„Nie szukałam miłości, panicznie bałam się dzieci. Wtedy w moim życiu pojawił się on i… jego córka”

kobieta która nie chciała nikogo w swoim życiu fot. Adobe Stock, Woraphon
Był idealnym lokatorem. Niewidzialnym, niesłyszalnym, płacącym regularnie czynsz. Naprawdę niczego więcej nie potrzebowałam.
/ 28.06.2021 14:54
kobieta która nie chciała nikogo w swoim życiu fot. Adobe Stock, Woraphon

Najważniejsza w fizyce jest zasada zachowania energii. Ja rozumiem to tak, że w życiu bilans musi zawsze wyjść na zero. Jeżeli na przykład jednym ludziom się szczęści, to inni muszą mieć pecha. A jeśli jedni są zdrowi, to inni muszą chorować, i już.

Ja należę do tej drugiej grupy ludzi. Jako dziecko byłam autystyczna. Wielkim wysiłkiem, wyrzeczeniem i poświęceniem moi rodzice wprowadzili mnie w społeczeństwo… Częściowo.

Nie przepadam za ludźmi, mam mnóstwo fobii, lęków oraz zbyt ostre spojrzenie na to, co się dzieje na świecie (i za mało chęci, by to zatrzymać dla siebie), żebym mogła mieć przyjaciół. Na szczęście posiadam pewne talenty, które pozwalają mi zarabiać na życie bez wychodzenia z domu. Robię różne rzeczy – tłumaczenia online z trzech języków, graficzne projekty na zlecenie różnych firm itp. Czasem finansowo jest lepiej, czasem gorzej, ale jakoś było, dopóki mama jeszcze żyła.

Sama nie utrzymałabym domu, wynajęłam piętro

Po śmierci taty wytrzymała na tym świecie dwa lata, ale widziałam, jak bez niego gasła. Nie umiałam jej pomóc, tylko patrzyłam, jak cierpi, i nie wiedziałam, co mam zrobić. To znaczy… wiedziałam. Przytulić, zapłakać z nią, zająć jej myśli plotkami, śmiechem. Ale nie potrafiłam.
Ta wiedza tkwiła w moim umyśle, jednak w żaden sposób nie przekładała się na działanie. To było tak, jakbym oglądała film. Mogłam do siebie mówić: „No, kretynko jedna, podejdź, powiedz, że ją kochasz, przytul…”. Ale nic nie mogłam zrobić, bo bohaterka mnie nie słyszała. Stała jak ten słup w drzwiach sypialni i patrzyła na matkę, która umierała z żalu i tęsknoty, tuląc starą koszulę męża.

Pamiętam, jak obserwowałam czasem rodziców – śmiejących się, patrzących na siebie z miłością, która otulała i mnie. Dzięki niej wyszłam zza murów mojego świata. Myślę, że gdybym była normalna, to zazdrościłabym im tej miłości. Kiedy mama umarła, szybko się okazało, że sama jedna nie utrzymam jednorodzinnego domku, w którym mieszkałyśmy. A nie mogłam go sprzedać i przeprowadzić się do jakiejś jednopokojowej nory w bloku, bez ogrodu. Ten dom i ogród były całym moim światem.

Nie miałam wyjścia, musiałam wynająć piętro. Kiedyś na górze mieszkali dziadkowie. Była tam spora kuchnia, łazienka, dwa ładne pokoje, garderoba i balkon, a nawet osobne wejście.
Dałam ogłoszenie. Chętnych nie znalazło się wielu, bo domek położony jest na obrzeżach miasta, daleko od centrum, a dojazd mamy tutaj nie najlepszy. Poza tym miałam pewne... wymagania.
Wiem, że napisała pani w ogłoszeniu, że bez dzieci, ale moje są bardzo grzeczne, a niedaleko jest dobra szkoła… – zaczęła niemal od progu jedna z pierwszych klientek, która pojawiła się, żeby obejrzeć moje mieszkanie.
Zatrzasnęłam jej drzwi przed nosem.
– Mieszkanie jest ładne, piękny ogród, i myślę, że dogadamy się w sprawie Dyzia. To bardzo grzeczny jamnik…
Nie.
– Jesteśmy świeżo po ślubie i…
– Nie – przerwałam facetowi, przy którym siedziała naburmuszona żona.

