Właśnie mija dziesięć lat od czasu, kiedy wzięliśmy z Adamem ślub. Mamy piękny dom, wychowujemy dwoje dzieci, właściwie to ja je wychowuję, bo Adam bardzo dużo pracuje i na nic innego nie ma już czasu. Jesteśmy zgodnym małżeństwem, nie ma u nas kłótni, awantur ani nawet cichych dni, ale nie ma również namiętności. Nie czuję i nigdy nie czułam w obecności swojego męża „motyli w brzuchu”. Wydawało mi się, że w ogóle nic takiego nie istnieje, że to tylko na użytek romansów pisarze wymyślili tego typu określenia. „Motyle w brzuchu”, „Nogi jak z waty” – cóż to niby miałoby znaczyć? Ja nie wiedziałam.
Adama poznałam w szpitalu, kiedy moja kochana babcia leżała tam po wylewie
Babcia Kasia, jedyna bliska mi osoba, najdroższa i najtroskliwsza opiekunka. Zawsze byłyśmy razem i zawsze tylko we dwie. Rodziców nie pamiętam, zginęli w wypadku, kiedy byłam bardzo malutka. Ja zostałam z dziadkami, a potem, po śmierci dziadka, już tylko z babcią Kasią. Nie było nam łatwo, ale dokąd babcia była zdrowa, jakoś dawałyśmy radę. Miałam rentę po rodzicach, babcia niewielką emeryturę, trochę dorabiała szyciem i jakoś było.
Zaczęła chorować, kiedy byłam w liceum. Chodziła od lekarza do lekarza, brała leki, które kosztowały majątek, a niewiele pomagały. Widziałam, że nie czuje się najlepiej. Powtarzała jednak zawsze:
– Nic mi nie będzie. Muszę zobaczyć, jak moja wnusia zostaje magistrem, wychodzi za mąż i układa sobie życie.
Byłam na pierwszym roku studiów, kiedy babcia dostała wylewu. Sąsiadka wezwała pogotowie, przyszła akurat z jakimiś poprawkami krawieckimi. Lekarz powiedział mi później, że powinnam Bogu dziękować, że tak się stało, bo gdyby babcia była sama, to zanim wróciłabym do domu, na pomoc byłoby już za późno. Pani Krysia zadzwoniła do mnie na komórkę. Przyjechałam do szpitala prosto z uczelni. Nigdy nie zapomnę tego dnia.
Siedziałam na krzesełku w korytarzu szpitalnym i byłam w takim szoku, że nawet nie płakałam. Nie wiedziałam, co robić, do kogo się zwrócić o pomoc. Lekarz, który zajmował się babcią, powiedział tylko:
– Musimy czekać, na razie nie umiem pani powiedzieć, co będzie dalej.
Siedziałam więc i czekałam. Nie wiedziałam już, czy minęły dwie godziny, czy dwadzieścia. Czułam się jak mała, zagubiona dziewczynka. I wtedy poczułam na ramieniu dotyk czyjejś ręki. Nie miałam nawet siły podnieść głowy, gdy usłyszałam nad sobą męski głos:
– Źle się pani czuje? Może mógłbym w czymś pomóc?
Spojrzałam na niego dopiero, kiedy usiadł obok na krześle. Był starszy ode mnie, nie wiedziałam o ile, ale chyba sporo. Miał krótko obcięte włosy, ciemne, prawie czarne oczy i cienką bliznę nad prawą brwią. Biały uniform świadczył o tym, że był lekarzem w tym szpitalu.
– Może mógłbym w czymś pani pomóc – powtórzył.
– Moja babcia tu leży – wyszeptałam. – I nie wiem, co będzie, nikt mi nie chce nic powiedzieć… – rozpłakałam się jak mała dziewczynka.
– Proszę wziąć się w garść – pogładził mnie po ręce. – Trzeba wierzyć, że wszystko będzie dobrze. Przyniosę pani kawy,
a potem spróbuję się czegoś dowiedzieć.
