„Nikt nie wierzył, że taki starzec jak ja rozwiążę sprawę zabójstwa 17-latki. Musiałem sam wymierzyć sprawiedliwość”

Policjant badający sprawę morderstwa 17-latki fot. Adobe Stock
Chociaż sam jestem policjantem, nie wierzę w nasze organy ścigania ani w sądy. Ale przecież nie może tak być, żeby bandziorom ich zbrodnie uchodziły na sucho.
/ 26.01.2021 09:43
Policjant badający sprawę morderstwa 17-latki fot. Adobe Stock

Czasem mówią na mnie „wujek”, a czasem „emeryt”. Jestem tu dzielnicowym od piętnastu lat i nie wygląda na to, żeby moja sytuacja miała się szybko zmienić. Na awans nie liczę. Degradacja czy przeniesienie do gorszej komendy mi nie grożą – brak innych chętnych do służby w tej parszywej dzielnicy chroni mój stopień aspiranta, nawet przy negatywnej ocenie dokonań tutejszej jednostki.

Drobni przestępcy dobrze mnie znają

Co do moich przezwisk, pojawiają się naprzemiennie, w zależności od sytuacji. Kiedy wchodzę na obskurne podwórka, zaglądam w zakazane zaułki i gonię małolatów, którzy zamiast siedzieć w szkole, tracą swój czas i młode zdrowie, wąchając klej albo odurzając się innymi substancjami, wtedy jestem „wujkiem”.

Kimś, kogo te dzieciaki akceptują w swoim otoczeniu. Akceptują, czyli nieomal nie zauważają, bo znają mnie równie dobrze jak każdy kąt tych brzydkich kamienic. Jestem kimś, kogo się nie boją i niestety w ogóle nie słuchają moich dobrych, życiowych rad. Mają je głęboko gdzieś.

Kiedy muszę podjąć ostrzejsze działania, przeprowadzić zatrzymanie lub interweniować w czyimś domu podczas bijatyki, wtedy staję się „emerytem”. Zazwyczaj jestem za wolny na tutejszych młodych bandziorów lub ich bossów zarządzających szemranymi interesami w dzielnicy. Prawie zawsze mi uciekają przy próbie zatrzymania albo sprawy tak się toczą, że obciążające ich dowody znikają w rozgardiaszu akcji.

Cóż… Człowiek jest coraz starszy, powolniejszy, ale choć kolejne lata przygniatają mi kark do ziemi, jeszcze parę udźwignę. Tylko młodzi łatwo szafują swoim życiem, starzy ludzie cenią i szanują każdy rok, każdy miesiąc, niemalże każdą chwilę…

Przykra prawda jest taka, że udało mi się przeżyć 15 lat w tej części miasta, bo dla połowy tutejszych byłem niegroźnym „wujkiem”, a dla drugiej nieruchawym „emerytem”. W obu przypadkach nikt się mną zbytnio nie przejmował, więc żyłem.

Tutaj nigdy nikt nic nie widział i nie słyszał

Można by pomyśleć, że w moim rewirze panuje bezprawie. Trochę tak, a trochę nie, bowiem działa u nas specyficzna „boska sprawiedliwość”. Można lekceważyć „wujka”, można zagrać na nosie „emerytowi”. Do czasu jednak. Jeżeli zrobiłeś coś naprawdę złego i nikt nie ma co do tego wątpliwości, wtedy lepiej stąd uciekaj.

Niejednego mordercę lub gwałciciela znaleziono u nas z dziurą w głowie. Sprawca nieznany, bo dzielnicowy to przecież ostatnia łajza i nic nie umie wykryć, a komenda miejska ma ważniejsze sprawy na głowie niż tropienie zabójców jakichś mętów.

Tak się właśnie dokonuje sprawiedliwość w naszej dzielnicy… Siedziałem za swoim biurkiem, i obserwowałem jak posterunkowy, mój jedyny podwładny, wypuścił aresztanta, który w towarzystwie swojego adwokata pomaszerował w kierunku drzwi.