Nie wiem, o co jej chodziło, ale byłam pewna, że często obraża się na męża, kłócą się głośno, czego nie zniosę, a na dodatek ona wkrótce zaciąży. Tak to już bywa z młodymi małżeństwami.
Żadnych dzieci, zwierząt czy kłótliwych małżeństw. Tylko święty spokój.
Kiedy więc pojawił się Wiktor, naprawdę odetchnęłam z ulgą. Samotny, rozwodnik, bez zwierzaka. Właśnie kogoś takiego szukałam na współlokatora.
– Pracuję w firmie handlowej – powiedział. – Często wyjeżdżam. Ale jak będzie potrzeba, to potrafię naprawić cieknący zlew czy dach.
– Słucha pan głośno muzyki? – spytałam, patrząc na jego stopy w adidasach.
Nie lubię bezpośredniego kontaktu wzrokowego, zawsze go unikam. Buty były marki Ecco. Drogie. „Będzie go stać na czynsz” – pomyślałam. Z drugiej strony, czemu chce mieszkać tak daleko od centrum? Po ciuchach i samochodzie, jakim przyjechał, mogłam orzec, że stać go na wynajem mieszkania w samym centrum. A może nawet na kredyt mieszkaniowy. Ale to nie moja sprawa.
– Nie – odparł.
– Są zasady – powiedziałam.
– Słucham.

Przeniosłam wzrok na kafelki przy kominku. Ani razu nie spojrzałam na niego.
Żadnych hałasów, sprowadzania kobiet, gości i hałaśliwych imprez. Płaci pan regularnie przelewem na konto. Ogród jest mój. Na piętrze jest taras..
– W porządku. Jak mówiłem, często wyjeżdżam – wzruszył ramionami.
Skinęłam głową i spojrzałam na jego dłonie. Były silne, miały owłosione kostki. Nie lubię takich dłoni, są zbyt agresywne. Zawahałam się, jednak udało mi się pokonać opór. Naprawdę potrzebowałam lokatora. Potrzebowałam pieniędzy. Gdyby nie te dłonie, byłby idealny.
No nic, trudno...

Wiktor wprowadził się następnego dnia. Przez dwa miesiące faktycznie był lokatorem doskonałym – niewidzialnym, niesłyszalnym, płacącym regularnie. Potem, pewnego dnia, zepsuł się gazowy bojler. Tak jakoś musiał nagle, gdy Wiktor był pod prysznicem, bo w pewnej chwili usłyszałam pukanie do drzwi mojej części domu. Stał za nimi, mokry, w szlafroku. Spojrzałam na pasek zawiązany w pośpieszny węzeł.

Niebywałe, jego dotyk mi nie przeszkadzał

– Woda jest zimna – powiedział z wyraźną pretensją w głosie.
– Pewnie bojler się zepsuł. Wezwę fachowca – powiedziałam, obliczając w myślach, ile to będzie kosztowało.
Jak mi pani da klucze do piwnicy, spróbuję zobaczyć, co się stało.
Bez słowa cofnęłam się i poszłam do kuchni po klucz.
Wyjęłam go z szuflady, odwróciłam się – Wiktor stał tuż za mną. Woń ciepłej wody z mydłem dotarła do moich nozdrzy. Stał zdecydowanie za blisko.
Poczułam, jak panika chwyta mnie za gardło. Pewnie dlatego uniosłam głowę i spojrzałam mu prosto w twarz.
Patrzył gdzieś za mnie.
– Nie czuje pani, że gaz się ulatnia? – spytał, po czym odsunął mnie z drogi i podszedł do kuchenki.

Nie czułam. Mam trochę upośledzony węch, dlatego zamontowałam w domu czujniki gazu. Ten w kuchni, jak wyszło po chwili, się zepsuł. Na szczęście ten w piwnicy nie. Nie słyszeliśmy jego wycia, ale zrobił, co należało, i odciął dopływ gazu do bojlera. Dzięki czemu nie wylecieliśmy w powietrze. Niestety, zawór
w kuchni wciąż był odkręcony.

Kiedy Wiktor sprawdzał instalację i klął, moja panika powoli mijała. Pojawiło się zaciekawienie. Nie lubię, jak ludzie mnie dotykają, unikałam dotyku nawet mojej mamy, ale gdy ten mężczyzna ujął mnie za ramiona i dosłownie odstawił na bok, poczułam coś innego. Chęć, by zrobił to ponownie. Zdziwiona patrzyłam na niego, jak sprawdzał czujnik. Nie było w nim nic wyjątkowego, a jednak…
Nagle odwrócił głowę. Po raz pierwszy nasze spojrzenia się spotkały. Mój wzrok szybko uciekł w bok, jednak po chwili, jak przyciągnięty magnesem, znów skupił się na ciemnych tęczówkach mężczyzny.

Tkwiliśmy tak w bezruchu przez długą chwilę, aż nagle martwy czujnik w jego dłoniach ożył, jakby przypomniał sobie o swoich obowiązkach, i zaczął piszczeć.
Drgnęliśmy przestraszeni, a Wiktor zaczął się śmiać. Miał cudowny śmiech. Stałam i słuchałam. Niestety po chwili przestał i przyjrzał mi się uważnie.
Chciałbym wiedzieć, jaki jest do pani klucz – powiedział niespodziewanie.
Poczułam dreszcz, dziwny, ni to strachu, ni to ekscytacji.
– Nie mam zamka, a więc i klucza – odparłam, bo co miałam powiedzieć?
– Każdy ma zamek i klucz. Wystarczy je znaleźć. Czy mogę ich poszukać?

Nie rozumiałam, o co mu chodzi, czego chce. Ale uratował mi życie… Miał piękny śmiech. Jego dotyk był… znośny. Wzruszyłam ramionami.
– Jak pan chce.
Uśmiechnął się szeroko.
– Wiktor. Mam na imię Wiktor.
– Wiem – odparłam i wyszłam z kuchni: miałam pracę do wykonania, a to całe zamieszanie wybiło mnie z rytmu.

Moje ciało i ja to dwie zupełnie odrębne istoty

Jednak cały dzień nie mogłam do tego rytmu wrócić. Gdyby była wiosna, poszłabym do ogrodu – szum drzew mnie uspokajał. Ale była zima, szron otulał cały trawnik, a drzewa skuł mróz.
W mroku nocy, oświetlone blaskiem księżyca, wyglądały za oknem jak duchy.
Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że miło byłoby mieć kogoś przy sobie. Mężczyznę. Jak mama miała ojca. Tylko bez dzieci.

Miałam fobię, zwłaszcza na niemowlaki. W moim mózgu przybierały odrażającą formę Obcych, oślizgłych, hałaśliwych, plujących jadem. Nikt tego nie widział, a kobiety – ogłupiałe przez hipnotyzujący odór, który unosił się z ciał ohydnych kosmicznych podrzutków – rozpływały się nad nimi w zachwytach. Miałam ochotę udusić te dzieci, żeby ratować ludzi.
Tak, rozumiałam (mama mi dokładnie wytłumaczyła), że to rodzi się w moim mózgu i nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, ale trudno walczyć z własnym mózgiem. Dlatego trzymałam się od dzieci z daleka. Dla ich i swojego bezpieczeństwa. Dzieci stawały się dla mnie ludźmi gdzieś koło 16.–18. roku życia.

Wiktor klucza do mnie szukał cierpliwie przez miesiąc. A to wpadał z książką, a to z ciastem. Rozmawialiśmy, za każdym razem coraz dłużej. Czasami patrzyłam mu w oczy. Dwa tygodnie po pierwszej jego wieczornej wizycie powiedziałam mu o mojej chorobie. Nie planowałam tego, samo wyszło.
– Domyśliłem się – odparł łagodnie.
– Jeden z programistów w mojej firmie jest do ciebie podobny. Bardzo się lubimy. Kluczem do niego była kremówka.
Uniosłam wzrok, zaskoczona.
– Kremówka? Żartujesz.
– Nie – uśmiechnął się. – Podejrzewam, że to ciastko kojarzy mu się z poczuciem bezpieczeństwa w dzieciństwie. A tobie co kojarzy się z bezpieczeństwem?

W dzieciństwie nic takiego nie było. Ale teraz… Nie zastanawiałam się, co mówię i te słowa po prostu ze mnie się wylały, jak zawsze zresztą.
Twój dotyk.
Przez miesiąc rozmawiałam z nim, patrząc przeważnie na jego dłonie, i czarne włoski już mnie nie przerażały. Cały czas pamiętałam tamten dotyk w kuchni, stanowczy, silny, bardzo przyjemny.
Tym razem to on był zaskoczony. Patrzył na mnie chwilę, a potem spytał:
– Chcesz, bym ciebie dotknął?
Chciałam.

