Całe życie rządził mną lęk. Że ludzie przestaną mnie lubić, że komuś się narażę, że ktoś źle o mnie pomyśli, że ktoś mnie zrani. Ta obawa nakazywała mi godzić się na różne niewygodne sytuacje, w które wcale nie chciałam się pakować. Zachowywałam się spolegliwie, bo surowe wychowanie nauczyło mnie, że stawiając się i pyskując, tylko pogarszam sprawę. Nie walczyłam więc o swoje, bo nie chciałam być odbierana jako osoba niegrzeczna, konfliktowa, samolubna. Nie sprzeciwiałam się nawet wtedy, kiedy traktowano mnie niesprawiedliwie albo wręcz krzywdząco. Bałam się, że buntem sprowokuję eskalację problemu, a jeśli nawet coś osiągnę, to potem gorzko pożałuję swojej buty, bo na przykład sprowokuję kogoś do zemsty czy agresji. Nie wylądowałam w więzieniu, biorąc na siebie cudzą winę, nie stałam się też ofiarą jakiegoś przestępstwa.
Nikt mnie nie prześladował ani nie szantażował
Ale poczucie ciągłego wykorzystywania też może uczynić z życia piekło, a przynajmniej czyściec. Z powodu zakorzenionego lęku przed odrzuceniem i karą zgadzałam się oddawać znajomym i rodzinie różne przysługi. Efekt był taki, że nagminnie się mną wyręczano. Bo po co mieli się starać, skoro zawsze mogli zrzucić to na mnie? Czasem nawet próbowałam się wykręcić, ale wystarczało, że koleżanka powiedziała „tak na ciebie liczyłam”, a szwagierka spojrzała z wyrzutem – i już zmieniałam swoje plany, naginałam napięty grafik, zarywałam nockę, aby sprostać powierzonemu zadaniu.
Niańczyłam bratanków, siostrzenice i młodsze kuzynostwo, choć dzieciaki wcale mnie nie słuchały i zawsze dostawałam migreny po takiej opiece. Kupowałam za innych prezenty, gdy im samym nie chciało się myśleć, i cieszyłam się, gdy raczyli mi zwrócić pieniądze. Myłam klatkę schodową za wiecznie niedomagającą sąsiadkę i sprzątałam po wszelkiego rodzaju imprezach, czy to rodzinnych, czy firmowych. W pracy godziłam się przyjmować dodatkowe obowiązki, bo dawano mi do zrozumienia, że na moje miejsce czeka wielu chętnych, którzy bez szemrania wykonają wszystkie polecenia. Bałam się, że faktycznie pod byle pozorem zwolnią mnie z pracy, która stanowiła moje jedyne źródło utrzymania. Nie zwracałam uwagi śmiecącym pod moimi drzwiami wyrostkom, którzy zapewne celowo zostawiali na mojej wycieraczce puszki, niedopałki papierosów, a nawet całe worki ze śmieciami, których nie chciało im targać do śmietnika na końcu bloku. Kiedy raz spróbowałam z nimi porozmawiać na ten temat i ostrzegłam, że poskarżę się na nich rodzicom i w administracji, zaśmiali się nieprzyjemnie i lekceważąco. Nie wzbudziłam w nich nawet cienia respektu.
– Lepiej niech pani uważa, żeby ze schodów po ciemku nie spaść. Wypadki chodzą po ludziach. A i pożary nieraz wybuchają – oświecił mnie najwyższy z nich, po czym ostentacyjnie rzucił pod moje nogi jeszcze tlącego się papierosa.
– Tak, radziłbym uważać – dodał drugi, mocno rozrośnięty w barach.
Przeraziłam się tej zawoalowanej groźby i starałam się ich unikać, a śmieci, które oczywiście nadal mi podrzucali, po prosu sprzątałam bez słowa. Myślałam, że już zawsze tak będzie, że jestem skazana na los ofiary.
Nie sądziłam, że jedna przysługa odmieni moje życie…
Pewnego wieczoru zadzwoniła do mnie znajoma.
– Tu Ola. Słuchaj, mam prośbę – zaczęła nawet bez „dzień dobry”. – Muszę wyjechać i nie mam z kim zostawić psa. Nie zajęłabyś się nim przez najbliższy weekend?
– Nie mam żadnego doświadczenia z psami – broniłam się słabo. – Nie wydaje mi się, bym dała radę…
– Proszę, to tylko dwa dni – nalegała. – Naprawdę nie mam go z kim zostawić. Przywiozę ci go w piątek wieczorem, a odbiorę w niedzielę po południu. Nie będziesz miała z nim żadnego kłopotu – zapewniała. – Je gotową karmę, przez większą część dnia śpi. Wyjdziesz z nim trzy razy na dzień na spacer, nasypiesz karmę do miski i nalejesz wodę. Ot, cały kłopot.
Jak zwykle nie potrafiłam odmówić. Byłam pewna, że to jakiś mały, rozkoszny piesio, z którym faktycznie sobie poradzę i który mnie nie sterroryzuje. Mało zawału nie dostałam, kiedy w drzwiach zobaczyłam koleżankę z… olbrzymim dobermanem. Jego groźny wizerunek ocieplał nieco nieobcięty ogon.
– Hej, to jest Max. Max, podaj łapę, przedstaw się pani – zagadała Ola równocześnie do mnie i do psa. – To psi komandos, ale przy tym dżentelmen, dobrze wychowany i wytresowany, więc bez obaw.
Max rzeczywiście grzecznie podniósł przednią łapę i spojrzał na mnie wyczekująco.
– To wy się tu zapoznajcie, a ja skoczę do samochodu po jego rzeczy. – Ola, mówiąc to, już schodziła po schodach.
Zostałam sama z psem, który dość obojętnie mnie obwąchał, a potem położył się na wycieraczce.
– Chodź do domu, Max – odważyłam się pogłaskać go po głowie i delikatnie pociągnęłam za obrożę w kierunku mieszkania.
Posłuchał, co napełniło mnie otuchą. Może nie będzie tak źle. Kiedy wróciła Ola, obładowana psimi utensyliami, byliśmy już z Maksem nieco zakolegowani. W przełamaniu lodów wydatnie pomogła kiełbasa myśliwska. Ola szybko udzieliła mi niezbędnych instrukcji, wręczyła kocyk, ustawiła dwie pękate reklamówki z psim jedzeniem, zostawiła na lodówce kartkę samoprzylepną z numerem telefonu, pod którym będzie dostępna w razie czego. Po czym cmoknęła powietrze, rzuciła „wielkie dzięki, pa” i zniknęła. Wzięłam się do wypakowywania psiego ekwipunku, kiedy nagle Max zerwał się ze swego posłania, pobiegł do przedpokoju i zaczął głucho ujadać.
Przeraziłam się
Rany, już zatęsknił za Olą? I co, teraz przez dwie doby będzie tak hałasował? Sąsiedzi mnie zlinczują! Co gorsza, Max nie poprzestał na szczekaniu i warczeniu, ale zaczął także skakać na drzwi.
– Chcesz wyjść, piesku? – zapytałam i niebacznie nacisnęłam klamkę.
W mgnieniu oka Max już był na korytarzu i gonił jednego ze smarkaczy bezczelnie podrzucających mi śmieci na wycieraczkę. Zamarłam. Pięknie… Za poszczucie psem dopiero będą się mścić! Aż się spociłam na myśl o czekających na mnie z ich strony szykanach. Tymczasem wyrostek jakby się skulił i wydukał:
– Ooo… Ma pani pieska. Ładny, tylko nerwowy. Po co zaraz tak ostro? Sorry, już zabieram te śmieci, tylko niech go pani zawoła z powrotem.
– Max, do domu! – rzuciłam komendę, modląc się, żeby pies posłuchał.
Widać w moim głosie wyjątkowo nie zabrakło zdecydowania, bo doberman posłusznie zawrócił. Zamknęłam drzwi i jeszcze zerknęłam przez wizjer. Chłopak właśnie odchodził z workiem ze śmieciami. Przez chwilę stałam zszokowana, a potem nagrodziłam Maxa resztą myśliwskiej i czułym drapaniem za uszami. Przyjął to spokojnie, jako należną mu zapłatę. Usiadłam w fotelu i głaszcząc psa po głowie, którą złożył na moich kolanach, dumałam nad tym, co się właśnie stało, i nad sobą. Może niepotrzebnie byłam cały czas taka bierna, ustępliwa? Może w ten sposób sama sobie szkodziłam, zachęcając wszystkich wokół, by mnie wykorzystywali? Może ich prowokowałam, bo ludzie z reguły są wygodni? Czyżby mój własny strach uczynił ze mnie ofiarę? Ta całkowicie nowa i obca dla mnie myśl robiła rewolucję w mojej głowie. Buntowała szare komórki. A co się stanie, jeśli od teraz zacząć mówić „nie”, gdy nie będę miała na coś ochoty? Okazja do poćwiczenia asertywności nadarzyła się szybciej, niż się spodziewałam. Następnego dnia niezapowiedzianie wpadła do mnie kuzynka. Nie zdziwiła się na widok dobermana w moim domu, rzuciła tylko:
– O, piesek. Opiekujesz się nim? – gdy kiwnęłam głową, straciła zainteresowanie i skupiła się na własnej sprawie. – Chodź ze mną do sklepu. Muszę kupić sobie spódnicę, więc potrzebuję kogoś, kto mi doradzi. Dziś mam czas.
Aha, ona ma dziś czas…
Spojrzałam na Maxa leżącego na swoim posłaniu. Machnął ogonem, jakby mówił: nie martw się, w razie czego ja tu jestem najgroźniejszy. No to spróbujmy…
– Wybacz, ale dziś to ja nie mogę – starałam się mówić spokojne, choć w środku cała drżałam.
Z ciekawości, napięcia, podekscytowania własną odwagą. Poskutkuje czy nie? Nie poskutkowało.
– No coś ty? Tak na ciebie liczyłam, tak świetnie doradzasz… – mówiąc to, zrobiła słodką, proszącą minkę.
Wzięłam głęboki oddech, powtarzając sobie w duchu, że muszę być twarda i konsekwentna. Znowu spojrzałam na Maxa, jakbym szukała pomocy.
– Wybacz, ale dopiero co zgodziłam się przyjąć dobermana na weekend. Nie zostawię go samego w domu, bo nie wiem, czym to się może skończyć. Więc przykro mi, ale nie mogę ci towarzyszyć, nawet gdybym chciała – zakomunikowałam.
Szykowałam się na jakieś wyrzuty, ale ku mojemu zdziwieniu kuzynka zerknęła na Maxa i… spasowała.
– No faktycznie, dziś cię nieco zaskoczyłam… – wycofywała się, acz niechętnie i nie do końca. – Ale może znajdziesz dla mnie czas po weekendzie, co?
Byłam tak zdumiona moim pierwszym małym sukcesem, że niemal się zgodziłam, ale w ostatniej chwili ugryzłam się w język i odparłam bardziej dyplomatycznie:
– To może zadzwoń po niedzieli i wtedy coś uzgodnimy. Tak, żeby nam obu pasowało.
– Jasne! – podchwyciła. – Zadzwonię w poniedziałek wieczorem.
Od tego dnia coraz śmielej odrzucam „propozycje nie do odrzucenia” i wciąż ze zdziwieniem stwierdzam, że nie skutkuje to ani śmiertelną obrazą, ani wykluczeniem mnie z grona znajomych, ani akcjami odwetowymi. Chłopaczyska, które dotąd śmieciły pod moimi drzwiami, teraz grzecznie z daleka mówią mi „dzień dobry”, choć Max już dawno wrócił do Oli, a zastąpił go mniejszy Bernie, kundel wzięty ze schroniska.
Tak, przygarnęłam psa
Chyba zawsze chciałam, ale bałam się, że nie dam sobie rady. Jednak wystarczyły dwie doby z dobrze wytresowanym dobermanem-dżentelmenem, bym stwierdziła, że naprawdę lubię psie towarzystwo, psią wdzięczność i tę radość, gdy wracam do domu. No i lubię wspólne spacery oraz pretekst do rozmów z nieznajomymi ludźmi, którzy niczego ode mnie nie chcą, prócz wymiany zdań na temat naszych podopiecznych. Chociaż w przypadku Maxa to raczej on opiekował się mną niż ja nim… Poza tym pies to świetna wymówka, gdy nie chcę czegoś zrobić. Nie kłamię, naprawdę mam kogoś, kim muszę się zająć, komu powinnam poświęcać czas, zamiast tracić go na ludzi, którzy zwyczajnie mnie wykorzystują. Niemniej, pomna swej skłonności do ustępowania, zapisałam się z moim psiakiem na szkolenie, by nie skończyło się na tym, że to on będzie moim panem, a nie ja jego panią. A ponieważ każdą umiejętność trzeba trenować i utrwalać, zapisałam się także na kurs asertywności. I ćwiczę, ćwiczę, ćwiczę…
Ostatnio poczułam się na tyle pewnie, że zaczęłam stawiać granice w pracy. Przygotowuję się też do rozmowy z szefem na temat podwyżki. Oczywiście nie od razu Rzym zbudowano, więc nadal daję się czasem wmanewrować w różne „przysługi”, ale teraz po każdej takiej wpadce starannie analizuję, dlaczego właściwie się zgodziłam. I z dumą stwierdzam, że najczęściej moim motywem była chęć pomocy lub sprawienia komuś przyjemności, a nie strach przed odrzuceniem. Gdy przestałam się bać, odkryłam, że jestem z natury życzliwą osobą – i za coś takiego mogę samą siebie lubić, a nie czuć się podle, że znowu pozwoliłam się wykorzystać.
Czytaj także:
„Wiedziałam, że szef jest humorzasty, ale teraz przeciągał strunę. Chciałam mu pomóc, ale takiej odpowiedzi się nie spodziewałam”
„Wdałam się w romans z szefem wszystkich szefów. Czuję się jak Kopciuszek, który wreszcie spotkał swojego księcia”
„Szef dyskryminował mnie w pracy, bo jestem kobietą. Zaciągnęłam drania do łóżka, żeby dopiąć swego i dostać awans”