Gdy na poddaszu mojego domu zamieszkały wiewiórki, poczułam… tak, poczułam, że wszystko zmieni się na lepsze. Ludzie mówili, że nie można do tego dopuścić, że małe gryzonie poniszczą wszystko, będę żałować.
Ja jednak obserwowałam zapobiegliwość, z jaką rude zwierzątka budowały sobie u mnie schronienie, ze ściśniętym gardłem i łzami w oczach. Pewnego razu zauważyłam, jak jedna z nich, mała bohaterka, ciągnie w górę stary ręcznik, wielokrotnie od niej większy i cięższy.
Nie dała rady, zrezygnowana uciekła na drzewo
Nie namyślając się wiele, wzięłam ręcznik do garażu, pocięłam go na kilka mniejszych kawałków, które rozłożyłam w miejscu ucieczki rudego ssaka.
– A masz, maluchu – wymamrotałam w kierunku uciekinierki. – Będziesz miała eleganckie dywaniki, każdemu się należą.
Tak, coś się tu zaczęło dziać. Dom znów zaczął przypominać dom. Wszystko tu tworzyliśmy własnymi rękami Taki prawdziwy dom. Jak kiedyś. Kupiliśmy go po narodzinach drugiego dziecka, Jacusia. Powiększenie rodziny zbiegło się z awansem Maćka w pracy, poważnym awansem.
Tak więc, mimo że wzięłam bezpłatny urlop macierzyński, zaczęło nam się wyraźnie lepiej powodzić. Mieliśmy też oszczędności. No i doszliśmy do wniosku, że najwyższy czas uciekać z bloku, niech nasze dzieciaki chowają się na świeżym powietrzu.
Oboje z mężem, będąc dziećmi gomółkowskich osiedli, zawsze o tym marzyliśmy: pokojach na tyle dużych, by nie obijać się w nich o ściany, i na tyle licznych, by każdy miał swój własny kąt. Ja marzyłam o kuchni z prawdziwego zdarzenia, gdzie przy posiłku zbiera się cała rodzina, o łazience z wanną, kabiną prysznicową, oknem.
A przede wszystkim o ogrodzie
Kocham grzebać w ziemi, to chyba genetyczna spuścizna po wiejskich przodkach… I tak się między nami ustaliło, że ja zajmowałam się upiększaniem ogrodu, a Maciek doglądał domu. W sensie technicznym: mój mąż to złota rączka.
Nie było nas stać na nic nowego, zresztą nawet o tym nie myśleliśmy, od razu było wiadomo, że kupimy coś do remontu i sam Maciek remontem się zajmie. Oczywiście z moją pomocą, ale przecież nigdy nie przyszło mi do głowy, by wnikać w szczegóły tego, co robił.
Mogłam malować ściany albo zdzierać resztki starej podłogi, ale techniczne sprawy to była jego działka, jego odpowiedzialność. I gdy się rozstaliśmy, przyszło mi za to zapłacić.
Ale po kolei. Wydawało mi się zawsze, że w takim domu jak nasz szczęście będzie trwało wiecznie, o ile tylko zdrowie na to pozwoli. I ja, i Maciek wywodzimy się z rodzin skromnych, z peerelowskiej biedy, przaśności, bylejakości. W mieszkaniu, w którym się wychowałam, na siódmym piętrze wieżowca, po dziś dzień nie sposób na dobre wytępić prusaków, zsypy śmierdzą, a windy psują się tak często, że moja biedna mama, póki żyła, bała się wyjść z domu, bo nie wyobrażała sobie, jak wróci, jeśli przyjdzie jej się wspinać.
To był raj na ziemi. Niestety, tylko dla mnie…
Nie jesteśmy, nigdy nie byliśmy ludźmi, którym się wydaje, że wszystko im się należy. Nikt nas z Maćkiem w życiu nie rozpieszczał i niczego nie obiecywał: liczyliśmy wyłącznie na własne siły. Domek za miastem oznaczał spełnienie marzeń i społeczną nobilitację.
Naprawdę szczerze się nim cieszyliśmy, a obie pary rodziców były z nas strasznie dumne. Każdy kolejny etap remontu był okazją do radości i świętowania. Tak jak kolejne zakupy: nowych mebli, urządzeń, dywanów, zasłon. Tworzyliśmy z uporem nasz własny mały raj i wreszcie stworzyliśmy go.
Czasem nie mogąc w nocy zasnąć, wtulona w plecy męża, myślałam o tym, jak bardzo jestem szczęśliwa. Jacy jesteśmy szczęśliwi. Bo naprawdę byliśmy.
Tupot małych nóżek w hallu, w salonie, na schodach – dom był na tyle obszerny, że dzieci mogły po nim biegać, mogły bawić się w chowanego, zapraszać rówieśników, i zawsze robiły to chętnie.
Życie w naszym domu tętniło – dziecięcym śmiechem, zapachami z dużej kuchni.
Wiosną, latem i jesienią zakwitały w ogrodzie bajecznie kolorowe kwiaty, a sąsiedzi wpadali na grilla.
Zimą czapy śniegu leżały na świerkach i rozłożystych krzewach, sączyliśmy kawę albo drinka, obserwując przez duże okna wirujące białe płatki, poranne mgły, sikorki obgryzające słoninę. Zawsze się coś działo, coś ciekawego. Pozytywnego. Aż tu nagle…
Najpierw odfrunęły dzieciaki
Ich wola, ich prawo, co ja mogłam? Jola wyszła za mąż i przeprowadziła się na drugi koniec Polski, nie bacząc na moją przerażoną minę: dlaczego aż tam? I czy nie mogli osiedlić się z mężem tu? Miejsca starczyłoby przecież dla nas wszystkich.
Następnie nasz niezwykle uzdolniony syn otrzymał stypendium i pojechał studiować do Anglii, jakby w Polsce nie było dobrych uczelni.
Wkrótce potem wyprowadził się Maciek, cios był dla mnie niewyobrażalnie bolesny. Nie mieściło mi się w głowie, że coś takiego mogłoby się nam przydarzyć, nigdy.
– Zakochałem się w innej kobiecie – wyznał mój mąż pewnego niedzielnego ranka. – Wybacz, Alina, ale ja chcę jeszcze coś przeżyć, przepraszam, naprawdę nie jestem gotów na bambosze… Nie chcę emerytury ani w pracy, ani w życiu. Nie wytrzymam tu, uduszę się – mówił coraz szybciej, z coraz większą pasją. – Od dawna się duszę. Tak naprawdę ten dom cieszył tylko ciebie. Te głupie kwiatki. Smród z grilla. Skórzane kanapy.
Zostań tu. Finansowo cię wesprę, ale wyprowadzam się do Anny, ona ma mieszkanie w kamienicy na Wilczej. Sam środek miasta, tęsknię za jego pulsem, rytmem. Tutaj wszystko jest jakieś martwe. Powolne. Gnijące. Wybacz mi…
Tak oto nasz – czy też mój – raj przestał istnieć
Rozprysnął się w drobiny szkła jak potłuczona kryształowa misa. Była i nagle już jej nie ma.
Nic nie pozostało, nic oprócz szklanego piasku, który można jedynie przesypywać po próżnicy z dłoni w dłoń, i boleśnie się nim kaleczyć.
Wydzwaniałam do Maćka, no bo do kogo innego? Teoretycznie należało było dążyć do sprzedaży domu. Na co mi samej taka wielka chałupa? Jednak nie potrafiłam się zdecydować, za każdym razem, gdy o tym myślałam, natychmiast zaczynałam ryczeć z żalu. Wyć. Walić głową w ścianę.
Wszystko w tym domu było dla mnie drogocenne, napakowane czułością, sentymentem, wspomnieniami.