Siedziałam na korytarzu i piłam tę kawę w plastikowym kubeczku, a doktor Adam, bo tak mi się przedstawił, poszedł dowiedzieć się, co z moją babcią. Wydawało mi się, że bardzo długo nie wracał. Czułam się strasznie zmęczona. W końcu przyszedł i usiadł obok mnie na krześle. Pocieszał mnie, że wszystko będzie dobrze, że muszę wierzyć, że babcia jest pod dobrą opieką. Twierdził, że powinnam pojechać do domu i trochę się przespać, a gdyby coś się działo, to on do mnie zadzwoni. Ale ja nie chciałam nigdzie jechać, wydawało mi się, że dopóki tu siedzę to nic złego nie może się stać. Trwałam więc tak na tym krześle całą noc. Adam pracował dwa piętra niżej, na pediatrii, ale zaglądał do mnie kilka razy, a rano przyszedł i załatwił mi wejście na OIOM. Mogłam na chwilę zobaczyć babcię. Leżała taka biedna, taka malutka, oplątana kabelkami i podłączona do skomplikowanej aparatury. Nadal była nieprzytomna, ale lekarz twierdził, że jest lepiej.
– Widzisz – Adam jakoś tak sam z siebie zaczął mi mówić na ty
– mówiłem, że będzie dobrze. Odwiozę cię teraz do domu, musisz koniecznie odpocząć.
– Panie doktorze – szepnęłam, ale przerwał mi:
– Adam, mów mi Adam.
– Weronika – podałam mu rękę. – Adam, ona nie może umrzeć, ja mam tylko ją…
– Nie umrze – odparł. Krótko i zdecydowanie.
Dopiero po długim czasie przyznał mi się, jak bardzo nie był wtedy pewien tego, co mówi.
Zaopiekował się mną jak nikt dotąd
Nie zastanawiałam się, dlaczego to robi, nie interesowało mnie to wtedy, najważniejsza była babcia Kasia. Lekarze inaczej rozmawiali ze swoim kolegą, a inaczej ze mną. To jest nasza polska, brutalna rzeczywistość – młoda, samotna dziewczyna nic nie znaczy. Pan doktor to już inna sprawa. A Adam naprawdę zajął się wszystkim. Zaglądał do babci osobiście, załatwił, że wpuszczano mnie do niej na oddział, kiedy tylko przyszłam. Kiedy odzyskała przytomność, usłyszałam, jak jeden z lekarzy mówił do drugiego, że to chyba cud. Wpadłam wtedy z płaczem do pokoju lekarskiego i rzuciłam się Adamowi na szyję.
– Powiedz, że wszystko będzie dobrze, proszę cię powiedz – szlochałam.
Objął mnie mocno i przytulił.
– Będzie dobrze – powiedział tylko, ale w głosie miał taką pewność, że nie mogłam mu nie wierzyć.
Babcia nie czuła się najlepiej, miała kłopoty z mówieniem i z lewą ręką, ale żyła, i to było najważniejsze. Wszystkie wolne chwile spędzałam w szpitalu, opiekowałam się babcią, myłam ją, karmiłam, czytałam jej książki. Kiedy poczuła się lepiej, zaczęły się rehabilitacje. Adam załatwił najlepszego rehabilitanta, przypadkiem dowiedziałam się, że po cichu dopłacał mu za dodatkowe godziny. Usłyszałam, jak pielęgniarki rozmawiały między sobą. Dwa dni biłam się z myślami, aż w końcu nie wytrzymałam.
– Adam, muszę cię o coś zapytać – zaczęłam nieśmiało, kiedy jedliśmy razem obiad w szpitalnym barku.
– Słucham?
– Słyszałam, jak pielęgniarki mówiły, że dokupiłeś mojej babci dodatkowe godziny rehabilitacji…
– Tak? No i co?
– No, chciałam cię zapytać, czy to jest prawda…
– Prawda.
– Ale... ja nie mam na to pieniędzy.
– Wiem, dlatego sam to załatwiłem.
– Adam, mnie na to nie stać.
– Ale mnie stać. Oddasz mi, jak będziesz miała.
– A jeśli nigdy nie będę miała?
– No to nigdy mi nie oddasz – roześmiał się. – Daj sobie spokój. Najważniejsze, żeby to pomogło twojej babci. Chciałem ci powiedzieć, że zacząłem już załatwiać sanatorium.
– Adam… – szepnęłam tylko.
