Kto nie lubi poczucia, że zrobił dobry interes? Chyba nie ma takiej osoby. To, by oszczędzić choćby kilka złotych, jest szczególnie ważne, gdy człowiek musi liczyć się z każdym groszem. Tak jak muszę liczyć się ja.
Przez wiele lat pracowałam w osiedlowej bibliotece
Wypożyczałam czytelnikom książki, polecałam nowości. Praca nie przynosiła mi kokosów, ale lubiłam to spokojne, niezbyt absorbujące zajęcie. Niestety, wraz z epidemią strasznego wirusa na świecie zmiany zawitały i do naszego spokojnego miasteczka. Burmistrz stwierdził, że nie ma pieniędzy na finansowanie instytucji kultury i bibliotek.
– Teraz są takie czasy, że kto lubi czytać, może sobie poczytać książkę na ekranie komputera – stwierdził pewnego dnia bez ogródek na sesji rady miasta.
Nie zgadzałam się z nim i nie wyobrażałam sobie „moich” czytelniczek masowo czytających ulubione romansidła na ekranie laptopów, ale z burmistrzem nie było dyskusji. I tak z dnia na dzień zostałam bez środków do życia. Może gdybym była młodsza, próbowałabym poszukać pracy gdzieś dalej, choćby w powiatowym mieście w sklepie, ale tuż przed emeryturą? Kto zatrudni kobietę przed sześćdziesiątką, która przez wszystkie lata siedziała jak u Pana Boga za piecem w otoczeniu książek?!
Pewnie całkowicie bym się swoją sytuacją załamała, gdyby nie to, że akurat w tamtym czasie otrzymałam niewielki spadek po dalekiej krewnej. Nie było tego dużo. Ot, zrujnowane gospodarstwo na północy Polski – ale w mojej sytuacji te kilka groszy było zbawieniem. Sprzedałam tak modne teraz „siedlisko” i żyłam z uzyskanych pieniędzy. Skromnie, bo wiedziałam, że to moje jedyne przychody. Zawsze kilka razy oglądałam każdą wydawaną złotówkę. Pewnego dnia zwierzyłam się sąsiadce, że zepsuła mi się pralka, i mam kłopot, bo muszę jechać do miasta po nową.
– A to wiesz, zawsze dodatkowe koszty – utyskiwałam. – Transport, wniesienie, bo przecież na plecach jej nie przytargam…
– Oj, Alinko, Alinko – roześmiała się dobrotliwie sąsiadka. – Jak ty lubisz sobie komplikować życie! Kto by jeździł do miasta, chodził po tych wszystkich marketach, szukał… Przecież teraz pralki, jakie chcesz, masz w internecie! I to nieraz o wiele taniej niż w sklepie stacjonarnym.
Sąsiadka mrugnęła do mnie porozumiewawczo, bo doskonale wiedziała o mojej sytuacji finansowej
Po tamtej rozmowie nie byłam jeszcze przekonana. Miałam zamówić pralkę za kilkaset złotych z nieznanego miejsca i pewnie jeszcze z góry przelać za nią pieniądze? To mi się nie mieściło w głowie! A jednak po wycieczce do miasta i obejrzeniu oferty sklepów stacjonarnych zmieniłam zdanie. Wcale nie oferowały one zbyt wielkiego wyboru produktów, a sprzedawcy powtarzali jak mantrę:
– Wszystko teraz jest w internecie, droga pani. Tu pozostały same niedobitki.
Nie pozostało mi nic innego, jak zasiąść do komputerowych zakupów. Ku mojemu rozczarowaniu, oferta sklepów internetowych niewiele różniła się od tego, co widziałam „na żywo”. Pralki wydawały się dość drogie, a do tego dochodziły jeszcze koszty transportu… Z każdą przeglądaną stroną coraz bardziej rzedła mi mina.
Z tej desperacji zadzwoniłam do sąsiadki.
– Tak zachwalałaś ten cały internet – fuknęłam. – A tam to samo, co w sklepach stacjonarnych, tylko drożej!
– Oj, Alinka, bo trzeba wiedzieć, gdzie szukać – roześmiała się pobłażliwie sąsiadka. – Musisz patrzeć na aukcje i oferty od osób prywatnych. Nieraz się zdarza, że ktoś sprzedaje jeszcze całkiem dobrą pralkę, bo mu się znudził kolor albo wyprowadza się za granicę… Musisz nauczyć się polować na okazję! Szukaj zwrotu: „Prawie za darmo”. To zwykle oznacza, że ktoś chce się pozbyć czegoś tanio.
Tanio! O to mi właśnie chodziło! Z nowym entuzjazmem zasiadłam do przeglądania internetu. Szybko zorientowałam się, że Danka miała rację. Roiło się od ogłoszeń, których autorzy chcieli pozbyć się zalegających towarów i byli skłonni oddać je „prawie za darmo”.
Szczególnie jeden anons przyciągnął moją uwagę. Autor ogłaszał się na portalu aukcyjnym
Pisał, że z powodu likwidacji sklepiku chce za bezcen wyprzedać posiadany sprzęt gospodarstwa domowego. Wśród wystawionych przedmiotów było kilka pralek. Jedną z nich autor ogłoszenia wycenił na 600 zł. To było ponad połowę taniej niż w sklepie! Poczułam przyjemny dreszczyk podniecenia. Mój wysiłek się opłacił. W końcu znalazłam okazję, na którą czekałam! Niezwłocznie napisałam do właściciela upadającego sklepiku. Nie chciałam, żeby pralkę ktoś sprzątnął mi sprzed nosa. Właściciel okazał się jeszcze bardziej wyrozumiały, niż się tego spodziewałam.
– Nie musi pani przelewać pieniędzy od razu – pisał. – Może pani zapłacić dopiero przy odbiorze urządzenia.
To było dokładnie to, o co mi chodziło! W tym momencie byłam na sto procent przekonana do zakupu tego sprzętu. Przecież gdyby to był oszust, to nie umożliwiałby mi zapłaty przy odbiorze – pomyślałam, zacierając ręce z radości. Właściciel sklepu poprosił tylko o moje dokładne dane do faktury, razem z numerem PESEL, i przelew z mojego konta złotówki na podany przez niego numer celem weryfikacji tożsamości.
Bez wahania spełniłam te prośby. Przecież zdawałam sobie sprawę z tego, że do wystawienia faktury potrzeba danych osoby, na którą ma być wystawione potwierdzenie, a czymże była złotówka wobec tak kolosalnego zaufania sprzedawcy, który zgodził się przesłać mi wartą kilkaset złotych pralkę, umożliwiając zapłatę przy odbiorze towaru?
Przez kilka kolejnych dni nic się nie działo. Cierpliwie czekałam na swoją pralkę
Nie było to łatwe, bo przez ten czas odkładałam pranie na rosnącą z każdym dniem kupkę, ale pocieszałam się, że lada chwila moje kłopoty się skończą. Po tygodniu zaczęłam tracić cierpliwość i napisałam wiadomość do właściciela sklepu. Ku mojemu zdziwieniu, w odpowiedzi otrzymałam informację, że „adresat nie istnieje”. Bardzo się zdziwiłam, bo przecież korespondowałam z nim zaledwie kilka dni wcześniej, ale uznałam, że to po prostu jakiś problem techniczny – i cierpliwie czekałam dalej na pralkę. Ale ta nie nadchodziła.
Zamiast tego po dwóch tygodniach pojawiła się nieprzyjemna niespodzianka. Pewnego dnia do furtki zadzwonił listonosz… Na jego widok wybiegłam przekonana, że to informacja w sprawie mojej pralki, o ile nie sam sprzęt, ale stanęłam jak wryta, gdy listonosz powiedział:
– Mam tu dla pani polecony. Coś o niespłaconym długu… – pracownik poczty spojrzał na mnie ciekawie.
Puściłam jego wścibstwo mimo uszu i z wahaniem wzięłam do ręki kopertę, którą mi wręczał.
– Długu? – wyjąkałam. – Ale ja od nikogo nic nie pożyczałam. Nie mam zwyczaju… Nie miałabym nawet z czego spłacać.
– Nie ma się czego wstydzić, pani Alinko – protekcjonalnie poklepał mnie po dłoni listonosz. – Wszyscy czasem mamy gorsze dni. Tylko dam pani dobrą radę, taką od serca. Lepiej niech pani czym prędzej spłaci tę zaległość. Jedna pani tu u nas miała takie kłopoty, też przychodziły monity, i wie pani, co oni zrobili? Wynajęli jakichś zbirów i kobiecinę pobili w biały dzień, na ulicy… To nie jest zwykły bank… – listonosz spojrzał wymownie na pieczątkę jakiejś nieznanej mi instytucji na kopercie. – Jak człowiek raz z nimi zadrze, to do końca życia ma kłopoty.
– Ale to jest pomyłka – jęknęłam, wciąż nie rozumiejąc, o co tu może chodzić.
W domu niecierpliwie rozerwałam kopertę, a później przez dłuższą chwilę wpatrywałam się w kartkę, którą miałam przed sobą, nie wierząc w to, co czytam. Prawie nie wychodzę z domu, więc niby jakim cudem wzięłam kredyt? „Zadłużenie w wysokości ponad 60 tysięcy złotych… Proces spłaty jeszcze się nie rozpoczął… Wszczynamy procedurę windykacyjną…”.
– To musi być jakaś pomyłka – wyszeptałam.
Może zbieżność nazwisk, może jakieś zamieszanie administracyjne? Oczywiście natychmiast zadzwoniłam pod numer podany na dokumencie. Kobieta, która odebrała telefon, nie miała przyjemnego głosu.
– Widnieje pani w naszym rejestrze dłużników – powiedziała surowym tonem. – Jeśli natychmiast nie zacznie pani procedury spłaty, będziemy zmuszeni przedsięwziąć dalsze kroki, z zajęciem pani nieruchomości włącznie.
– Ale to jakiś absurd! – jęknęłam. – Ja nigdy nie zaciągałam żadnego kredytu ani u państwa, ani w żadnej innej instytucji! Ja nawet nie mam zdolności kredytowej, nie mam dochodu! Żaden bank nie udzieliłby mi pożyczki, bo nie pracuję!
– Nie wiem, proszę pani… Oczami duszy widziałam, jak kobieta po drugiej stronie wzrusza ramionami. – Ja już tyle historii niesolidnych dłużników słyszałam, że mogłabym książkę napisać, gdybym chciała to wszystko notować. Wiem tylko tyle, że w systemie mam informację, że jest pani nam winna ponad sześćdziesiąt tysięcy złotych, i odsetki z każdym dniem rosną.
Byłam tak załamana, że w tamtym momencie całkowicie zapomniałam o kłopocie związanym z pralką, która okazała się w całej tej ponurej historii najważniejsza. Kilka dni później, gdy nadal czułam się jak w potrzasku, zwierzyłam się sąsiadce.
– Nie ma na co czekać, trzeba to zgłosić na policję – zawyrokowała Danka. – To pewnie jakiś oszust.
– Ale jak? Przecież ja prawie nie wychodzę z domu – jęknęłam. – Nikt mi nie ukradł dokumentów. Jak ktoś mógł posługiwać się moimi danymi?
Danka też nie miała pojęcia, jak to możliwe, ale szybko okazało się, że tylko nam podobny przypadek nie mieści się w głowie. Policjant, który przyjmował zgłoszenie, pokiwał ze współczuciem głową:
– Znany motyw – powiedział. – Przykro mi, ale padła pani ofiarą oszustwa.
– Ale jak to możliwe?! – nie mogłam powstrzymać krzyku. – Przecież ja mieszkam w małym mieście, nigdzie nie chodzę…
– Niestety, w dzisiejszych czasach nie trzeba jeździć w wielki świat, żeby paść ofiarą międzynarodowej szajki – westchnął policjant, a później przedstawił nam schemat działania oszustów, od którego włos mi się zjeżył na głowie.