Miałam też promyk nadziei. Póki dom stoi, jest dokąd wrócić – to dotyczy i Maćka, i dzieci. Każde ma w nim swój pokój, swoje „zabawki”. Nie sztuka być kapłanką domowego ogniska, jeśli ono i tak silnie płonie. Gorzej, gdy przygasło. Trzeba strzec choćby tej odrobiny żaru, która jeszcze pozostała. A nuż rozbłyśnie? – powtarzałam sobie, ocierając łzy.
Siadałam w fotelu przy wygasłym kominku, popijałam herbatę i przerzucałam kartki albumu ze zdjęciami dzieci. I czekałam, aż któreś z nich zadzwoni. A potem sama dzwoniłam…
Najgorsza okazała się zima
Niczego nie umiałam, niczego nie potrafiłam. Wydzwaniałam do Maćka, pytałam o wszystko, prosiłam o rady, pomoc. Nie krył irytacji.
– Jezu, Alina, mieszkasz w tym domu od dwudziestu lat i nie wiesz, jak włączyć piec? Chyba zwariowałaś. Normalnie! Przekręcić gałkę trzeba.
– Ale którą gałkę? Błagam cię, nie denerwuj się, po prostu powiedz, boję się, że wysadzę dom w powietrze, przecież to wszytsko na gaz. I siebie wysadzę przy okazji – dodawałam z jakąś taką masochistyczną satysfakcją.
– Niczego i nikogo nie wysadzisz – tłumaczył Maciek, ale ja i tak się bałam czegokolwiek dotknąć.
Upokorzona przełykałam łzy.
Wstydziłam się swojej głupoty, bezradności, niesamodzielności.
– Okej, w końcu włączyłam. Jakoś nie wybuchło. Tylko że w mojej sypialni kaloryfer w ogóle nie chce grzać. Strasznie zimno – skarżyłam się znowu.
– Musisz go odpowietrzyć.
– Ale jak?
– Za długo by tłumaczyć. Poszukaj w internecie. Albo lepiej wezwij hydraulika. I nie wydzwaniaj ciągle do mnie, bo to denerwuje Annę.
No tak, nie mogłam drażnić nowej kobiety mojego męża, młodszej od niego o siedemnaście lat, ale widać zazdrosnej.
Od tej pory dzwoniłam do Maćka tylko gdy był w pracy
Wkrótce się okazało, że stąd właśnie ją zna, tę Annę, pracują razem, więc przestałam dzwonić w ogóle. Nauczyłam się żyć w nieustannym strachu. Co będzie, jak strzelą korki? Wysiądzie faza? Jak przestanie działać lodówka, pralka? Jak pęknie jakaś rura? Przecież nie wiem nawet, gdzie się zakręca wodę!
– Wezwiesz hydraulika, elektryka. Mamo, przestań histeryzować, martwić się na zapas. Terroryzujesz nas tą histerią – córka jak zawsze cool u boku męża w Szczecinie tylko czekała, by skończyć na ten temat rozmowę. – Mamo, błagam, dasz sobie radę, zawsze dawałaś.
Ale właśnie że wcale nie dawałam sobie rady. Kominiarz, wezwany na przegląd, poinformował mnie, co dokładnie zostało spieprzone. Dużo. Piec gazowy na przykład nie ma odpowiedniej wentylacji. Naprawa tego oznacza kucie ścian. Najlepiej od razu wymienić piec.
– Radzę to zrobić jak najszybciej – pouczył mnie uprzejmie.
– Przez tyle lat jakoś wszystko działało bez wentylacji, jak się okazuje.
– No wie pani, do czasu. Straszne dziadostwo ktoś tu odwalił.
Czyli wcale nie taka złota rączka z niego…
Czy to samo powie elektryk, hydraulik, gdy tylko ich zaproszę? – myślałam.
