„Nikt mi nie powiedział, jak wygląda tradycyjna Wielkanoc. Nie znam przepisu na babkę, nie wiem jak zrobić pisankę”

kobieta maluje pisanki fot. Getty Images, Burak Karademir
„Święta to był po prostu czas wolny od szkoły. Mama zostawiała nam pieniądze, czasem robiła jakieś zakupy i wyjeżdżała z kolejnym facetem. A my oglądałyśmy do późna telewizję, jadłyśmy, na co miałyśmy ochotę, i cieszyłyśmy się z wolności”.
/ 17.03.2024 20:30
kobieta maluje pisanki fot. Getty Images, Burak Karademir

Wielkanoc w Austrii, na zaśnieżonym stoku, czy na wsi, w zatłoczonym, hałaśliwym domu mojej siostry? Dla mnie wybór jest prosty.

Mam twardy orzech do zgryzienia

Z trudem wyprostowałam się na krześle. Spojrzałam na zegarek i z przerażeniem uświadomiłam sobie, ze dochodzi dwudziesta. Siedziałam przy komputerze ponad osiem godzin, a i tak nie dałam rady zrobić wszystkiego! Z niechęcią popatrzyłam na stos faktur, które jeszcze musiałam wprowadzić… Kurczę, a wszystko przez to, że pozwoliłam sobie poprzedniego popołudnia wyjść z Szymkiem do kina i restauracji… Mimo wszystko uśmiechnęłam się na wspomnienie tego wieczoru.

Szymka poznałam kilka miesięcy temu. I do tej pory uważam, że mam niesamowite szczęście. Przystojny, na stanowisku, z własnym mieszkaniem, i do tego wolny. Mam 34 lata, w moim wieku wcale nie tak łatwo jest poznać faceta, który nie ma żony albo chociaż stałej partnerki. Jeżeli tacy są, to albo nieudacznicy, albo „z odzysku”, z bagażem przykrych doświadczeń i alimentami na dzieci. Naprawdę nie sądziłam, że w moim wieku uda mi się spotkać takiego faceta…

Zadzwonił telefon. Szymek! Odebrałam natychmiast.

– Cześć, kochanie – powiedział tym swoim cudownym, niskim głosem, od którego zawsze robi mi się gorąco. – Zobaczymy się dzisiaj?

– Oj, nie wiem, mam jeszcze mnóstwo roboty – westchnęłam, chociaż oczywiście w pierwszym odruchu miałam ochotę zawołać „tak!”.

– Rozumiem – powiedział z wyraźnym rozczarowaniem; no tak, Szymek był równie obowiązkowy jak ja i naprawdę rozumiał, że praca jest ważna. – A może jutro? Wiesz, chciałbym jakoś zaplanować Wielkanoc.

– Jak to zaplanować? – zdziwiłam się. – Co tu planować?

– Pomyślałem, żebyśmy pojechali do Austrii – wyznał. – Ostatni moment na szusowanie. Ale musielibyśmy już coś rezerwować.

– Do Austrii? – zapytałam zaskoczona. – Myślałam, że zostaniemy w Polsce.

– A po co? – tym razem on się zdziwił. – Plucha i nudy. Co tu robić?

Nie wiem, co można robić, ale jakoś nie myślałam, żeby spędzać kolejne święta poza domem. Nie, żebym była sentymentalna czy coś, ale mimo wszystko… Umówiliśmy się na jutro i rozłączyliśmy. Jednak ta rozmowa mnie rozbiła, nie mogłam się zmusić do pracy. Zrobiłam herbatę i oddałam się rozmyślaniom.

Pomysł nie był najgorszy

Austria brzmiała kusząco. Zresztą, sam pomysł wyjazdu z Szymkiem był kuszący! Na pewno byłoby wspaniale. Tak jak ostatnio, zimą, kiedy wyjechaliśmy na Boże Narodzenie. Też było pięknie, ale… No właśnie, ale! Wyjechaliśmy wtedy na Cypr, chociaż to była wyprawa na zwariowanych papierach. Jego znajomi co roku rezerwowali tam taki mały apartament, nawet niedrogi.

Lecz w zeszłym roku, tuż przed świętami, ktoś z ich rodziny się ciężko rozchorował. Zaproponowali Szymkowi, żeby on pojechał, bo i tak musieli już wpłacić zaliczkę. Z trudem zorganizowaliśmy sobie wtedy wolne, szczerze mówiąc, dopiero w ostatniej chwili okazało się, że możemy jechać. Ale się udało.

Pojechaliśmy i było wspaniale. Ciepło, spokojnie, radośnie. Chodziliśmy na długie spacery, jedliśmy ryby i owoce morza, wylegiwaliśmy się na słońcu. Co prawda, to nie tropiki, ale i tak w porównaniu z naszą zimą, deszczową, wietrzną i ponurą, tam było ciepło i kolorowo. Zupełnie inaczej. Mimo wszystko czegoś mi brakowało. I tak do końca nie potrafiłam określić czego. Może chodziło o to, że to były moje pierwsze święta poza domem?

Co prawda, nigdy nie spędzałam ich rodzinnie. Kiedy jeszcze żył mój tata, w domu była choinka i karp na stole, lecz nie bardzo pamiętam tamte czasy. Tata zmarł, jak miałam 6 lat. I potem już nic nie było takie jak dawniej. Mama z trudem pozbierała się po jego śmierci. Chociaż myślę, że nie pozbierała się nigdy. Bo gdy wyszła wreszcie z rozpaczy i depresji, zaczęła się bawić. Jeździła po świecie, zmieniała facetów. Zupełnie, jakby chciała wymazać z pamięci wcześniejsze wspomnienia, jakby ciągle przed czymś uciekała.

Nie miałam prawdziwych świąt

Ja i moja siostra, starsza ode mnie o prawie osiem lat, zostałyśmy praktycznie zostawione samym sobie. Tak naprawdę to Marta mnie wychowała, jednak nigdy nie udało jej się stworzyć dla mnie prawdziwego domu. Zresztą, jak miała to zrobić, była przecież nastolatką!

Co prawda, starała się. Pamiętam, że kiedyś kupiła choinkę, raz nawet próbowała zrobić pierogi. Ale zazwyczaj święta to był po prostu czas wolny od szkoły. Mama zostawiała nam pieniądze, czasem robiła jakieś zakupy i wyjeżdżała z kolejnym facetem. A my oglądałyśmy do późna telewizję, jadłyśmy, na co miałyśmy ochotę, i cieszyłyśmy się z wolności. Kiedy dorosłam, Marta wyszła za mąż i wyprowadziła się na wieś. I wtedy mama zachorowała. Alzheimer.

Na początku mieszkała ze mną, potem musiałam zatrudnić opiekunkę. Mama w przebłyskach świadomości strasznie rozpaczała. Była rozżalona, że mąż ją tak wcześnie zostawił, że ci wszyscy faceci i przyjaciele, z którymi bawiła się przez ostatnie lata, teraz, w chorobie, porzucili ją. Miała wyrzuty sumienia, że się nami nie zajmowała, że to z nimi spędzała czas. Jednak powoli traciła kontakt z rzeczywistością. Nie było wyjścia, musiałam oddać ją do domu opieki.

Chodziłam przecież do pracy, a Marta była w kolejnej ciąży i stało się jasne, że nie może zabrać mamy do siebie, do domu pełnego malutkich dzieci. Mimo wszystko, to była trudna decyzja – może nie czułam z mamą tak silnej więzi, może nie poświęcała nam czasu, ale mama to jednak mama. Dlatego starałam się często u niej bywać. A już na święta obowiązkowo. Może właśnie dlatego na tym Cyprze coś mi doskwierało. Wprawdzie mama i tak nie miała świadomości, czy ją odwiedzam i kiedy. Ale ja miałam! I z dala od niej czułam wyrzuty sumienia. No i, szczerze mówiąc, w ogóle jakoś dziwnie się czułam. Nawet byłam tym zaskoczona.

