Nie mamy pojęcia, jak będzie wyglądać nasza przyszłość. Kiedy jesteśmy młodzi, sądzimy, że cały świat leży u naszych stóp i tylko czeka, żeby go podbić. A potem zaczyna się codzienność i prawdziwe problemy. Kłody które życie, rzuca nam pod nogi. W porównaniu do tego szkolne i uniwersyteckie egzaminy to naprawdę błahostki.
Chciałam pomagać ludziom
Kiedy skończyłam 15 lat, odszedł mój tata. Moja mama miała wtedy 55 lat i razem z moim znacznie starszym rodzeństwem zdecydowała, że zostanę pielęgniarką. Przyjęłam tę decyzję ze stoickim spokojem, choć jednak bez jakiejś szczególnej radości. Kiedy tata jeszcze żył, marzyłam o kontynuowaniu edukacji w szkole medycznej. Wtedy wszyscy dookoła, włączając rodzinę, dokładali wszelkich starań, aby zniechęcić mnie do wyboru tego kierunku.
Różnie to argumentowano. Czasami wspominali o ciężkiej i nisko opłacanej pracy, innym razem o pięciu latach trudnej nauki, a na końcu o tym, że będę podawać baseny i myć pacjentom tyłki. Wmawiano mi też, że w czepku nie będzie mi do twarzy. W końcu zrezygnowałam z mojego pomysłu i zdecydowałam się na pobliskie liceum ogólnokształcące...
Ale kiedy tata odszedł, mama, obawiając się, że może jej nie starczyć czasu, aby odpowiednio mnie przygotować do dorosłego życia, postanowiła wysłać mnie do tej mojej wymarzonej szkoły pielęgniarskiej. Tak, abym „na wszelki wypadek” miałam jakiś zawód. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, jak wielkie znaczenie dla mojego życia będzie miała ta decyzja.
Czułam się niczym Kopciuszek
Lata nauki w liceum medycznym, minęły błyskawicznie. Nie skupiałam się tylko na nauce – ta akurat szła mi świetnie – ale również byłam częścią codziennego życia szkoły i internatu, w którym mieszkałam przez cały okres studiów. Podobało mi się w mojej klasie, ceniłam nauczycieli, klimat nauczania. Czułam się bezpieczna i pewna siebie. Edukowałam się w wybranym zawodzie, jednocześnie rozwijając swoje umiejętności w różnych dziedzinach, takich jak zdolności organizacyjne, oratorskie. Realizowałam swoje pasje turystyki i wyrażałam się artystycznie. To były najwspanialsze lata w moim życiu.
Gdy z sukcesem zakończyłam edukację licealną i zdałam maturę, zostałam wybrana na studia z tak zwanego trzeciego miejsca, co oznaczało kierunek pedagogiczny. Wybrałam jednak politologię, nie zdając sobie sprawy, jak prestiżowy to był wówczas kierunek. Na moim roku studiowały głównie córki sekretarzy, a także synowie komendantów milicji i dzieci osób na wysokich stanowiskach.
Jako dziewczyna ze wsi i pielęgniarka, czułam się wśród nich jak szara myszka. Szybko przekonałam się, że moja wiedza ogólna nie jest wystarczająca, aby pomyślnie zdać egzaminy z filozofii, logiki czy ekonomii. Z wielkim trudem przetrwałam pierwszy rok studiów. Nawet angielski był dla mnie wyzwaniem. Niemniej jednak nie poddałam się. W szkole medycznej nauczyłam się dyscypliny, która teraz nie pozwalała mi zrezygnować.
Moje koleżanki ze studiów, z którymi dzieliłam przestrzeń w akademiku, okazały się nieocenionym wsparciem. Elwira z determinacją pomagała mi opanować angielski, a Grażyna wprowadzała mnie w tajniki filozofii i logiki. To właśnie one, zainspirowane moim praktycznym podejściem do życia, które wyniosłam ze szkoły średniej, nadały mi przezwisko „Matka” (byłam od nich starsza tylko o rok, ale to ja byłam bardziej przystosowana do życia).
Kolejne lata na Wydziale Nauk Społecznych UAM w Poznaniu były już łatwiejsze. Powoli, ale z konsekwencją uzupełniałam braki w wiedzy, po szkole średniej. Dzięki temu zyskiwałam coraz większą pewność siebie i leczyłam się z kompleksów.
