując wymyślić coś smacznego na śniadanie. Tak mnie zirytowała, że w końcu wstałem, żeby napić się wody. Tylko że… w kuchni już ktoś był! W spiżarce świeciło się światło, ale drzwi były przymknięte, tak jakby ktoś nie chciał być przyłapany. Przysunąłem się na paluszkach do framugi i zajrzałem przez szparę do środka.

Dobry wieczór! – powiedziałem, otwierając drzwi szerzej.

Wiola zamrugała jak królik w świetle reflektorów. W ręce miała kiełbasę i wcinała ją, przegryzając aromatyczną, własnoręcznie wędzoną szynką.

– Ja… To nie tak – zaczęła, chowając za siebie kiełbasę, ale ja nie bawiłem się w ceregiele, tylko wyciągnąłem ze spiżarki swoje najlepsze wędliny i zaparzyłem herbatę.

Na koniec to nam się tak dobrze gadało, że nawet wyciągnąłem swoją zachomikowaną nalewkę!

– Wszyscy teraz mają jakieś hobby albo gotują super potrawy i chwalą się nimi w internecie – żaliła mi się Wiola. – Nie mogę być gorsza!

– Jak chcesz, to następnym razem, jak przyjedziesz, pokażę ci, jak się robi nalewkę z jarzębiny. Zdrowotną! – obiecałem jej. – Takim czymś to chyba możesz się pochwalić, nie?

– Dzięki… dziadku – uśmiechnęła się.

I tak sobie myślę, że jakby tę chudzinę trochę podtuczyć, to byłaby z niej wnuczka jak malowanie!

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA