Tak, Tomek miał rację. Bałam się. Nie chciałam być samotna, ale zaczynać od nowa? Jestem stara! Skończyłam akurat dwadzieścia dwa lata, kiedy szaleńczo się zakochałam. Pierwszy raz, ale na całe życie! Mieszkałam u rodziców na wsi zabitej dechami. On przyjechał meliorować naszą rzeczkę, co rok zalewającą okoliczne pola i łąki.
Był taki czysty, inny niż chłopy ze wsi
Byłam mężatką, miałam małe dziecko. Mój mąż pił i hulał, nie pomagał w gospodarstwie. Cały czas był tylko akordeon, wódka i łajdaczenie się w bruzdach, z każdą, która tego chciała… Mnie nie lubił. Ożenił się, bo byłam w ciąży i mój ojciec go przymusił. Opowiadał, że nie ma do mnie pociągu, bo mu śmierdzę oborą. On mi cuchnął wódą. Prawie ze sobą nie żyliśmy…
Kończyły się lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku. W naszej wiosce dopiero co założyli elektryczność, jednak nie do wszystkich domów jeszcze dociągnęli przewody, więc u nas nadal świeciły się lampy naftowe. Nasza chałupa stała na skraju wsi, pod samiutkim lasem, w którym zawsze łatwo się było schować z grzeszną miłością. Mieliśmy dwie krowy. Robiliśmy masło, sery, nasza serwatka była kremowa, gęsta, kwaskowa i z drobinami masła; najlepsza na przepicie i na upał.
Letnicy przychodzili do nas aż z drugiego końca wioski. Kupowali też chleb, który piekłam raz w tygodniu, prawie się bili o te wielkie, zgrabne bochny z twardą mączną skórką. Geodeci też któregoś razu trafili najpierw po jaja i masło, a potem po samogon, słoninę, swojską kiełbasę i kaszankę. Mój ojciec był znany ze swoich wyrobów; miał taki smak, że chwalili go w całej okolicy.
Oczywiście nie można się było afiszować z taką produkcją. Wszystko się załatwiało po cichu, w tajemnicy, ale ci, którzy chcieli, zawsze trafili na czas. Przy nich tata wyciągał z kotła gorącą swojską kiełbasę i kaszankę nabitą słoniną i wątrobą. Ta woda po gotowaniu nazywała się wór-zupa i też ją rozdrapywali na pniu… Każdy miał słoik albo garnek, więc trzeba było dzielić, żeby starczyło dla najbiedniejszych, czyli tych, których nie było stać na świeżynkę albo podroby. Tata bardzo tego pilnował.
Zakręciło mi się w głowie, kiedy mój ukochany po raz pierwszy wszedł na podwórko. Miał na sobie niebieską koszulę z podwiniętymi rękawami i jasne, gabardynowe spodnie. Było strasznie gorąco, początek maja, a upały trzymały jak w lipcu. Zrobił daszek z dłoni i rozglądał się po obejściu, szukając gospodarzy.
Byłam blisko, w szopie koło stodoły, ale nie wyszłam. Przez szparę w deskach oglądałam tego niezwykłego przybysza, urzeczona jego jasnymi włosami, zgrabną sylwetką i czystością. U nas chłopy na co dzień tak nie wyglądali! Żaden o siebie nie dbał, byli szczerbaci, wiecznie niedomyci, przygarbieni, ciągle chodzili w gumofilcach, nawet latem, więc nogi cuchnęły im z daleka. A ten chłopak z miasta miał jasne skarpetki i sandały.
Dzisiaj to obciach, ale wtedy – szczyt elegancji!
Pojawił się ojciec, przybysz coś zagadał, potem obaj usiedli na ławce pod domem i palili papierosy. Mama wyniosła zsiadłe mleko i koszyk z jakimiś produktami. Umawiali się co do ceny. Wreszcie elegant wyszedł za furtkę, a ja opadłam bezsilnie na snopek słomy i nie mogłam się podnieść. Taki mnie słodki dreszcz przeniknął, jak nigdy dotąd. Chciało mi się płakać, zaraz potem śpiewać, gdzieś iść na pola i wykrzyczeć to, co we mnie siedziało.
Byłam mężatką, urodziłam córkę, jednak takich wzruszeń nie znałam. U mnie w domu nie gadało się o tym, co kto czuje albo myśli; ważne było, kiedy iść w pole, jaka jest pogoda i czy grad nie wytłucze zasiewów. Z tym, co w sercu, trzeba było sobie radzić w pojedynkę. Najpierw geodeta sam do nas przychodził i zabierał dwulitrową bańkę z mlekiem. Jeśli nikogo nie było w chałupie, bańkę stawiało się na ławce pod daszkiem. Ale po jakimś czasie ojciec kazał mi nosić mleko do kempingu na kółkach, w którym mieszkali melioranci.
– Chłopaki od świtu są na robocie – powiedział. – Nie mają czasu na łażenie po wsi. A dla ciebie to parę kroków, bo i tak idziesz w tamtą stronę do pielenia. I jajka też im noś albo szczypior czy cebulę, co tam będziesz miała. Ja się z nimi sam rozliczę, tylko pamiętaj, co brali.
Zwykle w baraku było pusto. W środku zawsze panował straszny bajzel; porozwalane prycze, stłamszone koce, na stoliku resztki jedzenia, butelki, gazety… Jednym słowem, kawalerskie gospodarstwo! Z nawyku raz czy dwa ogarnęłam z wierzchu, co się dało, i od razu zrobiło się tam jaśniej. Nic w domu nie mówiłam, że trochę sprzątam geodetom, bo zaraz ojciec zacząłby liczyć, za ile powinnam to robić.
Ale któregoś ranka otworzyłam drzwi, a w środku czekał na mnie ten jasny blondyn. Był w samych gimnastycznych, granatowych spodenkach, bosy i bez koszuli. Na zewnątrz tak prażyło słońce, że tchu brakowało. Ja też miałam na sobie tylko kretonową sukienkę, a pod spodem majtki z różowej szermezy.
Przy nim poczułam, że jestem kobietą
Czułam się bezwładna jak lalka z gałganków, kiedy mnie mocno przytulił. Przewróciliśmy się na wąską pryczę i stało się to, co się miało stać. Nigdy tego nie żałowałam! Byłam nauczona, że chłop kładzie się na babie, robi co swoje bez jednego słowa, i odwraca się plecami. Po chwili chrapie. Mój ślubny śmierdział tytoniem i samogonką, mył się od wielkiego dzwonu, był owłosiony jak orangutan. Czasami aż mdłości miałam, kiedy tak mnie wgniatał w siennik i przyduszał swoim ciężarem. Na szczęście robił to rzadko, więc właściwie byłam kompletnie niedoświadczona i niechętna tym sprawom.
Dopiero z geodetą wszystko się zmieniło. Przede wszystkim on mówił do mnie czułe i miłe słowa. „Kochanie” – powtarzał i jeszcze, że jestem ładna i gorąca, że taka dziewczyna jak ja to skarb.
– Pachniesz jak łąka nad waszą rzeczką – zachwycał się. – Tam jest takie miejsce całe porośnięte miętą i kaczeńcami. I fioletowej koniczyny pełno, i niezapominajek. Jesteś taka jak one; czysta, ładna, miła. W mieście nie ma takich kobiet.
W głowie mi szumiało, serce waliło jak młotem, ale milczałam. Ja nie umiałam tak pięknie gadać i chociaż te wszystkie słowa były we mnie, wydostać się nie mogły, bo tak miałam ściśnięte gardło.
Nawet kiedy pytał, czy jeszcze przyjdę do niego, tylko kiwałam głową, że tak, na pewno, jutro, pojutrze też, dopóki tu będzie, codziennie, zawsze…
Byłam szczerbata, miałam krzywy nos
Dotrzymałam słowa. Nawet wtedy, gdy wieś już plotkowała, że się skurwiłam, a mój ojciec przestał się do mnie odzywać, też byłam na każde jego zawołanie. Dopóki nie pojawił się mój mąż. W żniwa zawsze znikał z domu na parę tygodni. Był śmierdzącym leniem i nigdy nie pomagał w żadnej robocie, więc zwykle pojawiał się dopiero po kopaniach. Tym razem jednak ściągnął wcześniej. Od razu zagonił mnie do izby i tam wziął się za bicie. Na początek tylko zapytał, czy wiem za co.
Tata i mama wszystko słyszeli. Siedzieli z wnuczką w izbie obok, ale nie wtrącali się w małżeńskie porachunki. Długo się kurowałam. Matka okładała mnie lnianymi płachtami moczonymi w studziennej wodzie. Moim rodzicom wybaczyłam. Wstydzili się przed całą wsią, że latam za kawalerem i hańbię rodzinę. Wybaczyłam, że mnie nie osłonili, że stanęli po stronie tego bandyty, który katował ich dziecko. Wybaczyłam, ale nie zapomniałam.
Dopiero kiedy spadł pierwszy śnieg, jako tako stanęłam na nogi. Po geodetach nie było śladu, na równej jak linijka rzeczce pojawiał się pierwszy kruchy lód, brzegi były czarne, błotniste, strome. Nic nie zostało z mojej miłości! W domu się o tym nie wspominało, zresztą rodzice byli zajęci inną sprawą, której nikt się nie spodziewał.
Byli jeszcze młodzi; mama dobiegała czterdziestki, tata dwa lata od niej starszy. Oprócz mnie nie mieli dzieci; podobno mama ciężko rodziła, mówiło się, że położna coś jej popsuła w środku i dlatego nie zachodziła w ciążę. Już się z tym pogodzili, chociaż ojciec pragnął mieć syna. I nagle mamie zaczął rosnąć brzuch, zaokrągliła się, miała smaki na kwaśne i słone. Wyglądało na to, że upragniony dziedzic w drodze. Może dlatego nie protestowali, kiedy powiedziałam, że chcę wyjechać do miasta i tam poszukać swojego miejsca.
– Myślisz, że tam darmo jeść dają? – zapytał tata, ale więcej nic nie mówił, a nawet obiecał, że sprzeda kawałek lasu, żebym miała parę groszy na początek.
Było już ciepło i zielono, kiedy mnie odwiózł furmanką na pekaes… Wcześniej umówiłam się z kuzynką sąsiadów, że mi wyszuka jakiś tani pokój, i wtedy zabiorę córkę i trochę rzeczy. Początki miałam ciężkie!
Zlew był na klatce schodowej, ubikacja na podwórku, ale do takich warunków byłam przyzwyczajona, więc nie dlatego płakałam co noc w mojej klitce. Brakowało mi przestrzeni, szumiącego deszczem lasu, łąk, powietrza pachnącego igliwiem i macierzanką. W ciasnych, wąskich uliczkach cuchnęło spalinami i stęchłym kurzem, niebo było dalekie, bez gwiazd, szare nawet w słoneczne dni. Drzewa szybko gubiły liście, jakby i one nie miały czym oddychać w betonowych klatkach.
To mi rozwiązało problem…
Moja córka szybko się przyzwyczaiła, znalazła koleżanki na podwórku, a kiedy poszła do przedszkola, znowu była wesołym, grzecznym dzieckiem. Czasami wspominała wieś, babcię i dziadka, ale godziła się z tłumaczeniem, że to za daleko na wizyty. Po roku była już całkowicie miejskim dzieckiem. Poświęcałam jej cały wolny czas. Pracowałam w szwalni, na trzy zmiany. Dopiero kiedy poszłam do Rady Zakładowej i powiedziałam, że jestem sama, i że moja córka nie ma opieki od ósmej trzydzieści wieczorem do szóstej rano, z wielką łaską poszli mi na rękę i przeszłam na pakowalnię. Zarabiałam mniej, za to miałam robotę od siódmej do trzeciej.
Niektóre koleżanki były złe i plotkowały, że chyba przez wyrko sobie tak ładnie wszystko załatwiam, ale zupełnie się tym nie przejmowałam. Zresztą kto by mnie chciał? Byłam szczerbata, miałam szramę na skroni i krzywy nos od mężowskiej pięści. Z tego nosa ciągle mi leciało, bo drań złamał mi przegrodę, więc w każdej kieszeni trzymałam chusteczki albo kawałki ligniny i bez przerwy smarkałam.
Nikt by się nie połaszczył na taką „ślicznotkę”. Poza tym… nadal kochałam swojego geodetę. Chciałam mu być wierna, chociaż w ogóle nie zanosiło się na to, że go jeszcze kiedyś zobaczę. Zaczęłam czytać książki. Znalazłam dodatkową pracę – sprzątanie w miejskiej bibliotece, tuż za rogiem mojej kamienicy. Tam poznałam panią Henię; była bardzo miła dla mnie, interesowała się moim życiem, pomagała, czasami coś doradziła. To ona podsunęła mi pierwsze książki… Potem już sama szperałam po półkach.
Dziś dziewczyny nie boją się walczyć
Pani Henia namówiła mnie, żebym zaczęła się uczyć; najpierw zaocznie, potem wieczorowo. Tak zrobiłam ogólnokształcącą maturę i poszłam na kurs bibliotekarski. Pani Henia cały czas mi pomagała, powtarzając, że kiedy ona pójdzie na emeryturę, ja zostanę kierowniczką. Niestety, pomyliła się, bo bibliotekę zlikwidowali jako nierentowną. No ale ja już miałam jakiś fach w rękach.
Dostałam robotę w miejskim archiwum. Bardzo mi to odpowiadało; praca cicha, spokojna, z daleka od ludzi. Pieniądze nieduże, ja jednak miałam bardzo małe potrzeby – wszystko, co zarabiałam, szło na córkę. Była już prawie dorosła, lubiła się ładnie ubrać i podkreślać swoją niezwykłą urodę. Wyglądała jak ja kiedyś: wysoka, szczupła, z pięknymi włosami, ogromnymi oczami i uroczym uśmiechem. Była dobrym, kochanym dzieckiem. Uczyła się pilnie, pomagała w domu, nigdy nie pyskowała, nie buntowała się. Często myślałam, że jest moją nagrodą za wszystko złe, co przeżyłam.
O swojego ojca nie pytała, wiedziała, że był draniem i że się trzęsę, kiedy ktoś o nim wspomni. Nie płacił alimentów, nie kontaktował się z nami, nawet nie wiedziałam, czy w ogóle żyje. W dokumentach mam napisane „wdowa”, chociaż nie przedstawiłam aktu zgonu męża. Powiedziałam, że nie mam z nim żadnego kontaktu, i że szukać go nie będę. I, żeby pisali, co tylko chcą, bo mnie jest wszystko jedno!
Mojego brata, który był młodszy od mojej córki o cztery lata, ona pierwszy raz zobaczyła, dopiero kiedy szła do liceum. Był sprytnym, ładnym chłopcem, którego bardzo polubiła. Dzięki niemu dowiedziałam się, że nasza mama chowa pod świętymi obrazami jakieś listy do mnie. Były owinięte w celofan i przewiązane grubym kordonkiem. Trzy listy od mojego ukochanego, który próbował się dowiedzieć, gdzie mieszkam, i co się ze mną dzieje… Spytałam, czemu je przede mną ukryli.
– Ojciec nie kazał – powiedziała mi matka. – Przez niego uciekłaś z domu. Zresztą, kto wie, coś ty w tym mieście wyprawiała? Ludzie różnie gadali!
Wtedy z rodzicami zerwałam ostatecznie. Znowu musiałam wybaczać, ale zapomnieć nie mogłam. Nie chciałam. Może gdybym spotkała w końcu moją miłość, bym im odpuściła, ale nie było mi to dane. Miałam jego adres sprzed lat, więc cóż – po nitce do kłębka doszłam do smutnej prawdy.
Na miłość nie ma żadnej gwarancji
Mój najdroższy zmarł dziesięć lat temu. Długo chorował, był sam, nigdy się nie ożenił. Czy dlatego, że on także się we mnie zakochał i czekał na spotkanie, czy z innych powodów… Nie wiem, i już nigdy się tego nie dowiem. Mieliśmy oboje taką szansę, wyjątkową, jedyną, szansę, która się zdarza raz na milion lat! Co z tego?
Rozwiała się jak dym, zniszczyli ją ludzie i my sami też, bo byliśmy za słabi, żeby o siebie walczyć. No ale i czasy były inne – kobiety nie potrafiły, nie miały odwagi upominać się o swoje, tak jak dzisiaj. Na wsi szczególnie… Teraz moja córka mówi:
– Ja tak chcę, i koniec! To jest moja decyzja! Sama urządzam swoje życie, i nikomu nic do tego!
Słucham jej, podziwiam i żałuję, że ja tak nie potrafiłam. Moi rodzice poumierali. Na gospodarstwie rządzi brat, ma tam agroturystykę i często mnie do siebie zaprasza. Wszystko jest inaczej, tylko stary białodrzew, pod którym stał barak geodetów, jeszcze się trzyma. Usiadłam tam kiedyś i wszystko wróciło… Ten upalny dzień, kiedy kochaliśmy się na wąskiej pryczy, i on mówił, że pachnę jak łąka. Kochałam go i kocham wieczną miłością, nigdy mi nie przejdzie.
Teraz na wszystko, na każdą bzdurę jest data ważności. Jak to się dzieje, że na najważniejsze sprawy w życiu, na to, co nas uszczęśliwia albo niszczy, nie ma żadnej gwarancji?
Czytaj także:
„Moja 20-letnia pasierbica zakochała się w moim dawnym znajomym. Facet 2 razy starszy od niej, w dodatku – pijak i damski bokser"
„Zakochałem się w Kindze bez pamięci i chciałem poznać jej córkę. Od jej matki dowiedziałem się, że żadna 5-latka nie istnieje”
„Zakochałam się w mężu mojej umierającej pacjentki, choć nie życzyłam jej śmierci. Nie mogłam patrzeć na ich miłość”