Nie było mi łatwo
Kiedy przyszedł czas na praktykę pedagogiczną, postanowiłam wrócić do dawnej szkoły, aby nieco zregenerować siły. Choć dyrekcja oraz część kadry nauczycielskiej się zmieniły, ja znów czułam się tu jak „u siebie”. To było w 1981 roku – czas pierwszego zjazdu „Solidarności” – kiedy okazało się, że prowadzenie zajęć nie jest takie proste. Niemniej jednak fakt, że mogłam uczyć w mojej szkole, znacznie ułatwił mi podjęcie pierwszych kroków w moim nowym zawodzie.
Niedługo po tym wyszłam za mąż, podjęłam pełnoetatową pracę i urodziłam córeczkę. Niestety, moje małżeństwo nie okazało się trwałe. Kiedy moja córka, Iza, skończyła trzy lata, ja i mój mąż zdecydowaliśmy się rozstać. Wtedy zrozumiałam, że moje zarobki i skromne alimenty nie są w stanie pokryć naszych wydatków, zwłaszcza że Iza często chorowała i jej leczenie pochłaniało większość naszych środków. Postanowiłam znaleźć dodatkowe źródło dochodu i wtedy dowiedziałam się, że mogę pracować jako wychowawca na pół etatu w internacie Zespołu Szkół Medycznych. Poczułam się wtedy naprawdę szczęśliwa.
Moja matka odbierała moją córkę z przedszkola i opiekowała się nią do czasu mojego powrotu z pracy. Mimo że na początku miała pewne obawy, okazało się, że jest w świetnej formie. W tym czasie ja pracowałam z młodzieżą w internacie.
Przyszedł czas, kiedy w swojej karierze zawodowej, musiałam zmierzyć się z groźbą bezrobocia. To było w 1990 roku. Jako matka samotnie wychowująca dziecko, bardzo obawiałam się utraty pracy. Na szczęście, mogłam ponownie liczyć na wsparcie ze strony mojej szkoły. Zaoferowano mi pełen etat, co pozwoliło mi i Izie na spokojną egzystencję. Później awansowałam na stanowisko kierownika internatu, a następnie, krótko pełniłam funkcję wicedyrektora „mojej” szkoły.
To był egzamin z życia
Niedawno, kiedy zdrowie mojej dziewięćdziesięciosześcioletniej matki znacznie się pogorszyło, przekonałam się, jak bardzo cenne są lata spędzone w liceum medycznym. Nigdy nie byłam typową pielęgniarką, nie miałam doświadczenia w pracy z pacjentem, co pozwoliło mi uniknąć wielu problemów związanych z tą profesją, co do których ostrzegali mnie najbliżsi. Ale wszystko ma swoją przyczynę. I nadszedł taki moment w moim życiu, kiedy musiałam zdać egzamin z życia. Było to tym trudniejsze, że egzaminatorem była moja własna mama.
Kiedy jeszcze mieszkała u swojej siostry, mimo poważnych problemów z poruszaniem, spowodowanych wiekiem i chorobą, miała jeszcze wiele energii. Jednak kiedy przeprowadziła się do mnie (jestem emerytką, więc mogłam się nią opiekować), z matki jakby uciekła cała energia.
Dotąd unikała leżenia w łóżku, ale teraz właśnie tam spędzała całe dnie. Straciła apetyt, nie przyjmowała płynów. Kaszlała i często nie mogła złapać oddechu. Była obojętna, rzadko rozmawiała, dużo spała. Codziennie ja i moja siostra pomagałyśmy naszej matce w codziennej higienie, zmianie pozycji, ćwiczeniach oddechowych (mimo iż robiła to niechętnie).
Największym wyzwaniem okazało się karmienie, dostarczanie płynów oraz podawanie leków mojej mamie. Wtedy bezcenne okazały się moje umiejętności i wiedza, którą zdobyłam w szkole medycznej wiele lat temu. To dzięki nim udało mi się oszczędzić mamie cierpienia, pomimo że przez długie siedem miesięcy była przykuta do łóżka.
Teraz gdy jej już nie ma, jestem przekonana, że zrobiłam wszystko, aby się nią zająć i zapewnić jej wsparcie do końca jej dni. Od września bieżącego roku wróciłam do mojej pracy w internacie szkoły. Jestem znowu szczęśliwa, bo pracuję w przyjaznej atmosferze, a co więcej, z osobami, na których zawsze mogę polegać.
Czytaj także:
„Ciągle w biegu, z zegarkiem w ręku, nie pozwalałam sobie na chwilę oddechu. Chcę się cieszyć z życia, ale nie umiem”
„Sąsiadka panoszyła się u mnie w domu bez skrępowania. Wyniosła mi z domu mąkę i herbatę. Dobrze, że męża nie pożyczyła”
„Dziadkowie mnie wydziedziczyli przez plotkę mojej siostry. Intrygi tej łajdaczki nie powstydziłby się twórca fantasy”