– Wero, na sanatorium trzeba czekać, dlatego już pora się rozglądać.
– Dlaczego ty to wszystko robisz?
– Bo chcę ci pomóc? – odpowiedział pytaniem, ale w oczach miał coś takiego, że po raz pierwszy przemknęła mi przez głowę myśl, że on się może we mnie… zakochał.
Zaraz jednak powiedziałam sobie, że to niemożliwe. Pan doktor na stanowisku i ja, biedna studentka bez grosza przy duszy. Nie, to niemożliwe. Zresztą nigdy nawet nie spróbował mnie pocałować. Niemożliwe.
Babci pomagały rehabilitacje, masaże, czuła się po nich coraz lepiej i tak też wyglądała, chociaż lekarze twierdzili, że jeszcze trzeba wiele czasu, a do pełnej sprawności i tak już raczej nie wróci. Kiedy wyjechała do sanatorium, Adam po raz pierwszy zaprosił mnie do kina, a po filmie poszliśmy na kolację.
– Musisz się odprężyć, odpocząć, kiedy babcia wróci, będziesz potrzebowała dużo sił, ona będzie wymagała opieki – przekonywał mnie.
Właściwie to nie musiał bardzo przekonywać, wiedziałam, że ma rację, i cały czas martwiłam się, jak dam sobie radę. W jaki sposób uda mi się pogodzić studia i opiekę nad babcią. Poza tym skąd wezmę na to wszystko pieniądze, stypendium i emerytura chyba nie wystarczą. Przez ten czas, babcia chorowała, oddaliłam się od kolegów z uczelni. Nie miałam czasu ani ochoty chodzić z nimi na piwo i do dyskotek, przestały mnie bawić ich żarty i wygłupy. Wolałam iść do kina lub na spacer z Adamem. Był taki spokojny, opanowany, czułam się przy nim bezpiecznie. Każdym słowem i zachowaniem podkreślał swoją troskę o mnie, a ja ogromnie tej troski wtedy potrzebowałam. Kiedy zaproponował, żebyśmy pojechali razem odwiedzić babcię w sanatorium, rozpłakałam się.
– Nie płacz – gładził mnie po twarzy.
– Wiem, że tęsknisz, że się martwisz. Mam wolny weekend, pojedziemy, to żaden problem, będę miał wycieczkę.
– Tyle już dla mnie zrobiłeś, Adam, jak ja ci się za to wszystko odwdzięczę…
Roześmiał się w odpowiedzi, ale jakoś tak dziwnie, i dodał:
– Nie oczekuję wdzięczności.
Pojechaliśmy w odwiedziny. Babcia była w coraz lepszej formie
Spacerowała już nawet z pomocą balkonika po parku. Tak bardzo się ucieszyła z naszych odwiedzin, tuliła mnie i głaskała po włosach jak kiedyś w dzieciństwie, tylko ręce jej drżały.
– Dziękuję, panie doktorze – mówiła jeszcze trochę niewyraźnie. – Bardzo dziękuję za wszystko, co pan dla mnie zrobił. I za opiekę nad wnuczką dziękuję.
Adam pocałował ją w rękę.
– Proszę mówić mi po imieniu – powiedział cicho, a kiedy babcia popatrzyła na niego zaskoczona, dodał: – Proszę, chciałbym być dla pań przyjacielem.
Wtedy zobaczyłam w oczach mojej babci jakiś błysk, coś, co bardzo mnie zastanowiło. Kiedy się żegnałyśmy, przytuliła mnie mocno i szepnęła do ucha:
– Pamiętaj, że nie musisz robić nic, czego byś nie chciała.
Nie miałam wtedy pojęcia, co mogła mieć na myśli, przecież nikt do niczego mnie nie zmuszał.
Tydzień później Adam zaprosił mnie na kolację i… oświadczył mi się. Byłam bardzo zaskoczona. Małżeństwo? Przecież nie było między nami nic, żadnej chemii?
– Jesteś pewien, że naprawdę tego chcesz? – spytałam.
– Kocham cię, Weroniko – odparł.
– Zakochałem się w tobie już wtedy, kiedy zobaczyłem cię na tym korytarzu, taką zapłakaną, zagubioną.
