Jestem tylko człowiekiem, boję się wszystkiego, co nieznane. Tylko tym mogę wytłumaczyć swoje głupie zachowanie sprzed dwóch lat.
Dorota jest moją jedyną, ukochaną córką. Może dlatego tak za nią tęskniłam, kiedy zaraz po swoim ślubie przeprowadziła się do mieszkania męża. Niby wiem, że taka jest kolej rzeczy – dzieci dorastają i zaczynają swoje życie. Mimo to syndrom opuszczonego gniazda bardzo mi doskwierał. Chodziłam od pokoju do pokoju, wydzwaniałam kilka razy dziennie do Dorotki, czym zaczęłam ją irytować.
Cóż, byłam już na emeryturze, mąż nie żył od kilku lat, w domu nagle zrobiło się smutno i cicho jak w grobie. Szybko zaczęłam myśleć o wnukach.
Gdyby tak Dorotka zaszła w ciążę, marzyłam. Ona poszłaby sobie spokojnie do pracy, a ja z radością zajęłabym się maluszkiem. Wszystkiego bym dopilnowała, nakarmiła, wzięła na spacer, zabawiła… Wtedy nie czułabym się taka samotna, a i przydałabym się na coś.
W końcu nie wytrzymałam i podczas świąt Bożego Narodzenia podpytałam córkę i zięcia, czy aby nie planują jakiejś niespodzianki. Zagadałam, że babcia coraz starsza i chętnie by się wnukami zajęła, póki ma jeszcze siły… Starałam się być delikatna, ale i tak atmosfera natychmiast siadła. Zięć z miejsca posmutniał, a Dorotka w płacz i do łazienki. Nie chcieli nic więcej powiedzieć. Mijały miesiące, a sytuacja się nie zmieniała.
Dorota chodziła zdenerwowana, często wybuchała płaczem o byle co. Zaczęłam się martwić, czy aby w jej małżeństwie wszystko się układa. Wreszcie którejś soboty, gdy we dwie sprzątałyśmy po obiedzie, córka złamała się i powiedziała:
– Mamo, ja nie mogę mieć dzieci.
Talerzyk deserowy wypadł mi z ręki, narobiłam hałasu. Wszystkie moje marzenia, to, na co jeszcze w życiu czekałam, runęło, miało się nigdy nie ziścić! Pierwsza myśl: to moja wina. Córka odziedziczyła po mnie schorzenie, które uniemożliwiało mi normalne zajście i utrzymanie ciąży. Zaczęłam więc pocieszać Dorotkę, zapewniać, że nie wszystko stracone. W końcu ja po latach leczenia jednak urodziłam zdrowe dziecko. Ale ona niechętnie mnie słuchała. Jakby już podjęła jakąś decyzję. I rzeczywiście wkrótce ją poznałam.
W ogóle nie chcieli mnie słuchać!
– Mamo, my z Wojtkiem, że nie chcemy całej tej stresującej ścieżki po szpitalach. Zaadoptujemy dziecko – obwieściła mi córka kilka tygodni później.
– Coo?! – wybuchłam. – Przecież to będzie zupełnie obce dziecko. Skąd wiesz, czy nie będzie miało obciążeń po rodzicach? Może to być dziecko jakichś alkoholików, narkomanów, psychopatów… Taki kłopot chcesz mieć?! – byłam w szoku, aż trzęsłam się z nerwów!
– Mamo, przestań – usłyszałam. – Długo o tym myśleliśmy z Wojtkiem. Zresztą, wybacz, ale to nie twoja sprawa – oznajmiła suchym tonem i zaraz wyszła.
Byłam skołowana. Przez kilka dni nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Martwiłam się, że popełniają błąd i że wynikną z tego same kłopoty. Dorota bardzo chciała być matką, to dla mnie zrozumiałe. Ale adopcja to straszne ryzyko! „A jeśli nie pokochają tego dziecka? Jeśli zranią ich reakcje wścibskich sąsiadów, znajomych?” – myślałam. Jednak, prawdę mówiąc, przede wszystkim bałam się, że to ja nie pokocham „przyszywanego” wnuka.
Wydawało mi się, że miłość babcina działa jak macierzyńska – pojawia się tylko naturalnie, z więzów krwi. Jak kochać obce?
Córka z zięciem nie zmienili zdania
Rozpoczął się proces skomplikowanych procedur adopcyjnych. Mnie bali się już cokolwiek powiedzieć. Robili swoje. A ja umierałam ze strachu. Na ulicy obsesyjnie patrzyłam na dzieci. Próbowałam sobie wyobrazić, że któreś z nich może być moim wnukiem, że będzie mnie nazywać babcią. Nie umiałam tego poczuć.
To była niedziela, 4 października 2009 roku. Pamiętam, bo to moje imieniny. Zaprosiłam Dorotkę z Wojtkiem jak co roku na uroczysty obiad. Zapukali do drzwi, ja akurat wyjmowałam ciasto z piekarnika, więc zawołałam w stronę przedpokoju, żeby wchodzili. Zgrzytnęła klamka i po chwili dziecięcy głosik powiedział cichutko „dzień dobry”.
Blacha z ciastem wypadła mi na podłogę. Wybiegłam z kuchni. Z córką i zięciem stała dziewczynka, na oko pięcioletnia. Miała wielkie przerażone oczy i trzymała kurczowo rękę Doroty.
– Co tak stoicie? – zaśmiałam się nerwowo. – Wchodźcie do pokoju, zaraz obiad podaję – powiedziałam i uciekłam.
Dziewczynka bała się bardziej niż ja…
Okazało się, że to była już kolejna wizyta Karolinki u jej przyszłych rodziców. Dorota i Wojtek zdecydowali się na adopcję dziewczynki. Postanowili przedstawić ją więc przyszłej babci… I stał się cud. Mała dziewczynka w kilka minut roztopiła moje stare, a może i twarde, serce. Na początku byłam skrępowana, zachowywałam się sztywno i sztucznie. Kiedy jednak malutka spróbowała zupy i spontanicznie powiedziała: „Ojej, jaka pyszna!” – poczułam niesamowitą ulgę i chyba – tak! – szczęście.
Karolinka od dwóch lat jest córką Doroty i Wojtka, a moją najukochańszą wnuczką. Nie wyobrażam sobie ani jednego dnia swojego życia bez tej wspaniałej, dobrej istotki. Ona nadaje sens wszystkim dniom.
Czytaj także:
Moja narzeczona jeździ na wózku. To dlatego matka nie chce naszego ślubu
Moja żona miała obsesję na punkcie wagi. Nawet w ciąży się głodziła
Nieodpowiedzialny tatuś zostawił dziecko samo przed sklepem. Doszło do tragedii