Okazało się, że przedstawiciele tej bezwzględnej szajki zaczynają od wystawienia okazyjnego ogłoszenia w internecie.
– W pani przypadku to była ta nieszczęsna pralka – uświadomił mnie policjant, choć sama już się tego zdążyłam domyślić. Kiedy już ofiara połknie haczyk i nabierze przekonania, że trafiła na okazję życia, przestępcy namawiają na płatność za towar przy odbiorze. – To usypia czujność kupującego. Każdy myśli: To na pewno nie jest oszust, skoro nie zależy mu na wyłudzeniu moich pieniędzy – kontynuował policjant. – Tymczasem im rzeczywiście nie zależy na wyłudzeniu marnych kilkuset złotych – bo mają w głowie znacznie większy zysk!
W tym momencie zdałam sobie sprawę z tego, że dokładnie tak było ze mną. Kiedy usłyszałam, że nie muszę płacić od razu za swoją pralkę, byłam tak szczęśliwa, że zapomniałam o jakichkolwiek środkach ostrożności.
– W momencie, kiedy pani podała wszystkie swoje dane, włącznie z numerem PESEL, oszust już miał panią w garści. Przelew złotówki tylko dopełnił sprawy. Mając wszystkie pani dane, podstawiona osoba wybrała się jak gdyby nigdy nic do placówki banku w innym mieście i poprosiła o założenie konta. Nikt niczego nie podejrzewał, bo miała wszystkie pani dane i po wpisaniu do systemu banku nie wyskoczyło pracownikowi żadne ostrzeżenie. Kiedy już oszuści założyli fikcyjne konto na pani nazwisko, wpłacili tam kilkaset złotych, żeby jeszcze bardziej zamaskować swój proceder, a później wystąpili do instytucji parabankowej o udzielenie kredytu na kwotę kilkudziesięciu tysięcy złotych! Instytucja, żeby zweryfikować tożsamość właściciela konta, poprosiła o przelanie z pani konta jednej złotówki – ale pani przecież tę złotówkę przelała…
– Na konto instytucji pożyczającej – wyszeptałam ze zgrozą.
– Dokładnie tak – pokiwał głową policjant. – Nie było więc żadnych podstaw, żeby cokolwiek podejrzewać. Złodzieje otrzymali przelew, wypłacili gotówkę i ślad po nich zaginął.
– I co teraz? – szepnęłam, czując zbierające mi się pod powiekami łzy. – Do końca życia będę spłacać nie swój dług?
– Ma pani dużo szczęścia – uśmiechnął się krzepiąco policjant. – Kilka dni temu policja ujęła członków międzynarodowego gangu zajmującego się takimi wyłudzeniami. To tylko kwestia czasu, aż zostanie pani uwolniona od niechcianego długu.
Odetchnęłam z ulgą, ale jednocześnie poczułam, jak nogi uginają się pode mną z przerażenia. W tym momencie zdałam sobie sprawę z tego, że przez swoją lekkomyślność byłam o krok od katastrofy finansowej. Uratował mnie z niej tylko niesamowity łut szczęścia! Dwa dni później kupiłam w końcu nową pralkę. Tym razem nie zawracałam już sobie głowy szukaniem okazji „prawie za darmo” w internecie. Pralkę kupiłam w stacjonarnym sklepie, w mieście. Zdziwionemu sprzedawcy wytłumaczyłam, że czasem warto dołożyć kilka złotych, niż narażać się na spotkanie z oszustami w sieci – gorzko się o tym przekonałam.
Czytaj także:
„Mąż ma pretensje o to, że niańczę swojego brata. A przecież nawet gdy pożyczę mu kasę, to potem oddaje”
„Przez mój długi jęzor wszyscy wiedzą, że moja przyjaciółka była molestowana przez ojca. Skarciłam jej zaufanie i miłość"
„Po rozwodzie wszystkie przyjaciółki się ode mnie odsunęły. Bały się, że... ukradnę im mężów"