Nie czuję się tam dobrze

Zawsze uważałam, że co jak co, ale sentymenty są mi obce. Tymczasem wtedy, podczas tamtego Bożego Narodzenia na Cyprze, czegoś mi brakowało. Ozdób? Nie, tam też sklepy były udekorowane. Wigilii? Właściwie nigdy jej nie miałam. Rodziny?
Tak naprawdę, została mi tylko siostra, a i z nią rzadko się widuję. Ostatni raz na Wielkanoc w zeszłym roku… Oprzytomniałam. Właśnie, Wielkanoc, muszę się zastanowić nad propozycją Szymka.

Z jednej strony racja, czego mamy tu szukać? Jego rodzice są rozwiedzeni, ja jestem praktycznie sama… Pogoda wiosną też taka sobie – ani jeździć na nartach, ani się opalać. Nawet spacerować strach, bo w Lany Poniedziałek wszystko się może zdarzyć. Przypomniałam sobie zeszłoroczny i o mało nie zakrztusiłam się herbatą.

Tak gwoli prawdy to tę ostatnią Wielkanoc tylko przez przypadek spędziłam z Martą. Szczerze mówiąc, nie przepadam za wizytami u niej. Nie jestem przyzwyczajona do takiego gwaru i tłumu. Marta ma pięcioro dzieci, trzy koty, dwa psy, a w jej domu wiecznie są jacyś goście. Dla mnie, od lat mieszkającej samotnie, to zdecydowanie za dużo. Jednak w zeszłym roku potrzebowałam towarzystwa. Musiałam jakoś odreagować złą passę.

Najpierw długo chorowałam, potem straciłam pracę. Dla mnie, osoby zawsze czynnej, była to porażka. Dostałam wypowiedzenie dwa tygodnie przed świętami i Marta, która martwiła się moją chorobą i często do mnie dzwoniła, od razu zaproponowała, żebym przyjechała do niej na wieś na kilka dni.

– Musisz odpocząć – przekonywała. – Wiem, u mnie nie sanatorium, ale jednak co wieś, to wieś. A ty nie powinnaś być teraz sama.

– A mama? – zapytałam, w głębi serca czując, że moja siostra ma rację.

– Mama i tak nic nie kojarzy – oznajmiła wprost. – Odwiedź ją teraz, dla niej to wszystko jedno. A potem przyjeżdżaj. I zostań z nami na święta.

Pojechałam. W sumie nie liczyłam, że wizyta u Marty postawi mnie na nogi, wręcz przeciwnie, podejrzewałam, że kilkudniowy pobyt z całą ferajną dzieciaków raczej mnie zmęczy. Jednak byłam tak apatyczna, że właściwie było mi wszystko jedno. Zaraz po przyjeździe zrozumiałam, że znalazłam się w innym świecie. Do tej pory, gdy odwiedzałam siostrę, spędzałam u niej dzień, góra dwa. Tym razem było wiadomo, że zostanę co najmniej przez dwa tygodnie. Może dlatego zostałam potraktowana bardziej jak domownik, a nie jak gość.

– Tu jest twój pokój, rozpakuj się – oznajmiła Marta, ledwie się przywitałyśmy. – Potem zejdź na obiad. Odsapniesz, to pojedziemy po jajka i ser.

– Po jajka? – zdziwiłam się. – Przecież masz własne kury.

– Tak, dwie – parsknęła moja siostra. – A jajek potrzebuję ze sto!

– O matko, po co ci tyle? – jęknęłam.

– No przecież Wielkanoc jest – Marta spojrzała na mnie zdziwiona. – Do sernika, do baby, do żurku. No i pisanki trzeba zrobić, nie?

Nie wiem, czy trzeba, w życiu nie robiłam! Ale poddałam się jej rządom. I tak, co miałam do roboty? Mogłam siedzieć i patrzeć tępo na ogródek albo zajmować się gromadką jej dzieci. To już wolałam jechać po te jajka. „Przynajmniej będę z dala od chaosu” – pomyślałam, patrząc na dokazujące w pokoju dzieciaki.

Dlaczego się na to zgodziłam?

Ale moja siostra miała inne plany co do mnie, a spokój to na pewno artykuł w jej domu niedostępny. Kiedy przyjechałyśmy z jajkami, trzeba było zrobić wydmuszki.

– Przecież ja nie umiem – protestowałam, zrozpaczona.

– To się naucz – Marta wzruszyła beztrosko ramionami. – Do świąt tydzień, roboty od cholery, ja nie mam czasu. A dzieciakom nie dam tego robić, bo tylko jajka potłuką. No może Malwina da radę, to ci pomoże.

Malwina, moja najstarsza siostrzenica, miała 15 lat. Lubiłam ją, bo to naprawdę zaradna dziewczyna.

– Ciociu, to nic trudnego, tylko trzeba ostrożnie – powiedziała, myjąc jajka i układając je w misce. – Ja cioci pokażę, co i jak – uśmiechnęła się.

Po kilkunastu minutach miałam na koncie trzy wydmuszki i cztery stłuczone jajka. Wojtuś i Asia, najmłodsze dzieciaki mojej siostry, ze śmiechem komentowały moje poczynania.

Ciocia dmucha tak jak my – cieszyły się. – Mamo, a dlaczego nie możemy?

– Będziecie malować pisanki, poczekajcie – Marta krzątała się w kuchni, jakimś cudem ogarniając cały ten hałaśliwy dom i maluchy. – Na robienie wydmuszek przyjdzie czas.

– A ciocia tes będzie malować?– wyseplenił Wojtuś.

– Tak – przytaknęła Marta, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć.

Jęknęłam.

– Wiesz, to chyba nie jest dobry pomysł – próbowałam się bronić.

– A właśnie, że bardzo dobry – powiedziała stanowczo Marta i postawiła na stole kubek z pędzelkami, farby, wosk i jakieś dziwne przyrządy. – Spodoba ci się, zobaczysz.

Wątpiłam w to szczerze, ale jakoś głupio było mi protestować. Wszystkie dzieci zbiegły się już w kuchni i widziałam, jak się cieszą na to malowanie ze mną. „Trudno – pomyślałam sobie – to przecież tylko godzinka, wytrzymam”. To nie była godzinka, lecz prawdę mówiąc, nawet nie zauważyłam, kiedy zrobił się wieczór. Siedzieliśmy w kuchni i malowaliśmy te pisanki. Marta skończyła robotę w kuchni i dosiadła się do nas, opowiadając różne historie.

– Pamiętacie, jak dwa lata temu malowaliśmy jajka? – zapytała, sięgając po świeczkę i wosk. – Jak Asia wszystkie stłukła? To dopiero było!

– Oj, tak – roześmiała się Malwina, odrywając się na chwilę od oklejania wydmuszki wstążką. – Wtedy malowaliśmy nie wydmuszki, ale surowe jajka. No i Asia chciała pokazać je tacie. Wzięła koszyk z pisankami i gdy wstawała od stołu, przewróciła się.

– Cała byłam brudna i płakałam okropnie – przypomniała sobie Asia. – A oni się za mnie śmiali!

– Wiesz, jak wyglądała? Cała umazana żółtkiem, a na nosie miała przyklejoną kolorową skorupkę.

– Ale jak Monika połknęła jajko, to było śmieszniejsze – broniła się Asia, czerwona ze wstydu i emocji.

– Jak to połknęła? – spojrzałam przestraszona na swoją siostrę, która zaśmiewała się do łez.

