Od lat ciągle mam jakieś obowiązki. Z trudem się wyrabiam i zawsze czuje presję czasu. Kiedy wybraliśmy się na piknik, moja rodzina pokazała mi, że nie musi tak być. A i specjalista powiedział swoje.
Życie w ciągłym pędzie
– Maciek, ruszaj! Do licha, Emilka, jeszcze nie jesteś ubrana? Na co czekasz, teraz, natychmiast! Pośpiesz się, bo będziemy spóźnieni! Jarek! Co ty robisz od kilku minut?! Zbieraj się!
Byłam w przedpokoju, pośpieszając moje pociechy, zanim zawiozłam je do szkoły i przedszkola. Ja byłam zestresowana, a one się guzdrały. Moja córka wkładała buty z godzinami, mój syn oglądał dziurę w skarpecie, jak gdyby zupełnie zapomniał, że za dwanaście minut powinien już siedzieć w szkole. W końcu zdołaliśmy wyruszyć z domu. Szybko przemknęłam przez migające pomarańczowe światło i wpadłam na parking przy szkole, prawie potrącając jakąś mamę z wózkiem.
– Jarek, weź plecak! Emilka, idź z tatą do przedszkola, ja w tym czasie zadzwonię. Maciek, tylko wracaj szybko, jak mam cię podwieźć! Już jestem spóźniona! – krzyczałam.
Mimo prób mojego męża, do biura dotarłam jeszcze później niż zazwyczaj. Wbiegłam na poranne zebranie, mówiąc po cichu „przepraszam za spóźnienie” i natychmiast zaczęłam przeglądać plan zadań na dzisiejszy dzień. Następnie przez osiem godzin przemierzałam hotel, popychając wózek z pościelą, sprzątając apartamenty i odkurzając korytarze.
– Irena, osoba z pokoju numer 312 poprosiła o dodatkową poduszkę!
– Pilot do telewizora zaginął w pokoju 208, dostarcz tam proszę zamiennik. To pilne!
– Przynieś łóżeczko dla niemowlaka do pokoju 425! Pani prosi, abyśmy pospieszyli.
Nieustannie dostawałam nowe zadania. Zanim skończyłam jedno, już kierowano mnie do następnego. Mój harmonogram był napięty do granic możliwości. Musiałam sprzątać szybko pokoje, aby recepcja mogła wręczyć klucze następnym gościom.
Czułam się jak w kołowrotku
Było piętnaście po siedemnastej, a ja jeszcze sprzątałam ostatni z dzisiejszych pokoi. Powinnam skończyć pracę ponad godzinę temu, ale nie dałam rady. Ręce mi drżały, częściowo z wyczerpania, bo sprzątanie i popychanie wózka to ciężki wysiłek fizyczny, a częściowo z nerwów. Przedszkole, do którego chodzi Emilia, było otwarte do osiemnastej. Mimo że miałam niedaleko, byłam pewna, że moja córka znowu zostanie tam jako ostatnia wraz z jedną z przedszkolanek.
Odebrałam ją dokładnie o szóstej. Wyjechałam na pełnym gazie z parkingu, a później gnałam po schodach, przeskakując co trzy stopnie. Kiedy moja córka podeszła do mnie, ledwo łapałam oddech, byłam cała spocona i miałam ciśnienie jak po maratonie.
– Prędko, Emilko!
Następnym etapem było dotarcie do domu. Ale chwila! Uświadomiłam sobie, że nie mamy chleba ani wędlin, więc zatrzymałam auto przy sklepie. Emilia przysnęła w foteliku, więc zdecydowałam, że na chwilę wysiądę i szybko zrobię zakupy. Cały czas obserwując samochód przez otwarte drzwi sklepu, zebrałam potrzebne produkty i położyłam je na kasie. Aby przyspieszyć proces, chciałam zapłacić kartą zbliżeniową. Zazwyczaj wystarczy przyłożyć ją do terminala i w mgnieniu oka zakupy są opłacone.
– Coś nie działa – powiedziała kasjerka po kilkunastu sekundach patrzenia na urządzenie. – Moment, spróbuję jeszcze raz...
Nerwowo zaczęłam stukać nogą. W aucie spało moje dziecko, które mogło się obudzić w każdej sekundzie i się przestraszyć!
– Coś nie działa... Czy może pani zapłacić gotówką?
Nie odpowiedziałam, po prostu wyjęłam z portfela wszystkie drobniaki. Kobieta za lada zaczęła je ze stoickim spokojem liczyć.
– Czy mogłaby pani się pośpieszyć? – nie mogłam się powstrzymać.
Ostatecznie dotarłyśmy do naszego mieszkania. Mój mąż i syn przyszli na chwile przed nami, obaj byli wygłodniali i wyczerpani, a w lodówce niestety nie było nic do jedzenia. Emilka narzekała, więc nie zdążyłam nawet ściągnąć butów, jedynie umyłam dłonie i przystąpiłam do przygotowywania kanapek. Ponownie zauważyłam, że drżą mi dłonie. Muszę robić to szybciej, coraz szybciej, jeszcze szybciej...
Gdzieś się śpieszymy?
To powtarzało się każdego dnia. Każda doba była jednym wielkim wyścigiem, który zatrzymywał się tylko na chwilę, kiedy udawałam się na spoczynek. Ale wtedy w głowie miałam tylko jedno – muszę szybko zasnąć, bo inaczej rano będę niewsypana. Co? Już minęła godzina? To strata czasu… Pozostało mi pięć minut na zasypianie, no dalej, jedna owca, druga, trzecia...
Nie, to nigdy nie działało. Niezależnie czy to było liczenie owiec, czy wyobrażanie sobie szumu morskich fal, czy słuchanie muzyki do relaksu. Przez ostatnie miesiące cierpiałam na bezsenność. Moje myśli, puls, całe ciało jakby odmawiały relaksu po dniu pełnym nerwów i pośpiechu. Maciek próbował przekonać mnie do wizyty u lekarza, ale... no cóż, po prostu nie miałam na to czasu.
Często starałam się odpocząć w niedzielę, o ile nie musiałam właśnie pracować. Sobota to był czas na porządki w domu, pomaganie Jarkowi z lekcjami, szperanie w Internecie w poszukiwaniu informacji do jego szkolnych projektów oraz zakupy. Wszystko odbywało się w biegu.
– Czy możemy jutro wybrać się nad rzekę? – rzucił pewnej soboty Jarek. – Nauczycielka kazała nam zebrać bazie, które potem przykleimy na świąteczne kartki…
Przytaknęłam. Mimo że rano czułam się zmęczona, postanowiłam wstać wcześnie, aby przygotować posiłek. Kosz pełen talerzy i kubków, coś do picia. Zabrakło mi jedynie serwetek, więc poleciałam do sklepiku na parterze. Robiłam wszystko szybko, żebyśmy mogli dotrzeć nad rzekę przed dziesiątą.
– Ej, planujecie jechać w piżamach? – zapytałam rodzinę około dziewiątej. – Przebierajcie się, skoro mamy wyruszyć.
Dotarliśmy nad rzekę około jedenastej. W głowie szybko ułożyłam plan na resztę dnia. Pierwsza godzina to spacer i zbieranie bazi, później czas na kanapki z herbatą, po czym znowu spacer i zabawy w chowanego z Emilką. Musimy wrócić do domu najpóźniej o piątej, aby zdążyć na normalny obiad. Przecież dzieci nie mogą przez cały dzień żywić się tylko kanapkami.
O dwunastej trzydzieści nadal dreptaliśmy w błocie, szukając kotków na drzewach. Przysięgam, w pobliżu nie rosła ani jedna wierzba... Co za pech!
– W porządku, dość, chodźmy coś zjeść – powiedziałam zrezygnowana, spoglądając na zegarek.
– Jarek, rozłóż obrus na tym pniu. Maciek, wyjmij kosz z bagażnika.
Po chwili stałam na środku miejsca przeznaczonego na piknik, podczas gdy moja rodzina rozbawiona siedziała przy samochodzie.
– Ej! Chodźcie! – zawołałam, bo widziałam, że czas nam ucieka. – No, już ruszajcie się! Musicie coś zjeść!
Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Maciek umieścił Jarka za kierownicą i coś mu objaśniał. Emilka dmuchała na szybę i kreśliła po niej dłonią.
– Co tam wy wyczyniacie?! – krzyknęłam na nich z tyłu. – Już dziesięć minut czekam na ten przeklęty kosz i obrus! Pośpieszcie się, na miłość boską!
Tylko czas się liczy
Poczułam, jak znowu ręce zaczynają mi się trząść i skacze mi ciśnienie. Byłam spięta, ale to i tak było znośniejsze niż to oczekiwanie, aż oni przestaną marnować czas.
– Mamo… ale gdzie ty się śpieszysz? – pierwszy odezwał się Jarek. – Jest niedziela. Jesteśmy nad rzeką. Czy ma to jakieś znaczenie, kiedy zjemy te kanapki? Mamy przecież mnóstwo czasu – spojrzał na mnie z niepewnością.
– Dokładnie, Irenko – mąż patrzył na mnie z dezaprobatą. – Dlaczego się tak nakręcasz? Gdzieś się śpieszymy? To niedziela, dzień wolny. Uspokój się.
Gdybym wtedy się odezwała, usłyszeliby to, co zawsze huczało we mnie: „Musimy zawsze pędzić! Nie można tracić ani chwili! Zawsze jesteśmy spóźnieni! To musi być natychmiast zrobione! Prędzej, prędzej, prędzej!”. Mimo to nie powiedziałam ani słowa. Nagle uświadomiłam sobie, że... oni mieli rację. To ze mną było coś nie tak. Zawsze żyłam w pośpiechu, jakby to była moja druga natura, której nie mogłam się pozbyć. Każda chwila, kiedy nie angażowałam się w coś produktywnego, wydawała mi się zmarnowana.
Z trudem dotrwałam do końca tego pikniku. Męczyło mnie to, że nie mogłam przyspieszyć tempa. Pragnęłam poruszać się szybciej po terenie, szybciej posprzątać po posiłku, nieustannie przeskakiwać z jednego zadania do drugiego. Odczuwałam wielki dyskomfort, próbując dostosować się do tempa dzieci, które po prostu stały w miejscu i przez dwadzieścia minut obserwowały kaczki. Z ogromnym wysiłkiem powstrzymałam się, żeby ich nie popędzać.
W tygodniu umówiłam się na wizytę u lekarza. Chciałam, żeby przepisał mi jakieś środki nasenne. Przecież to właśnie z tym miałam największy problem. Lecz kiedy zapytał mnie o mój tryb życia, od razu wiedziałam, co zaraz powie.
– Pani codzienność to nieustanny pośpiech – stwierdził. – Wielu moich pacjentów boryka się z tym problemem. Ciągle za mało czasu, non stop na nogach, podwyższone ciśnienie, tętno za wysokie, a potem chcą zasnąć w mgnieniu oka... Ale nasze ciało to nie wentylator, którego prędkość zmniejszamy jednym kliknięciem. Powinna pani spróbować prowadzić spokojniejsze życie, odprężać się, szczególnie wieczorami.
Zasugerował, że bez problemu może przepisać mi leki na sen, ale mogą one spowodować uzależnienie. Podobno większość osób, które przyzwyczaiły się do zasypiania po zażyciu tabletki, nie jest już zdolna do ich odstawienia. Odpowiedziałam, że na ten moment jestem wdzięczna, ale nie chcę stać się zakładniczką leków.
Obecnie dokładam wszelkich starań, aby prowadzić spokojniejsze życie, lub przynajmniej dostrzegać te momenty, kiedy pośpiech jest tylko wynikiem rutyny, a nie koniecznością. Ostatnio spędziłam sporo czasu siedząc na ławce w pobliżu mojego bloku, obserwując zabawy psów. Było to świadome działanie, przeciwdziałając mojemu instynktowi wstania i ucieczki, byle dalej, byle szybciej, byle zrobić coś użytecznego. Zmusiłam się do pozostania na ławce i patrzyłam na te zwierzęta, oddychając świeżym, wiosennym powietrzem.
Tego wieczora, zanim Maciek poszedł spać, już zdążyłam zasnąć. Coś takiego zdarzyło się po raz pierwszy od wielu lat.
Czytaj także:
„Zaangażowanie męża skończyło się na zrobieniu dziecka. Zamiast prowadzić wózek z córką, wolał wozić się z kochankami”
„To miał być wyjątkowy prezent, ale nie podołałem. Zamiast weselnych dzwonów usłyszałem nadjeżdżający anielski orszak”
„W niedzielę wielkanocną przypada 1. rocznica śmierci mojego męża. Jajka do święcenia zaniosę już z nowym konkubentem”