– Ale nigdy przecież nic... – zająknęłam się. – Nigdy nawet nie próbowałeś mnie pocałować.
– Nawet nie wiesz, ile mnie to kosztowało – roześmiał się. – Ale nie chciałem cię przestraszyć, jesteś taka młodziutka, taka inna niż te wszystkie wypindrzone dziumdzie.
Byłam zaskoczona. Może i różniłam się troszkę od większości jego koleżanek, ale nie aż tak, jak on to widział. Poprosiłam o kilka dni do namysłu, wiem, jak to brzmi, ale nie wiedziałam, co robić. Nie chciałam stracić Adama, ale nie byłam pewna, czy go kocham, raczej wydawało mi się, że nie. Był dla mnie przyjacielem, opiekunem, starszym bratem, ale nigdy nie myślałam o nim jako o kochanku, mężu. Z drugiej strony, lubiłam spędzać z nim czas i nigdy przy nikim nie czułam się tak bezpiecznie jak z Adamem. On zawsze wiedział, jak postąpić, gdzie pójść i w jaki sposób załatwić problem. Miał już plany na nasze dalsze życie.
– Sprzedamy moje mieszkanie i wasze, mam trochę oszczędności, dołożę i kupimy dom. Twoja babcia nie może teraz zostać sama, a w domu zmieścimy się razem i nikt nikomu nie będzie wchodził w drogę. Wynajmiemy opiekunkę, będziesz mogła kontynuować studia – słuchałam tego wszystkiego, co mówił i coraz bardziej zaczynałam wierzyć, że ja też tego chcę.
Zgodziłam się na ślub. Kiedy babcia wracała z sanatorium, mieliśmy już ustaloną datę ślubu i załatwiony kredyt na dom. Nie krytykowała, ale często przyglądała mi się zatroskanym wzrokiem.
– Czy ty jesteś szczęśliwa, Weroniczko? – zapytała raz.
– Tak, babciu, jestem – odpowiedziałam. – Adam bardzo mnie kocha.
– Ale czy ty kochasz jego?
– Tak, kocham – starałam się powiedzieć to z całym przekonaniem, którego jednak chwilami mi brakowało.
Tego, że Adam mnie kochał, byłam pewna, jego miłość, troska i dbałość o mnie były widoczne na każdym kroku, w każdym zachowaniu. Koleżanki mi zazdrościły, wiedziałam o tym, bo tego nie ukrywały. Czasem przyjeżdżał po mnie na uczelnię, Gośka i Marta patrzyły jakby chciały zjeść go wzrokiem. Ja też go kochałam, ale... No właśnie było jednak jakieś ale.
Raz poszłam ze znajomymi z uczelni na piwo i tam był Maciek, chłopak z którym kiedyś, przez krótki czas, jeszcze przed chorobą babci, byliśmy parą. Potem wszystko się jakoś samo rozlazło, a dziś wydawało mi się, że to było tak dawno, że chyba w innym życiu. Jednak kiedy poczułam jego dłoń na swojej ręce, przeszył mnie dreszcz, od czubków palców aż po czubek głowy. Czułam bijące od niego ciepło, drżałam, a Maciek przesunął rękę po moim karku, schował ją pod włosy i zapytał cicho:
– Czy jesteś pewna, że chcesz wyjść za Adama?
Czułam, że jeszcze moment i zaczniemy się całować, nie chciałam na to pozwolić, nie mogłam na to pozwolić. Resztką sił odepchnęłam go od siebie i głęboko nabrałam powietrza w płuca.
– Oczywiście, że jestem pewna – odpowiedziałam nie swoim głosem. – Muszę już iść.
Odwróciłam się zdecydowanie i odeszłam. W drzwiach dobiegło mnie jeszcze:
– Uważaj, Weronika, żebyś zamiast domu nie zbudowała sobie więzienia!
Na zewnątrz zadzwoniłam do Adama.
– Przyjedź po mnie.
– Coś się stało?
– Nic, ale chcę być z tobą.
Bałam się zrobić coś, czego mogłabym żałować
Kochaliśmy się tego wieczoru z jakąś dziką rozpaczą, a potem, kiedy Adam zasnął, resztę nocy przepłakałam w łazience. Miesiąc później wzięliśmy ślub, a dziewięć miesięcy później przyszła na świat nasza pierwsza córka. Dwa lata potem – druga.
Babcia Kasia zmarła pięć lat po naszym ślubie, miała drugi wylew i już nie udało się jej uratować. Pomimo obecności Adama i dziewczynek poczułam raptem, jakbym została sama na świecie. Powtarzałam sobie, że powinnam się cieszyć z tego, że babcia miała po pierwszym wylewie jeszcze kilka lat dobrego życia, spokojnego i dostatniego. Opiekowaliśmy się nią oboje, Adam był dla niej jak rodzony wnuk. Mój mąż jest naprawdę bardzo dobrym człowiekiem. Wiem, że bardzo kocha mnie i dziewczynki, ale od śmierci babci zaczęliśmy się od siebie coraz bardziej oddalać. Dziś żyjemy raczej obok siebie niż razem. Mieszkamy w jednym domu, jemy wspólne obiady, jeździmy razem na wakacje. Ale jest między nami jakaś ściana.
Niedawno mój mąż zapytał mnie w łóżku:
– Powiedz mi, Wera, czy ty mnie kiedykolwiek kochałaś?
Zesztywniałam i odwracając się na drugi bok, wymamrotałam:
– Tak, oczywiście.
– Spójrz na mnie…
Nie chciałam na niego patrzeć, wiedziałam, co mógłby wyczytać z moich oczu.
– Jestem zmęczona, spać mi się chce.
Czekałam chwilę ze wstrzymanym oddechem, ale Adam nie odezwał się więcej, lampka zgasła, a ja zamknęłam oczy i odetchnęłam swobodniej.
Od czasu tamtej rozmowy zaczęłam zdawać sobie sprawę, a właściwie dopuszczać do siebie prawdę, że nie kocham Adama. I co gorsze, nigdy go nie kochałam. Owszem lubię z nim przebywać, lubię z nim rozmawiać, byłam mu i jestem do dziś wdzięczna za wszystko, co zrobił dla mnie i dla mojej babci, za całą pomoc, troskę i opiekę, którą nas otoczył. Ale niestety to wszystko, co istnieje między nami, nie ma nic wspólnego z miłością. Mogłabym nawet powiedzieć, że kocham Adama, ale jak przyjaciela, jak starszego brata, opiekuna. Nigdy, ani na początku naszego związku, ani teraz po tylu latach małżeństwa nie było między nami namiętności, nie było między nami chemii.
Maciek nie miał racji, nie zbudowałam sobie więzienia. Zbudowałam spokojny, bezpieczny dom, ale zaczynam w nim usychać. Kocham swoje dzieci, ale nie kocham męża. Zaczynam się zastanawiać, ile jeszcze wytrzymam? A co będzie, jak dziewczynki dorosną i pójdą na swoje? Ostatnio Adam delikatnie, jak to on, napomknął, że może moglibyśmy mieć jeszcze jedno dziecko. Może tym razem byłby syn? Wiem, że on bardzo by tego chciał, ale ja… chyba nie. Czasami chodzą mi po głowie różne myśli, chyba chciałabym się jeszcze zakochać, dać się ponieść namiętności, szaleństwu, emocjom. Może mogłabym spakować walizkę i wyjechać, zniknąć, nie mówiąc nikomu, dokąd jadę, może mogłabym poznać mężczyznę, którego dotyk przyprawiałby mnie o podobne dreszcze jak kiedyś dotyk Macieja, może jeszcze jest to możliwe? I natychmiast odpowiadam sama sobie. „Nie, to nie jest możliwe. Dlaczego? Bo nie zostawię moich dzieci, mojego domu i mojego męża. Nigdy się na to nie zdobędę.
Więcej prawdziwych historii:
„Mąż mnie zdradził, więc nie mam wyrzutów sumienia z powodu własnego romansu. Kochanek uwiódł mnie i wykorzystał”
„Przez 30 lat byliśmy szczęśliwym małżeństwem. Mój mąż nie wiedział, że zabiłam jego żonę, która źle go traktowała”
„Mój mąż zginął w wypadku. Jechał pijany, bo dowiedział się o moim romansie”