– Bo robiłam wydmuszkę i zanim dmuchnęłam w dziurkę, to wzięłam wdech. No i wciągnęłam wszystko do buzi. Fuj! Ale wtedy byłam mała – dziesięcioletnia Monika z powagą wyjaśniła mi wszystko.

– A jak była przestraszona – Marta wreszcie się uspokoiła. – Musiałam jej dać słowo honoru, że się nie otruje!

Nie nadawałam się do tego

Słuchałam opowieści, którymi wszyscy przy stole się przekrzykiwali. Mieli tyle wspomnień! Widać było, że to malowanie pisanek jest dla nich ważne. Każdy coś mówił, śmiał się. Jeden tylko Piotruś siedział cicho, malując swoje pisanki w skupieniu, z wysuniętym językiem. Przyjrzałam się rosnącej na stole górze kolorowych wydmuszek.
Te Malwinki były oklejane wstążkami, równe, geometryczne. Dzieciaków i moje pomazane, kolorowe, awangardowe. Marty znów woskowe, dostojne, prawdziwe dzieła sztuki.

– Gdzie się tego nauczyłaś? – zapytałam z podziwem patrząc, jak moja siostra rysikiem nanosi wosk.

– Chodziłam na kurs – uśmiechnęła się do mnie, odgarniając grzywkę z oczu. – Wiesz, jak przyjechałam na wieś, to okazało się, że ja nic nie umiem. Gdzie się miałam nauczyć? A tutaj tradycje ciągle żywe. Gotować nauczyła mnie teściowa, a resztę z czasem, pomału, sama poznałam.

To wtedy zrozumiałam, że jej zazdroszczę. Zawsze myślałam, że to ja mam dobrze. Dużo zarabiam, jeżdżę po świecie. A ona? Kupa dzieciaków, robota w gospodarstwie i ciągły brak kasy. Jednak w tamte święta zobaczyłam coś jeszcze. Te pisanki, które robiłam pierwszy raz w życiu. Ciasto drożdżowe, które musiałam wyrabiać, aż mi ręce mdlały. Mazurki, które Marta z Malwiną udekorowały tak strojnie, że przebiły wszystkie ze sklepu, jakie do tej pory widziałam… No i wyprawa ze święconką, potem śniadanie wielkanocne…

A właśnie, i lany poniedziałek! To nie było pokropywanie wodą, to było czyste szaleństwo! I nikomu nie przeszkadzało, że w święta wielkanocne leżał na podwórku śnieg! Uciekałam przed własnym siostrzeńcem, krzycząc, jak nastolatka. A potem dałam się namówić na bieganie boso po śniegu. Marta twierdziła, że sią zahartuję. Fakt, już rok minął, a ja nawet kataru nie miałam!

Od wspomnień oderwał mnie dźwięk SMS-a. Szymek prosił, żebyśmy się jutro spotkali przy biurze podróży. Nie odpowiedziałam mu. Muszę się jeszcze zastanowić. Bo chociaż nie jestem sentymentalna, to jednak gdy porównam cudowne i egzotyczne święta z Szymkiem, z tymi tradycyjnymi, zwariowanymi, kolorowymi u mojej siostry, to jakoś ta Austria wydaje mi się mniej kusząca.

Ale czy Szymkowi polska, dzika wieś też się spodoba? Czy w ogóle uda mi się go przekonać, żeby spróbował? Wyobraziłam go sobie, jak gryzmoli po wydmuszce i roześmiałam się. No, taki widok byłby bezcenny! Może jednak go namówię do zmiany planów?

Czytaj także:
„Sąsiadka panoszyła się u mnie w domu bez skrępowania. Wyniosła mi z domu mąkę i herbatę. Dobrze, że męża nie pożyczyła”
„W niedzielę wielkanocną przypada 1. rocznica śmierci mojego męża. Jajka do święcenia zaniosę już z nowym konkubentem”
„W naszym domu pojawił się >>ten trzeci<< i uratował nasze małżeństwo. Gdyby nie on, już dawno byłabym rozwódką”

Redakcja poleca

REKLAMA