„Nie odeszłam od męża, gdy zachorował, ale on zostawił mnie, gdy wyzdrowiał. Na pożegnanie rzucił, że nigdy mnie nie kochał”

Wspierałam męża w chorobie, a on mnie zostawił fot. Adobe Stock, aletia2011
„Trzy lata walczyliśmy o jego życie. Tak się cieszyłam, że przeżył, wyzdrowiał… A on tymczasem stwierdził, że skoro los dał mu drugie życie, to musi wszystko w nim przewartościować. Nas trojga w swoich nowych planach cudem uzdrowiony nie uwzględnił. Pewnego dnia spakował rzeczy i zniknął, zostawiwszy list pożegnalny”.
/ 05.09.2022 08:30
Wspierałam męża w chorobie, a on mnie zostawił fot. Adobe Stock, aletia2011

Moje życie nie było usłane różami. Wyszłam za mąż w wieku dwudziestu lat, rok później urodziłam bliźnięta. Gdy chłopcy poszli do szkoły, zachorował mój mąż. Trzy lata walczyliśmy o jego życie. Tak się cieszyłam, że przeżył, wyzdrowiał… A on tymczasem stwierdził, że skoro los dał mu drugie życie, to musi wszystko w nim przewartościować. Nas trojga w swoich nowych planach cudem uzdrowiony nie uwzględnił. Pewnego dnia spakował rzeczy i zniknął, zostawiwszy list pożegnalny. Napisał w nim, że chyba nigdy mnie nie kochał, więc się usuwa, żebym mogła znaleźć kogoś właściwszego.

Obiecał, że o synach nie zapomni

Przepłakałam wiele dni i nocy, ale w końcu wzięłam się w garść. Musiałam. Skoro na męża nie mogłam już liczyć, musiałam sama zadbać o teraźniejszość i przyszłość chłopców. Ojciec pamiętał o nich raz na pół roku, gdy przekazem wysyłał jakąś kwotę. Tak wyglądało jego „nie zapomnę”.

Zaraz po maturze załapałam się do pracy w sekretariacie szkolnym. Miało być tylko na zastępstwo, planowałam iść na studia, ale ostatecznie zostałam na dobre. Po rozwodzie pracowałam tam na etacie, dodatkowo biorąc każdą fuchę, jaka się nadarzyła. O dalszej nauce nie było mowy, bo niby kiedy. Za to chłopcy uczyli się świetnie, zdolni byli, więc i studia skończyli, i każdy znalazł porządną pracę. Byłam z nich bardzo dumna, tym bardziej że już w czasie studiów pracowali i nie chcieli ode mnie żadnej pomocy. Wszystkie dodatkowe zarobki mogłam odkładać na gorsze czasy. A te nadeszły wcześniej, niż myślałam, choć nie dlatego, że zaczęłam chorować.

Wręcz przeciwnie, na przekór metryce czułam się świetnie, co wykazywały badania okresowe. Niestety, w szkole zaczął rządzić nowy dyrektor, który pamiętał mnie jeszcze z czasów, gdy sam był uczniem i regularnie musiałam dzwonić po jego rodziców, bo ciągle były na niego jakieś skargi. Pan dyrektor tego etapu swojego życia nie chciał pamiętać. Stąd wieczne przytyki, pytanie mnie o emeryturę, uwagi do pracy, że za wolno, za dużo błędów i tak dalej. To było upokarzające i stresujące, więc z każdym dniem czułam się w szkole coraz gorzej. Moi synowie to widzieli.

– Mamuś, nie ma sensu, żebyś się kopała z koniem – perswadował Radek. – Od lipca przysługuje ci emerytura, dlaczego nie skorzystać? Czas, żebyś odpoczęła, a nie szarpała się z tym bucem.

Myśl, na początku nienawistna, powoli kiełkowała, ale decyzję podjęłam dopiero w czerwcu, gdy dyrektor zrobił mi awanturę o jakąś bzdurę. Na szczęście miałam w mailach potwierdzenie, że działałam na jego polecenie, więc musiał mnie publicznie przeprosić, tak jak publicznie mnie obraził. Ale w tym momencie doszłam do wniosku, że szkoda moich nerwów, i wybrałam się do ZUS-u.

Pierwsze dni września były smutne

Mieszkam tuż obok podstawówki i gdy słyszałam dzwonki na lekcje, a na przerwach szkolny gwar, ogarniał mnie żal. Potem przypominał mi się smarkacz dyrektor i… włączałam radio. Czytałam, chodziłam na spacery, oglądałam filmy, odwiedzałam znajomych i rodzinę. Korzystałam z wolności. Przyszła słotna jesień, a za nią sucha zima. Poranki były coraz czarniejsze i dłuższe, więc i ja zostawałam dłużej w łóżku. Coraz dłużej, coraz częściej. Czasami coś czytałam, ale z reguły oglądałam filmy i seriale, jak leci. Raz w tygodniu robiłam zakupy, tak żeby starczyło na kolejnych siedem dni. No i zaczęłam kupować alkohol. Nie za dużo, tyle żeby zasypiać bez problemu…

Gdy dzwonił któryś z chłopców, udawałam, że wszystko jest w porządku, że akurat wróciłam od koleżanki albo z kina, i że absolutnie, no skądże by, nie czuję się samotna. Tymczasem doszło do tego, że myłam się raz na parę dni, bo po co częściej, skoro z nikim się nie widywałam, nigdzie nie wychodziłam. Czułam się jak stary kapeć, który wyrzucono na śmietnik.

Gdybym choć chłopcom była potrzebna…

Moi synowie mieszkali około trzydziestu kilometrów ode mnie, w jednym dużym domu, razem z żonami, też bliźniaczkami, i teściami zakochanymi we wnukach. Gdy trzeba było zostać z dziećmi, nie było problemu. Jako babcia też byłam zbędna. Więc po co się starać w ogóle? Mobilizowałam się tylko wtedy, gdy chłopcy zapowiadali swój przyjazd. Zwykle w niedzielę, co dwa, trzy tygodnie. Musiałam zwlec się z łóżka, posprzątać, zrobić zakupy, coś ugotować, upiec jakieś ciasto. Było to bardzo wyczerpujące i niechętnie się do tego zabierałam, ale wolałam uniknąć niewygodnych pytań. Co prawda synowe, bardziej wyczulone niż chłopcy, coś podejrzewały, sondowały, ale robiłam dobrą minę do złej gry.

Wyjeżdżali uspokojeni, że mamusia emerytka jakoś sobie radzi. A ja, pozbywszy się ich wreszcie, ładowałam się do łóżka i wegetowałam do kolejnej niedzieli ich odwiedzin. Gdy zbliżało się Boże Narodzenie, w rozmowach telefonicznych chłopcy wspominali o tym, że przygotowują dla mnie pokój na święta.

To dawna służbówka, więc nie jest duża, ale przynajmniej będziesz miała swój kąt, więc jak się nami zmęczysz, będziesz mogła się w nim schować – kusili.

Miłe z ich strony, ale zmuszałam się, by wyjść na zakupy do pobliskiego sklepu. Na samą myśl o wyjeździe gdzieś dalej i dłuższym przebywaniu z ludźmi, nawet bliskimi, robiłam się zmęczona. Chyba się jakieś fobii społecznej nabawiłam. Dlatego ich okłamałam, że znalazłam tani wyjazd do Egiptu, i święta spędzę w cieniu piramid. Uwierzyli. I tak pierwsza gwiazdka zastała mnie w łóżku, przy głupawej komedii romantycznej, z chipsami i piwem pod bokiem.

Przepłakałam tę Wigilię

Chlipałam nad sobą, nad swoim pustym i nieciekawym życiem, nad tym, że tyle lat dzielnie sobie radziłam jako samotna matka i samotna kobieta, i nigdy się nie poddałam, aż pojawił się ten… przeklęty dyrektorek. Mały chuligan wyrósł na dużego łobuza, który wymazuje przeszłość, pozbywając się niewygodnych dla siebie ludzi. To wszystko jego wina. Tego drania. Małostkowego, mściwego dupka. Zakompleksionego gnojka. Wyklinałam go od najgorszych, ale to niewiele pomagało.

Nie czułam się lepiej, bo żadne przekleństwa nie zmieniały faktu, że mnie pokonał, że uciekłam z podkulonym ogonem. Czułam się coraz żałośniej, pogrążałam się w smutku i niemocy całą zimę, która zdawała się nie mieć końca… Aż pewnego wiosennego dnia obudziłam się wcześnie rano. Patrzyłam w sufit szeroko otwartymi oczami. Coś we mnie jakby drgnęło. Na dworze było już jasno, kwietniowe słońce rozjaśniało niebo i świat. Nie wiedziałam dlaczego, ale obudziłam się gotowa do działania. Coś mnie pchało, żeby wyjść z domu. Wzięłam szybki prysznic, ubrałam się i poszłam. Nogi same zaniosły mnie nad rzekę. No, rzeczkę. Wzbierała niebezpiecznie dopiero podczas sporych opadów, a tych ostatnio było jak na lekarstwo. W dzieciństwie spędzałam tutaj wiele czasu razem z dzieciakami z sąsiedztwa. Poczułam się tak, jakbym cofnęła się o kilkadziesiąt lat… 

I poczułam, że życie się jeszcze nie skończyło. Tego samego dnia zrobiłam w domu porządki i zapisałam się do klubu seniora. Czas wziąć sprawy w swoje ręce!

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA