„Nie widziałem twarzy osób, które pomogły mi po wypadku. Przecież nikt nie uwierzy, że uratowały mnie... duchy”

Widziałem duchy fot. Adobe Stock, ysbrandcosijn
„Krzaki obok niego również jakby zamarły. Bo wydawało mi się, że dotąd poruszały się, może na wietrze. Ja go nie czułem, ale nie miałem liści. Za to… mogłem mieć zwidy. Nieważne, naprawdę. Ogień pojaśniał. Widać mężczyzna chciał mnie sobie dokładniej obejrzeć i dorzucił drewna, co umknęło mojej uwadze. Mogło? Mogło”.
/ 08.10.2022 11:15
Widziałem duchy fot. Adobe Stock, ysbrandcosijn

Niewielkie ognisko płonęło na okrągłej polanie pośrodku starodrzewu. Jakoś zupełnie nie zastanowiło mnie, któż w środku nocy, w środku lasu, może palić ognisko i w jakim celu. Jak się okazało, siedział przy nim zgarbiony starszy mężczyzna. A koło niego, po obu stronach, rosły dwa krzaki. Odniosłem wrażenie, że mężczyzna z tymi krzakami rozmawia, ale głowy bym za to nie dał. W końcu jakiś czas przeleżałem nieprzytomny, a skręcone kolano pulsowało bólem z każdym uderzeniem serca.

– Dobry wieczór – przywitałem się pogodnie, a przynajmniej chciałem, żeby tak to zabrzmiało.

Mężczyzna znieruchomiał

Krzaki obok niego również jakby zamarły. Bo wydawało mi się, że dotąd poruszały się, może na wietrze. Ja go nie czułem, ale nie miałem liści. Za to… mogłem mieć zwidy. Nieważne, naprawdę. Ogień pojaśniał. Widać mężczyzna chciał mnie sobie dokładniej obejrzeć i dorzucił drewna, co umknęło mojej uwadze. Mogło? Mogło. Z trudem doczłapałem w pobliże ogniska i padłem na bok. To była próba siadania, ale kompletnie nieudana.

– Nie wygląda to dobrze… – mruknął mężczyzna. – Co się stało?

– Wypadek – wysapałem. – Rowerowy.

– Jaki?

– No, jechałem rowerem, było mocno z górki, trafiłem na korzeń, przeleciałem przez kierownicę i huknąłem w drzewo. Kask na szczęście wytrzymał, to znaczy pękł, ale gdyby nie on, tobym tu z panem teraz nie rozmawiał.

Spojrzał na mnie krzywo, unosząc jedną siwą brew.

– Straciłem przytomność, ocknąłem się po zmroku, a w dodatku skręciłem kolano – ciągnąłem swoją opowieść. – A rower szlag trafił, przednie koło poszło w drzazgi, kierownica się urwała, więc zostawiłem go w lesie, jest gdzieś… – machnąłem ręką – tam. Parę ładnych kilometrów stąd. Próbowałem dokuśtykać do auta, które zostawiłem na leśnym parkingu, ale po ciemku chyba zabłądziłem. Powie mi pan, gdzie jestem?

Starzec zaśmiał się cicho.

– W samym sercu puszczy, drogi panie. Pokażcie to kolano.

Na polanie znów pojaśniało, bo ognisko strzeliło w górę. Kucnął przy mnie, zerknął na moją nogę i aż sapnął.

Ło, panie, tu doktora trzeba i to jak najszybciej.

– A gdzie ja doktora znajdę, skoro jesteśmy w samym sercu puszczy?

Znów się roześmiał i sięgnął do torby

Dopiero teraz zauważyłem ogromną, parcianą torbę, którą nosił na ramieniu, na ukos. Pogrzebał w niej chwilę i wyjął jakieś mocno pachnące zioła oraz… bandaż elastyczny. Nowiutki, prosto z apteki, jeszcze w opakowaniu. Gdybym był się w stanie dziwić czemukolwiek, to pewnie bym się zdumiał, ale kolano rwało mnie tak mocno, że aż mi w oczach ciemniało. Dopóki szedłem, ból był jakby mniejszy. Ale jak siadłem i przestałem nim ruszać, to… ło, panie, jakby powiedział mój nowy znajomy. Chyba znów na chwilę odpłynąłem w niebyt. Kiedy się ocknąłem, zauważyłem opatrunek na nodze, a co ważniejsze, poczułem, że ból zaczął ustępować.

– Było skręcone, więc opatrzyłem – wyjaśnił mój towarzysz. – Zioła ściągną ból, tylko trzeba prześwietlić, czy jakie ścięgno nie naderwane. A jak głowa?

– Boli – odparłem zgodnie z prawdą.

– Zwidy macie jakieś?

Uśmiechnąłem się krzywo.

– Tak. Wydawało mi się, że jak podchodziłem, to rozmawiał pan z tymi dwoma… krzakami.

Wskazałem brodą. Wzruszył ramionami.

E, to nic takiego. Ale głowę pokażcie – zbliżył się, obejrzał. – O, kurde felek, guzioł jak polny kamień. No ale skóra nierozcięta. Tylko że to może być wstrząs mózgu, skoroście stracili przytomność. Tu też lekarza trzeba, zrobi badanie głowy na takim specjalnym aparacie, oby nic poważniejszego nie wyszło…

Kim on w ogóle był?

Delikatnie obmacywał moją głowę, mrucząc coś pod nosem. Znów zaczynałem mieć zwidy, bo widziałem, jak te dziwne krzaki podchodzą coraz bliżej. I już nie dwa. Było ich chyba z dziesięć. Szeleściły gałązkami i listkami, zupełnie tak, jakby się między sobą naradzały.

– Nie gadajcie tych swoich głupot! – fuknął znienacka mężczyzna, zwracając się ku nim. – To człowiek i trzeba mu pomóc. Nic złego nikomu z was nie zrobił i nie zrobi. Czuję to i biorę go pod opiekę. A wy macie pomóc, a nie tutaj swary toczyć. Postanowione! Rzekłem!

– Do kogo pan… mówi? – wyszeptałem nie tyle zdumiony czy przestraszony, co zwyczajnie ciekawy.

– A do tych tam nicponi – parsknął. – Nieufni są wobec ludzi, a takiego w ciasnych gatkach to pierwszy raz widzą z bliska. Ale pomogą, to uczynne chłopaki, chociaż trochę fumy mają w nosie. No boście jednak człowiek…

Teraz ja się zaśmiałem. Nerwowo.

– Trzeba wam wracać do auta – stwierdził stanowczo. – No ale przecie nie pójdziecie na tej skręconej nodze. Dobra, zaraz. Coś zaradzimy…

Skinął dłonią władczym gestem. Krzaki wokół mnie zacieśniły krąg. No, teraz to się zdziwiłem, bo to na pewno nie były zwykłe krzaki. Miały malutkie ręce i nóżki, za to ogromne oczyska, jarzące się zielono w mroku. Chyba zasnąłem albo miałem omamy jak po halucynogenach, bo jak inaczej wyjaśnić obecność… skrzatów? Otaczały mnie te krzakowe stwory coraz ciaśniej. Bałem się, że mnie zgniotą, i chciałem się wyrwać, ale mężczyzna przytrzymał mnie i coś do nich zaszeleścił. Boże, jaki realny odlot! Poczułem, jak stworki podsuwają pode mnie swoje gałązki. I nagle uniosłem się, jakbym nic nie ważył. Niewiele, jakieś parę centymetrów, ale zawsze. I słowo daję, ze dwóch krzakowych typków uszczypnęło mnie tą swoją witko-łapką!

– Będą mnie nieść? – zainteresowałem się i spojrzałem pytająco na mężczyznę.

W świetle ogniska ujrzałem starca, z krótką, zupełnie siwą brodą i błękitnymi jak lazurowe niebo oczami. Na głowie miał kaptur.

Uśmiechał się do mnie życzliwie

– Na noszenie to oni są jednak zbyt leniwie – zachichotał ciut złośliwie. – Ale pomyślcie o miejscu, gdzie zostawiliście swój automobil. Skupcie się i wyobraźcie je sobie. Ono tam stoi i czeka na was. A jak już dotrzecie do miasta, to jedźcie do lekarza, od razu. A teraz się skupcie… wyobraźcie sobie… pomyślcie…

Jego głos dobiegał do mnie coraz cichszy, odleglejszy. Skupiać się za bardzo nie musiałem, bo miejsce znałem od kilkunastu lat; zawsze tam parkowałem, kiedy wybierałem się na rower. Zakręciło mi się w głowie, więc przymknąłem oczy, by zatrzymać ten kołowrót, a kiedy je otworzyłem, byłem przy moim wozie. Po prostu się tam znalazłem. Wraz z krzakowymi stworkami, z których jeden znów mnie uszczypnął. Mały drań.

– Ej, koleś, co robisz! – krzyknąłem. – Nie pozwalaj sobie!

Usłyszałem szeleszczący rechot. Spłynąłem na ziemię. Opierając się o drzewo, wstałem. Wyjąłem z bocznej kieszeni bluzy pilota i otworzyłem auto. Na piskliwy sygnał krzaki zamarły.

– Spokojnie, to tylko centralny zamek. Dziękuję za transport, chłopaki… E, czy czym tam jesteście. Jak się mogę odwdzięczyć? W okolicy zabandażowanego kolana poczułem delikatne skubnięcie. Potem drugie. I trzecie. A po chwili krzaki po prostu rozpłynęły się w powietrzu, tak jakby ich tu nigdy nie było. W szpitalu pochwalili mnie za fachowo założony opatrunek i użycie dość rzadkich ziół, które zapobiegły obrzękowi. Ścięgna i więzadła miałem całe, ale z głową było już gorzej. Po badaniu położyli mnie do łóżka, dali leki i odpłynąłem. Po trzech dniach obserwacji wykluczono jakieś poważniejsze powikłania. Lekarz zakazał mi jeżdżenia rowerem przez miesiąc, a za kółkiem radził zachować rozwagę i umiarkowaną prędkość. Pożegnał mnie, wręczył receptę na przeciwbólowe specyfiki i wrócił do swoich spraw.

Ja też miałem zamiar wrócić do swoich spraw, ale najpierw musiałem coś załatwić. W aptece wykupiłem receptę, a przy okazji poprosiłem o bandaże elastyczne, zwykłe, gazę, wodę utlenioną, jodynę, plastry, maść na oparzenia i dużą torbę. Zatargałem wszystko do samochodu i ruszyłem na mój parking leśny.

Był środek tygodnia, więc nikogo tam nie zastałem

Wysiadłem z auta, postawiłem torbę na ziemi i… patrzyłem na nią intensywnie, starając się dokładnie otworzyć w pamięci leśną polanę w sercu puszczy i jej mieszkańców. Skupiałem się tak bardzo, że w głowie znowu ruszył ten budzący mdłości kołowrót. Zamknąłem oczy i oparłem się o samochód. Kiedy znów spojrzałem, torba zniknęła. Uśmiechnąłem się pod nosem, wsiadłem do wozu i wróciłem do domu.

„Do następnego razu, chłopaki” – pomyślałem.

Bo oczywiście, znowu przyjadę do lasu.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA