Patrzyła bezradnie na ukochane kąty naszego letniego domku, jakby próbowała sobie przypomnieć, kim jest i jak się tu znalazła. Walczyła do końca, nie poddawała się, ale choroba bezlitośnie zabierała ją ze świata, jaki znała. Tereska zanurzała się samotnie w mrok, z odwagą, której nie byłem w stanie podziwiać. Pękało mi serce. Nie mogłem jej towarzyszyć, musiała sama pokonać nieznaną drogę, a nie życzę nikomu takiego losu.
Pierwsze objawy choroby starała się lekceważyć. Nigdy nadmiernie nie rozczulała się nad sobą, twierdząc, że jeden hipochondryk w rodzinie najzupełniej wystarczy. Mówiła o mnie, naśmiewając się z licznych dolegliwości, które zaczęły mnie trapić, gdy tylko przeszedłem na emeryturę. Bagatelizowała moje problemy.
– W krzyżu cię łupie? Bo się nie ruszasz. Cały dzień w fotelu może najzdrowszego przyprawić o paraliż. Werandę byś wykończył, tyle prosiłam.
Mówiła o tym, odkąd pamiętam. Bardzo chciała, żebym dobudował do domu tarasik, na którym moglibyśmy jeść posiłki i spędzać ciepłe wieczory. Jeśli Teresce na czymś zależało, potrafiła być natrętna jak osa. Tak mi zalazła za skórę, że dla świętego spokoju zrobiłem coś w rodzaju podmurówki, a nawet kupiłem narzędzia. Za młodu liznąłem trochę stolarki, myślałem, że łatwo mi pójdzie.
Wystarczyło obudować betonową podłogę deskami, postawić filary, zrobić zadaszenie, i już. Ładne mi już. Dość szybko straciłem zapał do pracy, nieprzyzwyczajone do wysiłku plecy bolały, na dłoniach pojawiły się bąble. Musiałem się podkurować, a potem już mi się nie chciało. Słowo „weranda” zyskało w naszej rodzinie nowe znaczenie.
– Zobaczysz to, jak mama werandę – powiedział kiedyś syn i tak już zostało.
Niespełnione życzenie i moja niesłowność w jednym. Tereska nie rezygnowała, zagrzewając mnie do walki z drewnem, ale robiła to już tylko dla sportu lub żartu. Budowa werandy była ciągle w planach, chwilowo zawieszonych, lecz ciągle istniejących. Nie zauważyliśmy, ani ja, ani dzieci, kiedy zaczęła zapominać. Nigdy nie chorowała, a jeżeli już, to nie zawracała nam głowy dolegliwościami.
Musiała zorientować się wcześniej od nas, nagle brakowało jej słowa albo dwóch. Milkła, wpatrując się we wnętrze szafki, z której przed chwilą chciała coś wyjąć. Rezygnowała, wspierając się ciężko o stół. Pamięć, wierny sojusznik, odmawiała jej współpracy, stopniowo odbierając wspomnienia i czyniąc z niej bezradne dziecko.
Ale zanim to się stało, zanim Tereska, jaką znaliśmy, umknęła, pozostawiając zdezorientowaną, smutną, pozbawioną osobowości postać, musiało się wiele wydarzyć. Byłem nieuważny, bo nie zarejestrowałem poszczególnych etapów choroby. Moja żona brnęła przez nie sama, przestraszona, bo już nie mogła swoim sposobem ignorować objawów. W końcu zrozumiała, że nie może być z tym sama i zwróciła się do mnie.
– Myślisz, żeby pójść do lekarza?
Nigdy sobie tego nie daruję. Nie potraktowałem poważnie jej ostrożnych zwierzeń. Nie powiedziała mi wszystkiego, raczej zasygnalizowała problem. Chciała, żebym rozwiał jej obawy, i ja to zrobiłem. Nie dlatego, że jestem taki delikatny, tylko z bezmyślności.
Tereska chora? Bzdura!
– Z wiekiem pamięć zaczyna szwankować, to normalne. Chyba trochę przesadzasz, moja droga.
Zauważyłem, że nadciąga ciemność, dopiero gdy Tereska zaczęła zapadać się w sobie. Siadywała przy oknie i godzinami patrzyła przed siebie.
– Co tam widzisz? – pytałem świadomy, że widok jest taki sobie: betonowy placyk, z którego lata temu miałem zrobić werandę.
Czasem wzruszała ramionami. Nie był to gest lekceważenia, tylko bezradności. Tereska nie potrafiła wyrazić swoich uczuć.
– Co się dzieje z mamą? – syn rzadko bywał w letnim domku, ale był bardziej spostrzegawczy niż ja.
– Nie wiem – przestraszyłem się.
Byliśmy jeszcze stosunkowo młodzi, ja i Tereska. Nie myślałem o starości i sprawach ostatecznych. Choroba żony spadła na mnie jak cegła z dachu. Ogłuszyła mnie. Lekarze, badania i wreszcie diagnoza. Nazwisko niemieckiego lekarza zabrzmiało jak drwina. Tereska? Dlaczego właśnie ona?
– Czy chora może liczyć na domową opiekę? – spytał lekarz.
– A jak pan myśli, doktorze? – zdenerwowałem się.
– Wie pan, różnie bywa – powiedział oględnie eskulap.
– Jak szybko… – zająknąłem się – …żona utraci rozeznanie?
– Choroba postępuje rzutami, może być jeszcze długo dobrze.
Ale nie było. Tereska szybko mnie opuszczała. Opiekowałem się nią najlepiej, jak umiałem, odrzucając płatną pomoc, którą chciał sfinansować syn. Nie chciałem nikogo obcego w domu.
Nauczyłem się gotować, prałem i sprzątałem. Chodziliśmy na spacery, wieczorami czytałem Teresce książkę lub oglądaliśmy telewizję. Coraz częściej zdezorientowana Tereska przerywała nasze zajęcia i przesiadała się pod swoje ulubione okno. Czułem się bezradny. Wreszcie zacząłem budowę tej nieszczęsnej werandy, kiedy przyjechał syn. Teresce potrzebna była opieka, podczas gdy ja zajmowałem się stolarką.
– Mama się bardzo ożywiła, zauważyłeś? Interesuje się tym, co robisz – zauważył syn.
Zacząłem przyglądać się Teresce podczas pracy. Otwierałem okno, przy którym siedziała, i ucinaliśmy sobie jednostronną pogawędkę.
– Widzisz? Jednak się doczekałaś. Zawsze dotrzymuję słowa, będziesz miała werandę, jak chciałaś.
W spojrzeniu Tereski nie było już pustki. Coś migotało, odblask dawnego zainteresowania życiem. Chciałem wierzyć, że budowa werandy jest nicią przewodnią, po której wyprowadzę żonę z labiryntu samotności.
– Wrócisz do mnie, zobaczysz – mówiłem, heblując deski.
Wydawało mi się, że Tereska kiwa głową. Nadzieja rosła.
– Nie chciałbym, żeby się pan rozczarował – lekarz nie ukrywał przede mną prawdy. – Nie znam przypadku wyleczenia tej choroby. Można ją spowolnić, ale nie zatrzymać.
Nie odchodź, kochanie, proszę
Ja jednak widziałem ożywienie w oczach żony. Weranda stała się naszym wspólnym projektem, sto razy przegadanym i zaakceptowanym.
– Myślisz, że spadzisty daszek z papy będzie dobry? Nie? Ja też tak uważam. Poradzę się dekarza, co ty na to?
Rozumiała, co mówię, jestem tego pewien. Stała się też spokojniejsza, jak człowiek, który ma cel w życiu.
– Tato, czy ty nie przesadzasz? – mitygował mnie syn przestraszony, że drugie z rodziców pogrąża się w odmętach szaleństwa. – Mama jest chora, musisz to zaakceptować.
– Nigdy, synu – odpowiedziałem mu kiedyś i nie zamierzałem powtarzać.
Byłem z Tereską na co dzień, najlepiej wiedziałem, co się z nią dzieje. Udało mi się przebić przez mrok spowijający jej umysł, wiedziałem swoje, nieważne, co na to medycyna. Nie śpieszyłem się z budową, przedłużając chwile porozumienia z Tereską.
– Już niedługo, obiecuję. Pomaluję deski i będziemy mogli tu siedzieć. Chciałaś tego, prawda? – przechyliłem się przez parapet, bo zdawało mi się, że żona słabo słyszy.
Wstrzymałem oddech. Tereska spojrzała na mnie rozumnie i podniosła rękę, opierając ją na moim policzku. Trwaliśmy tak przez chwilę. Nie mogłem obetrzeć łez, bałem się spłoszyć tę chwilę.
– Teresko – szepnąłem.
Z bólem zobaczyłem, jak światełko w oczach żony cofa się wciągane w mrok. Ręka Tereski opadła bezwładnie jak niepotrzebna.
– Teresko, nie odchodź – błagałem pod coraz bardziej przestraszonym spojrzeniem żony; była zdezorientowana tym, że utraciłem kontrolę nad swoimi uczuciami, zaburzając jej poczucie bezpieczeństwa.
– Już dobrze, kochanie – opanowałem się. – Nic się nie stało.
Następnego dnia po śniadaniu Tereska jak zwykle usiadła przy oknie. Podszedłem do niej.
– Farba już chyba wyschła. Chcesz wypróbować swoją werandę? Jeśli wstawię kilka szyb, będzie jak w uzdrowisku. Pokażę ci.
Spójrz na mnie jak dawniej
Wyprowadziłem żonę na zewnątrz. Zaskoczona wciągnęła powietrze.
– Podoba ci się? Widziałaś ją przez okno, ale nie ma to jak osobiście wypróbować, prawda?
Tereska obeszła werandę, gładząc słupki i deski. Uśmiechała się.
Czekałem. „Spójrz na mnie jak dawniej. Jak wczoraj. Potrafisz, skup się…” – prosiłem w myślach. Tereska odwróciła się powoli z namysłem, jakby usłyszała wołanie. Odwróciła wzrok od pomalowanych bezbarwnym lakierem desek i nasze oczy się spotkały. Tak jak chciałem.
Spędziliśmy z Tereską wiele godzin na naszej werandzie. Naprawdę lubiła tam siedzieć… Wymknęła mi się cicho, nie robiąc kłopotu. Teraz sam wpatruję się w szybko nadchodzący jesienny mrok. Lato się skończyło, ale wciąż tu jestem. Kiedy ludzie zapalą znicze na grobach, ja zrobię to samo tutaj. Wiem, że to ekscentryczny gest, ale jestem pewien, że właściwy. Tereska tu jest, na swojej werandzie. Dlaczego miałaby być gdzie indziej?
Czytaj także:
„Po śmierci żony nie sądziłem, że kogoś pokocham. Marianna najpierw kupiła serce ukochanego wnuka, a później moje”
„Po śmierci żony zostałem skreślony przez własne dzieci. Uznały, że taki staruch nie zasługuje już na miłość”
„Po śmierci żony chciałem się odmłodzić, a zrobiłem z siebie idiotę. Nową dziarą i fryzurą oszukiwałem samego siebie”