Przywędrował do naszego domu prawie półtora roku temu. Któregoś wiosennego poranka otworzyłam drzwi do pokoju mojej ośmioletniej córki i stanęłam jak wryta. Na jej łóżku leżał kot. Rudy, w delikatne pręgi. Gdy weszłam, podniósł na chwilę łebek, spojrzał na mnie wielkimi, zielonymi oczami, a potem, jak gdyby nigdy nic, wrócił do wylizywania łapek. Marysia przyglądała się temu z zachwytem.
— A ten kocur skąd się tu wziął? — zdziwiłam się.
— Nie wiem, jak się obudziłam, to już był — odparła uradowana.
— Pewnie wszedł przez otwarte okno — uśmiechnęłam się i rozsunęłam zasłony; rzeczywiście okno było lekko uchylone.
— Ale jak on się tu wdrapał? Przecież to piąte piętro — zastanawiała się córeczka, a potem powoli zaczęła gramolić się z łóżka. — Mamo, skoro już przyszedł, to niech u nas zostanie, zobacz, jaki jest piękny! Nazwiemy go Filemon — poprosiła.
Zgodziłam się bez wahania. Mąż zresztą też. Oboje byliśmy gotowi zrobić wszystko, żeby ją uszczęśliwić. Tak bardzo przecież cierpiała… Od dwóch lat chorowała na stawy. Wystarczyło, że trochę pochodziła i kolana puchły jej jak balony. Czasem nie mogła zgiąć nóg. No i ten ból… Nie pozwalał jej normalnie żyć, spokojnie zasnąć.
Odwiedziliśmy z nią chyba wszystkich znanych lekarzy. Tylko rozkładali ręce. Nie potrafili znaleźć przyczyny choroby. Przepisywali leki przeciwbólowe i odsyłali do domu. Faszerowałam ją więc tabletkami, robiłam okłady, wklepywałam cudowne maści od różnego rodzaju bioenergoterapeutów.
Nic nie pomagało. Byłam zrozpaczona. Patrzyłam na smutną, naznaczoną cierpieniem twarz swojej córki i nie mogłam nic zrobić. Dopiero ten kot sprawił, że na jej buzi znowu pojawił się uśmiech. Po raz pierwszy od wielu miesięcy.
Uparcie kładł się na kolanach córki
Filemon szybko się u nas zadomowił. Był idealnym kotem. Miłym, spokojnym. Nie drapał obić, nie obgryzał kwiatków, nie wieszał się na firankach, nie podkradał jedzenia ze stołu. Nawet za potrzebą nie biegł do kuwety. Wskakiwał na sedes, zgrabnie przysiadał i załatwiał się, nie brudząc deski. Zachowywał się tak, jakby nie chciał sprawiać nam żadnych problemów. Wystarczyło raz powiedzieć, by czegoś nie robił, i… tego nie robił.
Tylko jednej rzeczy nie mogliśmy go oduczyć: spania z Marysią. A dokładnie wylegiwania się na jej nogach. Wystarczyło, że córeczka położyła się do łóżka lub wyciągnęła się na kanapie w salonie, już był obok. Delikatnie wskakiwał jej na kolana, zwijał się w kłębek i zasypiał.
Potwornie mnie to denerwowało. Kot był ciężki i musiał sprawiać Marysi ból. Jednak wszelkie próby zepchnięcia go na podłogę kończyły się fiaskiem. Gdy tylko podchodziłam i wyciągałam rękę, Filemon zmieniał się nie do poznania. Łypał złowrogo oczami, jeżył grzbiet, wyciągał pazury i syczał ostrzegawczo.
— Mamo, zostaw go, niech sobie leży. Naprawdę mi to nie przeszkadza — mówiła córeczka, głaszcząc go po lśniącym futrze.
Kot natychmiast się uspokajał.
— No dobrze, niech sobie leży, ale jak cię coś zaboli, zrzuć go — poddałam się wreszcie.
Przez cały czas zastanawiałam się jednak, dlaczego tak się upiera przy tych kolanach. I dlaczego tak zawzięcie broni się przed zepchnięciem. Zrozumiałam to dopiero po kilku miesiącach…
Tamtego dnia nie zapomnę do końca życia
Marysia pojechała z klasą do Centrum Kopernika. Nie chciałam jej puścić, bałam się, że to zbyt duże obciążenie, ale się uparła. Gdy wróciła, natychmiast wysłałam ją do łóżka.
— Połóż się, zaraz dam ci tabletkę, pewnie bardzo bolą cię nogi — zatroskałam się
— Wiesz, mamo, to dziwne, ale bolą mnie tylko trochę. A przecież przez cały dzień chodziłam — odparła, zdejmując spodnie.
Zaskoczona spojrzałam na jej kolana. Powinny być wielkie jak balony. A wyglądały prawie normalnie. Nie mogłam zrozumieć, jak to możliwe. I wtedy obok łóżka pojawił się Filemon. Poczekał, aż Marysia się położy i, swoim zwyczajem, wskoczył jej na kolana. A potem zaczął spoglądać to na nią, to na mnie. Jakby chciał dać mi coś do zrozumienia.
— Chcesz powiedzieć, że to twoja zasługa? — pogłaskałam go. Kot głośno zamiauczał.
Nie rozumiem kociego języka, ale dam sobie głowę uciąć, że zabrzmiało to jak „tak”!
Lepiej nie mówić o jego zdolnościach
Nie mogłam doczekać się powrotu męża. Gdy tylko przyszedł z pracy, zaciągnęłam go do kuchni i opowiedziałam o wszystkim. W pierwszej chwili uśmiechnął się z politowaniem, potem nagle spoważniał.
— Kiedyś prababcia opowiadała mi, że koty to przedziwne zwierzęta. Niektóre z nich Bóg obdarzył szczególną mocą — potrafią wyciągnąć z człowieka nawet bardzo ciężką chorobę. Wtedy myślałem, że gada bzdury, ale dziś… Może coś w tym jest — powiedział, jakby lekko zawstydzony.
— Na pewno coś w tym jest. Przecież mamy dowód! Marysię! — odparłam radośnie.
Kilka dni później poszliśmy z córeczką na wizytę kontrolną do lekarza. Byliśmy ciekawi, czym wytłumaczy to nagłe ozdrowienie. Był bardzo zaskoczony.
— Proszę, jaka poprawa, aż trudno uwierzyć. Przecież dawałem tylko leki przeciwbólowe — kręcił głową.
— No właśnie! To wszystko zasługa kota! — krzyknęłam; i opowiedziałem mu, jak to Filemon od miesięcy spał na kolanach córki.
— Naprawdę wierzy pani w te bzdury? Przecież to jakieś zabobony! Dziecko rośnie, pewnie organizm sam zwalczył chorobę — westchnął doktor.
— Może i zabobony, ale pan jakoś nie mógł jej pomóc! — zdenerwował się mąż.
Gdy wyszliśmy z gabinetu, obiecaliśmy sobie, że nie będziemy już nikomu opowiadać o zdolnościach Filemona. Nie chcieliśmy narażać się na drwiny.
Filemon nagle zniknął
Mijały kolejne dni. Marysia czuła się coraz lepiej. Już nie musiała brać tabletek przeciwbólowych. Zaczęła wychodzić na podwórko, bawić się z innymi dziećmi. Znowu stała się radosna, uśmiechnięta.
Wkrótce zapomniała, że kiedykolwiek miała kłopoty z chodzeniem!
Filemon stał się oczywiście naszym ulubieńcem. Rozpieszczaliśmy go, podsuwaliśmy pod pyszczek najsmakowitsze kąski.
Cieszyliśmy się, że z nami jest, i mieliśmy nadzieję, że będzie jeszcze przez długie lata. Tak wiele mu przecież zawdzięczaliśmy. I wtedy zniknął. Dokładnie rok po tym, jak się u nas pojawił.
Jak zwykle położył się wieczorem na nogach Marysi, a gdy się rankiem obudziła, już go nie było. Byliśmy załamani, ale najbardziej oczywiście rozpaczała córeczka:
— To przeze mnie! — krzyczała, co rusz biegając do okna. — Po co zostawiłam je otwarte? Ale przecież nigdy do tej pory nie uciekał… Co to będzie?
Szukaliśmy go wszędzie. W piwnicach, okolicznych domach, w schronisku. Zaczepialiśmy dozorców, sklepikarzy. Zdjęcie Filemona pojawiło się w internecie i na każdym słupie w dzielnicy. Nic to nie dało.
— Nie żyje! Nigdy sobie tego nie daruję — rozpaczała Marysia.
Bardzo tęskniła za kotem, a ja nie wiedziałam, jak ją pocieszyć.
On żyje!
Jakiś miesiąc później jechałyśmy samochodem w odwiedziny do mojej mamy, na drugi koniec miasta. Marysia siedziała z tyłu.
Zatrzymałam auto na światłach i zaczęłam przyglądać się przechodzącym przez jezdnię ludziom. Wśród nich była kobieta pchająca przed sobą wózek inwalidzki. Siedział w nim na oko sześcioletni chłopczyk i trzymał na kolanach… kota. Rudego, w delikatne pręgi. Przewędrowali mi tuż przed maską.
— O Boże, Filemon! — krzyknęłam, a Marysia aż podskoczyła i przykleiła nos do szyby.
— To on! Żyje! — ucieszyła się.
Natychmiast zjechałam na pobocze. Chciałam wysiąść, podbiec do tej kobiety, wytłumaczyć, że to nasz kot, że bardzo za nim tęsknimy, lecz nagle Marysia złapała mnie za ramię.
— Nie idź, mamo — powiedziała.
— Dlaczego? Już za nim nie tęsknisz? — zapytałam zaskoczona.
— Tęsknię, i to bardzo… Ale zobacz, ten chłopczyk jest bardzo chory… Potrzebuje pomocy Filemona. A ja już nie — odparła.
Wzruszyłam się. Nie dość, że córeczka wreszcie była zdrowa, to jeszcze jest mądra i wrażliwa.
Filemon nie był ostatnim kotem w naszym domu. Od trzech tygodni opiekujemy się jego małym pobratymcem. Córka znalazła go na śmietniku. Był ledwie żywy. Zawieźliśmy go do weterynarza, odkarmiliśmy i już czuje się wspaniale.
Zaczyna pokazywać swój prawdziwy charakter. Kiedy patrzę, jak z zapamiętaniem obdrapuje tapicerkę na naszych starych fotelach i rysuje pazurkami ściany myślę, że też ma u nas do spełnienia pewną misję. Chce nas przekonać, że powinniśmy zrobić w domu remont…
Czytaj także:
„Nie odeszłam od męża, gdy zachorował, ale on zostawił mnie, gdy wyzdrowiał. Na pożegnanie rzucił, że nigdy mnie nie kochał”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”