W pewnym momencie uwolniony odwrócił się i w kilku krokach przypadł do mnie.
– Co, wujek, znudziło się wygodne życie? Chcesz wojny? – wycedził mi prosto w twarz. Niemal mnie opluł. – Nic na mnie nie masz. Nic! Nawet na czterdzieści osiem nie udało ci się mnie posadzić. Lepiej się zastanów, z kim zadzierasz.

Nie zamierzałem wdawać się w dyskusję. Adwokat pociągnął go w stronę drzwi.
– Na nożu znaleziono odciski? – zapytałem. Posterunkowy pokręcił przecząco głową. – A świadek?
– Odwołał zeznania – padła odpowiedź.

Tak, to typowe dla wszelkich śledztw w naszej dzielnicy. Z narzędzi zbrodni po jakimś czasie wyparowują wszelkie ślady używania, świadkowie tracą pamięć, a do zatrzymanego zgłasza się w ciągu kilku godzin uznany adwokat i załatwia mu zwolnienie, choć poszlaki są mocne. Poszlaki tak, ale potrzeba dowodów.

Zerwałem się z krzesła i oznajmiłem, że idę na patrol. Posterunkowy miał robotę papierkową związaną ze zwolnieniem aresztanta – która już go pochłonęła – więc nawet nie wiem, czy usłyszał.

– Szefie, ja nic nie widziałem. Nic, jak Boga Ojca Jezusa w Duchu Świętym kocham – zarzekał się człowiek w brązowej marynarce, z jednym okiem przymkniętym, jakby nieczynnym z powodu jakiejś choroby albo paraliżu. – Byłem tam, ale nic nie widziałem. Wszystko mi się miesza od tej wódy.

Kiedy znaleziono zwłoki tej dziewczyny, właśnie on zeznał, że Kosa ją załatwił, ten wypuszczony godzinę wcześniej bandzior. Jednak świadek był wtedy pijany, a teraz z każdą upływającą godziną poziom jego wylewności malał. Może przeżył wizytę przekonującego adwokata, może sam się zreflektował, że gadatliwość jest w naszej okolicy wadą? Obojętnie, wynik był ten sam – milczenie i nerwowe, pełne obaw spojrzenia rzucane wokół siebie. Gość chciał żyć, jak wszyscy.

Zamordowana miała 17 lat, znałem ją z widzenia. Też mówiła na mnie „wujek” i pokazywała mi z uśmiechem środkowy palec, kiedy ją pytałem, dlaczego nie jest w szkole. Znaleźli ją o świcie, zakłutą nożem, prawdopodobnie zgwałconą. To nie pierwszy taki przypadek w naszej okolicy, ale szczere wyznanie świadka dawało choć cień szansy, że tym razem będzie sprawiedliwie: zły postępek – szybka kara.

Teraz już wiedziałem, że będzie jak zawsze. Ciało zidentyfikowali rodzice. Dwoje przedwcześnie postarzałych ludzi, którzy nie mieli żadnych złudzeń co do życia ani otaczającego ich świata. Jednak śmierć jedynej córki to był dla nich cios.
– Znajdziemy drania, niech państwo będą spokojni – zapewniłem ich po przesłuchaniu.

Kobieta płakała, a jej mąż, gdy tylko usłyszał to solenne zapewnienie, spojrzał na mnie, jakbym był niespełna rozumu. Nic nie powiedział, ale jego oczy wyrażały jasno, co sądzi o możliwościach siedzącego przed nimi „emeryta”. Dwoje ludzi na dnie beznadziei. Dwoje rodziców nieżyjącego dziecka. I ja, ich jedyna nadzieja na sprawiedliwość. Żałosne...

– Ma pan zapis monitoringu? – robiłem obchód potencjalnych świadków.
Szef klubu, do którego należy podwórko, gdzie znaleziono dziewczynę, nagle zainteresował się ścianą nad moją głową.
– Zepsuł się – odpowiedział sucho.
Jasne. Właśnie wtedy, kiedy się coś dzieje, oni mają awarię. Spytałem jeszcze barmana, ale ten również nie mógł mi pomóc.

Generalnie wszystkich opanowała demencja. Kosa to twardy zawodnik i każdy się z nim liczył w dzielnicy. Nie pierwszy raz miał coś na sumieniu, ale nigdy mu nic nie udowodniono. Wróciłem do domu bez jakichkolwiek rezultatów.

W skrzynce na listy leżała koperta. Ktoś na niej nagryzmolił, jakby specjalnie brzydko, może lewą ręką, dwa słowa: „Dla wujka”. Pewnie anonimowy nadawca nie chciał, żeby ktoś skojarzył charakter pisma z osobą. Rozerwałem papier. W środku znalazłem pendrive. Usiadłem przy komputerze. Uruchomiłem zapisany film. Pomimo nocnej szarości widać było wyraźnie Kosę i tę zabitą dziewczynę. Szamotanina, krzyk przerażenia. Po kilkudziesięciu sekundach zobaczyłem, jak bandzior odchodzi. A potem do ciała podszedł jednooki pijaczek, który natychmiast uciekł, gdy tylko zdał sobie sprawę, czego był świadkiem.

To zapis z tego niby zepsutego monitoringu. Kto go przysłał? Właściciel klubu? Barman? Nieważne. W naszej dzielnicy lepiej o takie rzeczy nie pytać. I tak nikt niczego nie potwierdzi. Zawsze to samo – nikt nic nie wie, nikt nic nie słyszał, nikt nic nie widział. 

Chwilę się zastanawiałem, co mam z tym fantem zrobić. W końcu wyciągnąłem z szafki skrzynkę narzędziową, wyjąłem kombinerki i pociąłem pendrive’a na malutkie kawałeczki, a potem wraz z kopertą spaliłem wszystko w piecu. Nie mógł zostać żaden dowód lub choćby ślad dowodu.

Dobrze mi z moją łatką emeryta

Zszedłem do piwnicy, gdzie stała szafa na sprzęt, ukryta sprytnie za pryzmą węgla, i skąd mogłem niepostrzeżenie wyjść bocznymi drzwiami, podczas gdy w moim mieszkaniu wciąż świeciło się światło i grał głośno telewizor. Boska sprawiedliwość nadchodzi...

– Słyszał pan, aspirancie? Znaleźli za rzeką tego Kosę, który wczoraj u nas na dołku siedział. Ktoś go zakłuł w nocy, wygląda na robotę fachowca. Mało krwi, zero hałasu, zero świadków – posterunkowy, jak tylko zjawił się w pracy, zaczął relacjonować najnowsze rewelacje.
– Cóż, jak widać, niektórym byłoby lepiej u nas niż na ulicy. Wszędzie się znajdą tacy, którzy nie wierzą w państwowe służby sprawiedliwości i wolą brać sprawy w swoje ręce – odpowiedziałem. 

Wstałem, i kuśtykając, podszedłem do dzbanka z kawą.
– Co się panu stało, aspirancie? – spytał podwładny ze sztuczną troską w głosie.
– Ech, starość. Wkładałem buty i nagle odezwały się korzonki. Ledwo chodzę – zamruczałem boleściwie.
Posterunkowy pokiwał głową z udawanym współczuciem. Nic nie powiedział, ale jego wzrok wyrażał, co o mnie myśli. Jego szef to zniedołężniały „emeryt”, który niczego już nie potrafi i wszyscy przestępcy w okolicy grają mu na nosie.

Zobacz więcej kryminalnych historii:
„Żona mojego brata podtruwała go bromkiem, żeby nie namawiał jej na seks. O mały włos chłopa nie zabiła!”
„Tajemniczy mściciel odebrał życie gwałcicielowi i mordercy dziewczynek. Okazało się, że sprawca miał bardzo solidny motyw”
„Byłam zakochana w Szymonie. Kiedy na jaw wyszły jego romanse, namówiłam kolegę by doprowadził do jego śmierci”

Redakcja poleca

REKLAMA