„Niepełnosprawność mnie frustrowała. Topiłem złość w alkoholu i nie zwracałem uwagi na to, że niszczę własną rodzinę”

Niepełnosprawność mnie frustrowała, raniłem swoją rodzinę fot. Adobe Stock, Serhii
Coraz więcej piłem, byłem wiecznie zły na świat. Moja żona w końcu nie wytrzymała. – Czy ty myślisz, że ja mam łatwo?! Nie jesteś sam, pomyśl czasem o nas! Uważasz, że Maciuś będzie szczęśliwym dzieckiem, mając ojca pijaka i frustrata?
/ 25.03.2022 06:11
Niepełnosprawność mnie frustrowała, raniłem swoją rodzinę fot. Adobe Stock, Serhii

Denerwuje mnie, kiedy ludzie piętrzą trudności, mówią, że coś jest niemożliwe albo narzekają na los. Ja wiem, że trzeba doceniać to, co się ma.

Ale wiem to dopiero teraz…

To wcale nie była moja wina, ten wypadek sprzed ośmiu lat. Wracałem z delegacji, spieszyłem się, ale jechałem ostrożnie. Wiedziałem, że jestem zmęczony i muszę być uważny. Niestety, facet, który jechał z naprzeciwka, nie uważał. Potem policja stwierdziła, że był trzeźwy, ale prawie dwukrotnie przekroczył prędkość i prawdopodobnie stracił panowanie nad kierownicą. Albo zasłabł. W każdym razie nagle znalazł się na moim pasie. Tylko tyle pamiętam – światła tamtego samochodu na wprost mnie, przebłysk myśli, że muszę skręcić, choćby do rowu, i tyle…

Nie dowiem się, co tak naprawdę się stało, bo nic więcej nie wiem, a tamten kierowca miał mniej szczęścia niż ja. Nie przeżył. Uderzył w mój samochód i zepchnął mnie na pobocze, ale sam obrócił się kilka razy na jezdni i uderzył w drzewo. Ja miałem fart, wypchnęło mnie na taką małą polankę, i zanim uderzyłem w drzewo, wytraciłem prędkość. Dziś mówię, że miałem szczęście, że to fart. Wtedy, gdy leżałem w szpitalu i usłyszałem, że już nigdy nie będę chodził, to wcale tak nie myślałem. Byłem zły, przeklinałem los, bo wolałem umrzeć, niż być kaleką do końca życia.

A miałem wtedy dopiero 26 lat!

I nie wyobrażałem sobie, że już nigdy nie wstanę z wózka. Że nie zagram z synem, wtedy dwuletnim, w piłkę. Że nie zatańczę z żoną. A praca? Byłem kierowcą i nic innego nie umiałem robić.

Bałem się, że będę utrapieniem dla bliskich. Pierwsze miesiące były dla mnie okropne. Dla mojej rodziny też. Bo nie dość, że byłem niesamodzielny, to jeszcze wiecznie zły i nieszczęśliwy. Wkurzała mnie moja bezradność, a przez to uprzykrzałem im życie. Na szczęście moja żona kiedyś nie wytrzymała i wykrzyczała mi wszystkie pretensje.

– Czy ty myślisz, że ja mam łatwo?! – wybuchła kiedyś, gdy siedziałem zamknięty w sobie, zły na cały świat, przy wódce. – Użalasz się nad sobą, a pomyśl czasem o nas!

– O was? – spojrzałem na nią zdziwiony. – Przecież wam się nic nie stało.

– Stało się nam wszystkich – krzyknęła i rzuciła talerzem o ziemię.

Całe szczęście, że tego dnia babcia wzięła naszego synka do siebie.

– Nie jesteś sam na świecie, co ty sobie wyobrażasz? Zależy mi na tobie, wiem, nie jest łatwo, ale czy ty musisz to jeszcze utrudniać?

– Jak utrudniać? – nie rozumiałem. – Nic nie utrudniam, ja się po prostu już do niczego nie nadaję.

– Gówno prawda! – tupnęła nogą. – Tak ci jest wygodnie po prostu. Siedzieć i użalać się nad sobą. Pić i płakać, że nie będziesz chodzić. No nie będziesz! Zgadza się. Taka jest prawda. Trudno, stało się, nie moja i nie twoja wina. Ale płacimy za to wszyscy, nie tylko ty! Wiem, że ci ciężko, więc nic nie mówiłam. Ale do cholery, nie jesteś sam! Masz mnie. Masz Maciusia! Jemu też chcesz zniszczyć życie?

– Jakie zniszczyć, Milenko, co ty? – zgłupiałem.

– A co, uważasz, że będzie szczęśliwym dzieckiem, mając ojca pijaka i frustrata?

Dało mi to wtedy do myślenia

Miała rację, oczywiście, chociaż kilka dni zajęło mi przyznanie się do tego przed samym sobą. Najpierw byłem na nią zły, chciałem jej nawet powiedzieć, że nic nie rozumie, że jest egoistką. Ale przemyślałem to i doszedłem do wniosku, że miała rację. Moje kalectwo to moje przekleństwo, ale przecież żyję. Mam syna, a on pewnie wolałby mieć ojca na wózku niż nie mieć go wcale…

Trochę mi głupio, ale na początku to dla Maciusia, a nie dla Mileny, próbowałem się zmienić. Wcale nie było to łatwe! Maciuś miał prawie trzy lata i rozumiał, że nie mogę chodzić. Ale kompletnie nie łączył tego z faktem, że nie mogę kopnąć piłki, że nie zmieszczę się ze swoim wózkiem w jego kąciku z zabawkami, że nie sięgnę do szafki po jego ulubione ciasteczka… Za każdym razem miałem wrażenie, że go zawiodłem i dużo czasu zajęło mi zrozumienie, że tak nie jest. Że i ja, i inni musimy nauczyć się żyć z moimi ograniczeniami. I tyle.

Pamiętam przełom, to było jakieś trzy lata temu. Przyjechała wtedy do nas siostra Mileny. Dawno się nie widzieliśmy, bo ona ostatnie lata mieszkała w Anglii. A teraz rozstała się ze swoim chłopakiem i rozważała powrót do kraju. Na razie przyjechała szukać pocieszenia na łonie rodziny.

– Nie mam pojęcia, co robić – chlipała Milenie w rękaw. – Straciłam przez tego dupka pięć lat i co ja teraz mogę?

– Jak to straciłaś? – wtrąciłem się. – Przecież coś przez ten czas osiągnęłaś, zdobyłaś doświadczenie…

– A tam – machnęła ręką. – I co osiągnęłam? Prowadzę jakąś podrzędną firmę komputerową. Ale razem z nim! A nie chcę go widzieć.

– Ale firmę zakładaliście razem, jest wasza, więc powinien cię spłacić – tłumaczyłem cierpliwie.

– Nic nie rozumiesz – chlipała niewzruszenie. – Całe życie mam przerąbane. Stracone!

Wycofałem się do pokoju Maciusia, bo zmierziło mnie to.

Ona ma stracone życie?

Bo co, bo chłopak ją rzucił? Nie ona jedna mnie wkurzała. Mój kumpel przyszedł do mnie kiedyś wściekły, bo stracił robotę.

– I co ja teraz zrobię, co ja mogę? – pytał mnie bezradnie, podając mi butelkę wódki.

– No, na pewno to ci nie pomoże – odstawiłem flaszkę na bok. – A co możesz? Możesz poszukać nowej roboty. I radziłbym ci zacząć od razu, nie czekać, aż minie ci okres wypowiedzenia. Kuj żelazo póki gorące.

– A ty myślisz, że tak łatwo jest znaleźć pracę?

No, akurat ja dobrze wiedziałem, jak ciężko jest znaleźć pracę! Zajęło mi to pięć lat. Bo owszem, miałem przyznaną rentę, ale utrzymać się z tego nie da. Zresztą, ja chciałem pracować! Ale moja niepełnosprawność wykluczała wiele zawodów, a znów w tych, w których mogłem pracować, przeszkodą często był wózek. Przecież wszędzie na nim nie wjadę! Musi być podjazd albo windy, szerokie drzwi, dużo miejsca za biurkiem. No i przystosowana dla inwalidów toaleta. To duże wymagania. Ale udało mi się!

Kokosów nie zarabiam, jednak coś robię. Skoro ja dałem radę, to ten zdrowy byk tym bardziej nie będzie miał z tym problemu. A już do szału doprowadza mnie moja kuzynka. Ta narzeka na wszystko. Że ma małe mieszkanie, fatalną pracę, że mąż nic jej w domu nie pomaga, dziecko źle się uczy… Że zrobiły jej jakieś plamy na rękach i to pewnie egzema.

Ludzie, ratunku!

Czy naprawdę, żeby docenić to, co się ma, trzeba mieć wypadek? Trzeba najpierw coś stracić? Chyba tak, bo czasem mam wrażenie, że tylko ja i Milena w naszym towarzystwie potrafimy się z czegoś cieszyć. Znajomi często są zdziwieni, że my do wszystkiego podchodzimy z optymizmem i spokojnie. A ja zawsze odpowiadam:

– A czego nam brakuje? Mamy siebie, synka, pracę. Nie przelewa nam się, ale nie głodujemy. A jak się chce, to można, jestem na to najlepszym dowodem.

Kiedyś nie wytrzymałem, wygarnąłem kilku znajomym, że czekają na cud, którego nie ma. Ja też kiedyś wściekałem się na los i miałem pretensje. Ale co to daje? Nic! Czasami myślę, że ten mój wypadek w pewnym sensie był darem losu. Jak sobie przypomnę siebie sprzed tamtych dni, to bardzo przypominałem tych moich znajomych. Też byłem wiecznie nieszczęśliwy, że muszę harować, że nie wygrałem w totka, że ktoś mi coś powiedział.

Nie potrafiłem cieszyć się codziennością i tym, co mam. Dziś wiem, że dostałem od losu drugą szansę. Tamten facet jej nie dostał. Owszem, ten wypadek to była jego wina. Ale co z tego? On za to zapłacił. On i jego rodzina. Wiem, że miał żonę i dwoje dzieci. Kiedy po wypadku leżałem w szpitalu, ubezpieczyciel powiedział, że powinienem wystąpić do nich o odszkodowanie. Wtedy się tym nie zajmowałem, a potem doszedłem do wniosku, że tego nie zrobię. Oni i tak cierpią.

Stracili męża i ojca, moja rodzina nie. A skoro dostałem nową szansę, to muszę sobie poradzić. Im jest ciężej. Ale ludzie tego nie rozumieją. Widocznie tacy już jesteśmy, że łatwiej nam pielęgnować złość niż radość. Trudno. Ważne, że moja rodzina to rozumie. I mam nadzieję, że nauczę Maciusia, że trzeba doceniać to, co się ma i że nauczy się tego, nie dostając od życia gorzkiej lekcji.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA