Cóż może robić dojrzała kobieta, która pochowała już męża, a jej dzieci dawno się wyprowadziły? Siedzi w domu i odlicza kolejne takie same dni. Dlatego to, co się wydarzyło, dało mi nową nadzieję.
Jaki jest cel w tym wszystkim?
Poranek zaczynam od posiłku, a następnie idę na zakupy. Zdarza się, że podczas drogi natknę się na koleżankę. Po powrocie do domu czas na porządki i przyrządzenie obiadu. Później chwila relaksu na świeżym powietrzu i podlewanie roślin na balkonie. Wieczorem odpoczynek w towarzystwie telewizora, filiżanki herbaty i ciasteczka. Mam szeroki wybór programów dzięki prezentowi od moich pociech – abonamentowi telewizji kablowej. Po seansie nadchodzi pora na sen, tym samym dobiegł końca następny dzień mojego życia.
Tę jednostajną codzienność od wielkiego dzwonu urozmaicają odwiedziny dzieci i wnucząt. Boże Narodzenie, urodziny, nieraz Dzień Mamy. Gdy człowiek ma mnóstwo wolnego czasu i większość dnia spędza w samotności, do głowy przychodzą różne dziwne myśli. Jaki jest cel takiej egzystencji? Gdzie w tym wszystkim jakiś sens?
Kiedy Wacuś jeszcze żył, a Kasia z Markiem byli malutcy – nie miałam nawet chwili na jakieś tam przemyślenia. Kiedyś nie myślałam o tym, czy cieszę się swoim życiem i czy mogło ono potoczyć się w inny sposób. Po prostu robiłam to, co musiałam – gotowałam, prałam i sprzątałam. Wszystkie dziewczyny, które znałam – moje siostry, kuzynki i koleżanki z klasy – wiodły podobną egzystencję. Jedynie w telewizji mogłyśmy zobaczyć, że istnieje inna, lepsza rzeczywistość.
Na wczasach ostatni raz byłam, gdy miałam 16 lat. Pojechałam wtedy na obóz nad Bałtykiem. W naszej miejscowości ludzie raczej nie wyjeżdżali na żadne wakacje, dzieciaki spędzały lato bawiąc się nad pobliską rzeczką.
Mój Wacław, kiedy wziął sobie wolne w robocie, to od czasu do czasu coś tam w domu odświeżył, ale przeważnie czas spędzał z koleżkami przy piwku. Czy go kochałam? Sama nie wiem. W domu miałam pięć sióstr. Kiedy się oświadczył, rodzice niemal siłą wyrzucili mnie za drzwi. Jedna gęba mniej do wyżywienia.
Większość pieniędzy oddawał mi na dom. Okazjonalnie robił jakiś miły gest. Pamiętam, jak kiedyś w rocznicę naszego ślubu poszliśmy razem do kawiarni. A na dwudziestą piątą rocznicę dostałam od niego taki fajny wisiorek. Śliczny był, miał w sobie serduszko ze szkła w zielonym kolorze. Do dzisiaj go mam, noszę go jak idę w niedzielę na mszę.
Mąż zawsze chętnie spędzał czas z naszymi pociechami, zwłaszcza w soboty i niedziele. Uczył ich różnych rzeczy, jak choćby jazdy na rowerze, a starszego syna zabrał nawet na przejażdżkę motocyklem. Nigdy nie musiałam go prosić o pomoc w domu. Intuicyjnie wyczuwał, kiedy trzeba było wyrzucić śmieci albo pozmywać naczynia po rodzinnym obiedzie.
Myślałam, że się tam zanudzę
Temat wyjazdu do uzdrowiska po raz pierwszy poruszyła nasza pani doktor z przychodni, gdy nasze dzieci chodziły jeszcze do podstawówki.
– Pani Lucynko, z tymi dolegliwościami reumatycznymi powinna pani koniecznie wybrać się do sanatorium. Niedaleko stąd, do Buska – namawiała.
– Pani doktor, ale jak ja mogłabym ot tak sobie wyjechać? A mąż, a dzieci? Przecież nie mogę ich zostawić samych – próbowałam się tłumaczyć.
Po wielu latach, gdy Wacek odszedł z tego świata, a nasze pociechy opuściły rodzinne gniazdo, doktorka znów poruszyła tę kwestię. Mimo ogromnych obaw, dałam się przekonać. Od sąsiadki pożyczyłam walizkę. Kompletowanie bagażu zajęło mi niemal całą dobę, zupełnie nie wiedziałam, co spakować. Wsiadłam do autobusu PKS jadącego do Kielc, a stamtąd pociągiem dotarłam do Buska.
Pokój dzieliłam z panią Tereską, która znała sanatorium jak własną kieszeń. Gdyby nie ona, byłabym kompletnie zagubiona. Oprowadziła mnie po całym obiekcie i wszystko wytłumaczyła. Przez te trzy tygodnie nie musiałam martwić się o posiłki, bo miałam je podane jak na tacy. Sympatyczne panie dbały o porządek w naszym pokoju, a do tego dochodziły zabiegi, długie przechadzki i nawet pewnego wieczoru dałam się namówić na potańcówkę!
Ja i wycieczka?
W tamten czwartek, jak co tydzień, podreptałam sobie do sklepu. Kiedy wracałam, z ciekawości zerknęłam do skrzynki na listy. Normalnie to po prostu wyciągam z niej ulotki i inne pierdoły. Ale tego dnia, ku mojemu zdziwieniu, w środku znajdowała się biała koperta. List? Nikt do mnie nawet kartek nie wysyła, a moje pociechy jedynie dzwonią, zamiast pisać. Poczułam, jak serce podchodzi mi do gardła. A może to skarbówka? Albo ZUS?
Koperta zawierała wyłącznie moje personalia – imię, nazwisko oraz miejsce zamieszkania. Po powrocie do domu, umieściłam kopertę z listem na blacie kuchennym. Przez chwilę siedziałam, rozmyślając nad tym, czy powinnam zajrzeć do środka, czy może lepszym pomysłem byłoby po prostu wrzucić list do kominka. Ostatecznie zwyciężyła moja chęć odkrycia tajemnicy, którą skrywała koperta.
Droga Pani Lucyno, mamy ogromną przyjemność poinformować Panią o wygranej jednej z głównych nagród w organizowanym przez nas konkursie – mianowicie tygodniowej wycieczki po urokliwych zakątkach słonecznej Italii...
Loteria? Darmowy wyjazd? Na bank to oszustwo. Ciągle trąbią o szwindlach w mediach. Zaraz pewnie wyjdzie na jaw, że wycieczka nic nie kosztuje, ale wpłacić trzeba zadatek, a później następny... Jednak zdecydowałam się przeczytać całość. List podpisał szef działu marketingu firmy o zagranicznej nazwie. Regulamin konkursu widniał na następnej kartce.
Kiedy zagłębiłam się w czytanie, w mojej głowie zaczęło coś świtać. Margaryna, no tak! I te kody kreskowe... Przecież to było całe sześć miesięcy temu, zupełnie wyleciało mi to z głowy. Przypomniało mi się, że na pudełku z margaryną przyklejona była informacja – jeśli zbierze się kody kreskowe z dziesięciu opakowań i prześle je, to można wziąć udział w jakimś konkursie.
Z ciekawości zbierałam kody, bo i tak sięgałam po tę margarynę podczas zakupów. Nie przywiązywałam wtedy wagi do tego, co można wygrać. Później spakowałam wycinki do listu i nadałam na poczcie. W ostatnich linijkach znajdował się numer kontaktowy, pod który należało zadzwonić w celu odebrania nagrody. Pomyślałam – nic nie stracę, jak zadzwonię.
– Pani Lucyna? Super, że pani zadzwoniła! No i gratulacje! Główną nagrodę zdobyło 20 szczęśliwców. Proszę się nie martwić o paszport, nie będzie konieczny. Wszystkie koszty bierze na siebie firma. Samolot, przejazdy autokarem, noclegi w hotelach, wyżywienie, wejściówki do zwiedzanych miejsc. Do tego każda osoba od nas dostanie jeszcze 100 euro na własne wydatki, na przykład jakieś drobne pamiątki czy przekąski.
Miałam wrażenie, jakbym grała w filmie!
Odpowiedziałam, że dam znać jutro. Zadzwoniłam do Kaśki, żeby usłyszeć jej opinię, czy powinnam wybrać się w tę podróż.
– Mamo, półtora tygodnia we Włoszech? Za friko? No pewnie!
– A co jeśli to oszustwo? I na miejscu wywiozą mnie do jakiegoś obozu pracy?
Kasia zapewniła, że dowie się, czy wszystko gra.
– Mamo, bez nerwów, to wszystko jest legalne. Przygotuj się!
Skontaktowałam się ponownie z organizatorami i potwierdziłam, że biorę udział.
– No to spotykamy się za 14 dni na lotnisku.
Warszawa, samolot. Zaledwie piętnaście minut od naszej konwersacji ogarnął mnie strach. Nigdy wcześniej nie postawiłam nogi na lotnisku! Na pewno sobie nie dam rady. Poza tym, maszyny latające mają w zwyczaju spadać z nieba, a ja nie mam ochoty jeszcze żegnać się z życiem.
– Mamo, nie martw się, damy radę. Przyjadę po ciebie na dworzec i razem udamy się na lotnisko – uspokajała mnie moja córka.
Dałam się namówić. I rozpoczęłam przygotowania do podróży. Z puszki po kawie wygrzebałam całe moje oszczędności. Torbę podróżną oczywiście pożyczę od sąsiadki, ale na włoskie wojaże nie mogę jechać w wysłużonych klapkach! Po nowe ciuchy wybrałam się do Kielc. Kupiłam przewiewną sukienkę, lekkie spodnie, gustowne, a jednocześnie komfortowe sandały, no i po chwili zastanowienia dorzuciłam też strój kąpielowy. Pływać wprawdzie nie potrafię, ale chyba nie będę paradować po plaży w samej bieliźnie!
Przygotowania szły pełną parą
Przed wyjazdem wpadłam na dworzec i skusiłam się na jeden z tych turystycznych poradników o Italii. Potem w domu dokładnie przestudiowałam każdy rozdział o atrakcjach, które miałam zobaczyć podczas wyjazdu. No wiecie, takie tam zabytki jak świątynie, zamczyska czy pola z winoroślą... A przedwczoraj odwiedziłam salon fryzjerski. I postanowiłam zrobić coś szalonego.
– Pani Lucynko, przyszedł czas na nową fryzurę! Co pani powie na pasemka?
W salonie nagle zrobiło się cicho. Klientki wlepiały we mnie zaciekawione spojrzenia. Wtedy niespodziewanie sama dla siebie wypaliłam:
– Udało mi się wygrać wyjazd do słonecznej Italii. Za dwa dni wylatuję na wakacje!
Przez trzy godziny byłam w centrum uwagi całego salonu.
– Mamuś? – córka prawie mnie nie rozpoznała, gdy spotkałyśmy się na dworcu kolejowym w stolicy. – Wyglądasz fantastycznie, jak prawdziwa podróżniczka. Zobaczysz, czeka cię rewelacyjna wyprawa.
Zajmuję miejsce w samolocie. Silniki buczą głośno. Kurczowo zaciskam dłonie na podłokietnikach fotela. Ale strach to ostatnie, co czuję. Przede mną największa przygoda mojego życia.
Lucyna, 63 lata
Czytaj także:
„Eks powtarzał mi, że jestem bezwartościowa. Teraz każdy komplement jest dla mnie jak siarczysty policzek”
„Sąsiadka knuła jak nas oskubać z kosztowności po teściowej. Grała miłą starowinkę, a zacierała ręce na spadek”
„Wziął mnie za żonę tylko dlatego, że zaszłam w ciążę. Gdy tylko nadarzyła się okazja, czmychnął do innej”