Traciłam całe zaufanie, jakim darzyłam w życiu Maćka. Okazał się niewiernym mężem. Zdradzieckim, nielojalnym, nieodpowiedzialnym dupkiem żołędnym. I wcale nie taką złotą rączką. Nasze życie zbudowane zostało na kłamstwie, a w każdym razie na pięknych złudzeniach, iluzji.
Czy to ja byłam temu winna, jak zasugerował mój mąż? No, bez przesady!
Jakoś przeżyłam tę pierwszą zimę, i to z tym starym piecem bez wentylacji, bo Maciek kategorycznie odmówił sfinansowania nowego.
– Chyba na głowę upadłaś, facet nie wie, co mówi! – krzyczał.
Przyszła wiosna, zabrakło wody w studni. Mało kto pewnie uwierzy, że na przedmieściach Warszawy wciąż nie ma miejskiego wodociągu. A nie ma.
Maciek, owszem, załatwił ekipę, jednak z nowo wywierconej studni leciała woda żółta, śmierdząca. Trzeba było zakładać jakieś filtry, szamotać się z kolejnymi ludźmi panoszącymi się w moim domu.
Miałam wrażenie, że ta moja udręka się nigdy nie skończy…
Wytchnienie odnalazłam jak zawsze w ogrodzie, z pasją siałam, sadziłam, przesadzałam, rozsadzałam. Nastały piękne długie dni, pełne słońca, już nie musiałam się panicznie bać: ciemności, samotności, nocnych odgłosów, złodziei, złośliwości przedmiotów martwych.
Latem człowiekowi łatwiej, nawet samemu, nawet jeśli syn wybierze w wakacje włóczęgę po Europie zamiast wizyty u mamy, a córka nie wykroi tygodnia urlopu. Trudno.
Jesienią zauważyłam krzątaninę wiewiórek wokół poddasza
Zamierzają przezimować wraz ze mną? Tylko tego brakowało! Ale cieszyłam się. Będzie mi raźniej.
A potem wpadła na kawę moja najbliższa sąsiadka.
– Wiesz, Alinko, że mamy nowego sąsiada? – zagaiła.
– Nie. Gdzie się wprowadził?
– Na Podleśną, do tej starej opuszczonej przez lata chałupy. Wiesz której? Tej obrośniętej dzikim winem.
– Pewnie, że wiem. Romantyczna.
– Gość jest samotny, podobno wdowiec, ale na pewno nie wiem. Głupio pytać.
– Widziałaś go?
– Jasne, już z nim gadałam. Nie umiałabym żyć tak jak ty, zatrzaśnięta w sobie, obrażona na cały świat, odwrócona do niego plecami. Interesuje mnie, co się wokół dzieje. I powiem ci, że to bardzo przyjemny pan. Ma na imię Krzysztof.
– Ładne imię. Każdy Krzysztof, którego znałam, był miły, spokojny, subtelny. Po prostu Krzyś. Tak się jakoś składało.
– Ten też na takiego mi wygląda – misia Krzysia. I wiesz, podobno to złota rączka. Już tu w wielu domach coś pomógł. Wszystko umie zrobić, naprawić.
– Wszystko…
Zamyśliłam się. Może sąsiadka ma rację?
Może nie powinnam odwracać się plecami do świata. Może pora wyjść z ciemnej nory i rozejrzeć się wokół siebie. Wiewiórki chcą ze mną zimować, to dobry znak. W moim domu znowu zaczyna się coś dziać. Trzeba złapać tę nitkę. Pójść tym torem. I zobaczyć, dokąd mnie on zaprowadzi.
Czytaj także:
„Wyznałam kobiecie z pociągu, że zdradziłam swojego chłopaka. Nie wiedziałam, że rozmawiam z jego matką”
„Lubiłam sterczeć przy oknie i podglądać sąsiadów. Los mnie pokarał, bo zobaczyłam coś, czego nie chciałam widzieć”
„Przyłapałam ojca na randce, ale nie z moją mamą. Stanęłam przed dylematem, czy powiedzieć mamie, czy kryć tego zdrajcę”