Kilka dni temu wreszcie zostałam babcią! Mam śliczną wnusię, Kaję. Gdy po raz pierwszy ją zobaczyłam, ogarnęło mnie takie wzruszenie, że aż się popłakałam. Chwilę później pojawił się jednak niepokój.
– Kochanie, czy to na pewno twoje dziecko? – szepnęłam do córki.
– Na pewno, mamo, na pewno. Wierz mi, nie spuściłam małej z oka nawet na sekundę. No i, jak widzisz, ma na sobie moje śpioszki – uspokoiła mnie.
Rozumiała, dlaczego pytam. Przecież pierwsze tygodnie swojego życia spędziła u obcych ludzi. A ja w tym czasie tuliłam ich córeczkę. Byłam bardzo szczęśliwa, gdy trzydzieści lat temu dowiedziałam się, że jestem w ciąży, bo naprawdę długo staraliśmy się z mężem o dziecko. Pół roku później urodziłam Gosię. Była podobna do mojego męża jak dwie krople wody. Te same kręcone blond włoski, niebieskie oczka, zadarty nosek.
Trzeciej doby po narodzinach dowiedziałam się, że córeczka będzie musiała zostać dłużej w szpitalu. Powód? Nasilona żółtaczka. Martwiłam się, ale nie panikowałam. Pocieszałam się, że to częste wśród noworodków, że za kilka dni objawy ustąpią. A wtedy zabiorę ją do domu i będziemy zawsze razem… Dlaczego nie zostałam z nią w szpitalu? Bo nie mogłam.
W tamtych czasach oddziały położnicze i noworodkowe przypominały twierdze, do których miał wstęp tylko personel medyczny. Matki dostawały dzieci właściwie tylko do karmienia. Potem mogły popatrzeć na nie z daleka, przez szybę. Pół biedy, jeśli dziecko było zdrowe i po trzech dniach mogło wyjść z matką do domu. Gorzej, jeśli było chore. Wtedy zostawało w szpitalu samo. A ojcowie i członkowie rodziny koczowali przed szpitalem.
Wiem, że młodym mamom trudno w to uwierzyć, ale naprawdę tak było. Do dziś pamiętam, jak niedługo po porodzie krzyczałam do Piotra z trzeciego piętra, żeby podał przez pielęgniarkę śpioszki dla naszej córeczki. Bo te szpitalne są brzydkie i do niczego się nie nadają.
Kręcił nosem, bo już umówił się z kolegami na pępkowe i nie chciało mu się podróżować tam i z powrotem, ale przywiózł. Do dziś śmieje się, że to dzięki tym śpioszkom odzyskaliśmy nasze dziecko…
Przecież nawet nie zdążyłam jej dobrze poznać
Po tygodniu przyjechałam z mężem po córeczkę. Byłam taka szczęśliwa. Cieszyłam się, że wreszcie mogę zabrać swoje maleństwo do domu. Zaniepokoiło mnie tylko jedno: dlaczego nie ma na sobie śpioszków, które Piotr przywiózł wtedy do szpitala. Zapytałam o to pielęgniarkę.
– Nie mamy czasu pilnować ubranek. Zakłada się pierwsze lepsze, to, co jest pod ręką, i już – burknęła.
– Ale ja specjalnie podpisałam śpioszki na metce. A pani koleżanka zapewniła, że na sto procent trafią do Gosi – upierałam się.
– A co to ma za znaczenie? Te pani się nie podobają?
– Nie! Są używane i sprane. A tamte były nowiutkie, kolorowe, moja mama kupiła je dla wnusi w Peweksie!
– To trzeba było je zostawić w domu, a do szpitala przynieść gorsze – wzruszyła ramionami niemiła pielęgniara, dając mi do zrozumienia, że uważa rozmowę za zakończoną.
Zabraliśmy z Piotrem Gosię do domu. Sprawa śpioszków nie dawała mi jednak spokoju. Moja siostra rodziła w tym samym szpitalu pół roku wcześniej i nie było mowy o zamianie ubranek. Czyżby więc doszło do pomyłki i tuliłam w ramionach… nie swoje dziecko? Tak się przeraziłam, że podzieliłam się swoimi podejrzeniami z mężem.
– Daj spokój, kochanie, takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach – śmiał się.
– A jeżeli mam rację? Przecież nawet nie zdążyłam dobrze poznać Gosi. Ani się jej przyjrzeć – jęknęłam.
– No wiesz, teraz to już przesadziłaś, Teresa. Zapomnij o tych cholernych śpioszkach! Pewnie komuś się spodobały i je sobie wziął. Takie rzeczy się zdarzają – uciął.
Zazdrościłam mężowi tej pewności. Bo mnie, choć bardzo się starałam, nie opuszczały wątpliwości. Tuliłam małą, karmiłam ją, przewijałam, śpiewałam kołysanki, ale w głowie przez cały czas kołatała mi się myśl, że to nie moja córka.
I nie chodziło tu już wcale o te śpioszki. Po prostu tak czułam! Nikomu jednak o tym nie mówiłam. Gdy Piotr opowiedział swoim rodzicom o naszej rozmowie, popukali się znacząco w głowy. Bałam się, że inni zareagują podobnie.
Wyśmieją mnie, powiedzą, że zwariowałam przez te zamienione śpioszki, i wymyślam niestworzone rzeczy. Przed bliskimi i znajomymi udawałam więc, że kocham maleństwo nad życie, ale w środku walczyłam z podejrzeniami i wyrzutami sumienia, że w ogóle nachodzą mnie takie myśli.
Ta wewnętrzna walka odbierała mi całą radość z bycia matką. Miałam nadzieję, że to szybko minie, że w końcu poczuję, że to moja córka, ale mijały kolejne dni i nic się nie zmieniało.
Myślałam, że Aga mnie wyśmieje, ale była poważna
Jakieś trzy miesiące po narodzinach Gosi, wpadła do mnie moja najlepsza przyjaciółka, Agnieszka. Chciała wreszcie zobaczyć malutką. Na początku zachowywałam się tak jak wobec wszystkich gości. Uśmiechałam się, mówiłam, jaka jestem szczęśliwa i dumna z Gosi. Ale w pewnym coś we mnie pękło. Nie byłam w stanie już dłużej udawać i grać. Zaczęłam płakać i nie mogłam przestać. Aga przeraziła się nie na żarty.
– O Boże, co ci jest? Źle się czujesz? – wpatrywała się we mnie.
– Nie… Wszystko w porządku… To pewnie hormony ciągle szaleją – starałam się opanować płacz, ale zawyłam jeszcze głośniej.
– Przestań kłamać! Przecież widzę, że masz jakiś problem! Mów natychmiast! I uprzedzam, nie ruszę się, dopóki nie poznam prawdy – zażądała stanowczym tonem.
To trochę mnie otrzeźwiło.
– No dobrze, powiem ci… Ale obiecaj mi jedno… Że się nie będziesz śmiać… Ani nie uznasz mnie za wariatkę… – otarłam łzy.
– Pewnie, że nie! Przecież jesteśmy przyjaciółkami! Możesz powiedzieć wszystko – patrzyła mi prosto w oczy.
Wzięłam głęboki oddech.
– Wiesz, co myślę? Że ta dziewczynka w łóżeczku to nie jest moja Gosia! – wypaliłam.
A potem opowiedziałam jej o śpioszkach, wątpliwościach, reakcji Piotra i wewnętrznej walce, jaką toczę z sobą od momentu, gdy zabraliśmy dziecko ze szpitala. Spodziewałam się, że mimo obietnicy Aga mnie wyśmieje, bo przecież takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach. Tymczasem ona słuchała z uwagą. A gdy skończyłam, miała bardzo poważną minę.
– Wiesz co? Wierzę w takie przeczucia. Matki mają siódmy zmysł. Dlatego zamiast rozpaczać i się gryźć od rana do nocy, powinnaś sprawdzić, czy Gosia jest rzeczywiście Gosią. Bo inaczej zwariujesz – powiedziała.
– Wiem… Tylko jak? Przecież nie pójdę do szpitala i nie powiem, że to nie moje dziecko. Wyrzucą mnie na zbity pysk. Potrzebny jest dowód…
Agnieszka zastanawiała się przez dłuższą chwilę.
– A porównywałaś grupy krwi? – odezwała się w końcu.
– Co?
– O rany, nie pamiętasz z biologii? Dziecko dziedziczy grupę krwi po obojgu rodzicach. Istnieje kilka możliwych kombinacji, ale niektóre są wykluczone… Jaką grupę ma ta dziewczynka? – wskazała niemowlę.
– Co? Chyba AB Rh plus – zajrzałam do książeczki zdrowia dziecka, którą dostałam po pierwszej wizycie i badaniach w przychodni – Tak. AB Rh plus – potwierdziłam.
– A ty?
– Ja? A Rh plus.
– A twój mąż?
– Też A i też Rh plus.
– Na pewno?
– Na sto procent.
– Czyli sprawa jest jasna. To nie jest twoje dziecko! Masz swój dowód!
– Co???
– O rany, faktycznie nic nie pamiętasz z tej biologii. Jeszcze nie rozumiesz? Prawdziwa Gosia ma grupę krwi A lub 0. Innej możliwości nie ma. No, chyba że zdradziłaś Piotrka i teraz chcesz mu wmówić, że to jego córka.
– Zwariowałaś? Nigdy! On jest miłością mojego życia.
– W takim razie na sto procent doszło do pomyłki.
– O matko… A więc jednak… – pokiwałam głową. – Agnieszka, a powiesz o tym Piotrkowi? Bo ja chyba nie dam rady… Muszę najpierw…
– Spokojnie… Wszystko mu powiem. A ty spróbuj ochłonąć. I nie martw się. Gosia na pewno do ciebie wróci
– przytuliła mnie.
Agnieszka zaczekała ze mną na powrót męża z pracy. I o wszystkim mu opowiedziała. Byłam jej za to bardzo wdzięczna, bo sama byłam w takim szoku, że nie wydusiłabym ani słowa. Z jednej strony podejrzewałam, że to nie moje dziecko… Ale co innego podejrzewać, a co innego wiedzieć.
Wzięłam ją w ramiona i poczułam wielki… spokój
Piotrek najpierw patrzył to na Agę, to na mnie z niedowierzaniem, a gdy już dotarło do niego, że to nie żart, wpadł we wściekłość. Chodził z kąta w kąt i krzyczał, że wysadzi szpital w powietrze, a wszystkich winnych powiesi na okolicznych drzewach.
– Może na początek pojedź i zażądaj wyjaśnień i naprawienia pomyłki? – przerwała mu tyradę Agnieszka.
– Co? – zatrzymał się.
– Opanuj się! Teraz chodzi o to, żeby Gosia do was wróciła. I to jak najszybciej. Na zemstę i karanie winnych przyjdzie jeszcze czas. Mam rację?
– Masz… Ale jak mi zaraz nie odnajdą córki, to kamień na kamieniu z tego szpitala nie zostanie – zagroził, a potem chwycił książeczkę i wybiegł z mieszkania.
Wrócił po czterech godzinach. Czekałam na niego jak na szpilkach. Myśl, że mam w domu nie swoje dziecko zastąpiły inne: co w tym czasie działo się z moją rodzoną córką? Czy rodzina, do której trafiła, jej nie skrzywdziła?
A może ją oddała, bo jej nie chciała? A może…
Wyobraźnia podpowiadała mi najczarniejsze scenariusze. Agnieszka starała się mnie uspokajać, ale ja nakręcałam się coraz bardziej. Gdy Piotr stanął w drzwiach, byłam na granicy histerii, zawału serca i Bóg jeden wie jeszcze czego.
– Piotrek, powiedz mi, że z naszą córeczką wszystko w porządku! – podbiegłam do niego.
– Tak… Jutro rano ją odzyskamy… A ta dziewczynka ma na imię Hania… – wskazał na maleństwo leżące w łóżeczku.
– Rozmawiałeś z jej rodzicami?
– Nie… Dyrektor szpitala rozmawiał. Przez telefon. Wił się i kajał jak piskorz. Przede mną też, choć wyobraź sobie, że na początku wszystkiego się wypierał. Ale jak potem przycisnął siostrę oddziałową, to ta przyznała, że był bałagan w papierach…
– Czyli miałam rację?
– Miałaś. I przepraszam, że ci nie wierzyłem. Ale ta historia ze śpioszkami wydała mi się taka głupia…
– przyznał z pokorą.
Już mu miałam powiedzieć, że śpioszki to nie wszystko, że ja w głębi serca czułam, że to nie moja córka, ale ugryzłam się w język. Nie chciałam go bardziej przygnębiać. Przecież on był przekonany, że to jego dziecko. Krew z krwi…
Czytaj także:
„Nie umiałam być szczęśliwa z dobrą pracą i kochającym mężem u boku, a teraz co? Jestem sama i nie mam nic”
„Mąż nie chciał jechać nad morze, bo miał złe przeczucia. Zbagatelizowałam jego obawy i teraz mija rok od jego śmierci”
„Moja bratanica nawet kanapki sobie sama nie zrobi. Na naukę życia już trochę za późno. Ma trzydzieści lat”