To była niezwykła podróż – od mojej dłoni, przez ramię, obojczyki, drugie ramię, dłoń. Szyja, policzki. Jego oczy były coraz bliżej, jego dłoń, ciepła i silna, objęła moją twarz. Czekał na moją reakcję, ale ja byłam już na wirówce zmysłów, pragnąc wirować coraz mocniej. Jego wargi na moich… Jego język… Odsunęłam się, dysząc ciężko. Było mi gorąco, wilgotno, dziwacznie…

Ale ta nagła rozłąka sprawiła mi tylko ból. Gdzieś w moich kobiecych partiach obudził się głód. Wiedziałam, co się
dzieje, obserwowałam to niemal z boku – ja i moje ciało, dwie odrębne istoty. Ciało pragnęło, a ja nie byłam pewna, co powinnam zrobić... Wtedy Wiktor spytał:
– Mam sobie pójść?
Moje ciało zareagowało paniką, że pozwolę, by nie miało swojego pierwszego razu, i moje ręce natychmiast przyciągnęły go do siebie. Skapitulowałam.

Co to za dziecko? Przecież ja nienawidzę dzieci!

Czy dotyk, seks był do mnie kluczem? Nie wiem. Ale przez następne dwa miesiące krok po kroku przyzwyczajałam się do Wiktora, powoli wpasowując go w mój świat. Nie było łatwo, choć starał się jak najmniej burzyć mój wypracowany system radzenia sobie z życiem. Przestrzegał godzin pracy i odpoczynku. Znosił moje nieuzasadnione ataki lęków czy nagłe wyłączenia się.
Po pewnym czasie jego wyjazdy, a nawet to, że co niedzielę wychodził rano i wracał po południu, zaczęły mnie irytować. Nie lubiłam być sama, bez niego.

Pewnego dnia powiedział, że musi wyjechać na dwa tygodnie.
– Są targi handlowe w Singapurze – mówił, pakując się. – To dla mnie szansa, żeby się wykazać. Czasy są trudne, konkurencja nie śpi, młodzi tylko czekają, by po plecach starszych wspiąć się na szczyt. Muszę cię zostawić na ten czas.
– Dwa tygodnie – powiedziałam spokojnie, jakbym nie rozumiała, co mówi.
Uniósł głowę znad walizki.
– Eliza, nic na to nie poradzę. To minie szybko, obiecuję. Będę dzwonić. Jest Skype. Damy jakoś radę, prawda?
Skinęłam głową. Miał rację. Nic na to nie poradzimy i musimy dać radę.

Pierwsze trzy dni minęły spokojnie. Tęskniłam, ale zawsze to dobrze, gdy jest za kim tęsknić. Dzwonił kilka razy dziennie, rozmawialiśmy długo, wieczorami siedzieliśmy na Skypie. A potem, czwartego dnia, powiedział:
– Kochanie, jest problem. Negocjacje weszły na pewien poziom i… od jutra będzie zakaz kontaktowania się ze światem. Będziemy w ekranowanym budynku, z firmami łączyć się będziemy specjalnymi liniami. Odezwę się dopiero za tydzień, kiedy negocjacje się skończą.

Skinęłam głową. Poradzę sobie, mam w końcu 35 lat, a nie 15. Dwa dni później nad ranem ktoś zaczął dobijać się do drzwi. Dzwonek warczał jak oszalały. Z niemałym trudem zwlokłam się z łóżka i otworzyłam.

Za drzwiami stało dziecko. Dziewczynka. Mała miała może z osiem lat.
– Czego chcesz? – warknęłam, czując, jak wszystkie moje psychiczne igły stają na sztorc. – To prywatny dom.
Jestem Ola. Czy jest tata? – spytała.
– Tu nie ma niczyjego taty – chciałam zamknąć drzwi, lecz ona wyciągnęła dłonie w moją stronę jakoś tak błagalnie.
– Wiktor Tarnecki. Mój tata. Napisał mi w telefonie swój adres, żebym przyszła, gdyby był jakiś problem. No i jestem. Dzwoniłam do niego, ale nie odpowiada. Nie opowiadał pani o mnie?

I kichnęła. Od razu wyczułam, że jest przeziębiona. Nic dziwnego – na dworze było z minus dziesięć, a ona miała na sobie jakiś lekki płaszczyk i zwykłe kalosze.
Przemknęło mi przez głowę, żeby zamknąć drzwi i zadzwonić na policję (niech sobie robią z nią, co chcą), ale… to była córka Wiktora. I choć słowem się nie zająknął, że ma dziecko, to z pewnością nie widział w niej oślizgłego Obcego i nie byłby zadowolony, gdybym nie wpuściła dziewczynki do domu, nie dała jej ciepłej herbaty. Więc to zrobiłam.

Dopiero wtedy sięgnęłam po telefon.
– Niech pani nie dzwoni na policję – poprosiła, patrząc na mnie wielkimi oczami. – Oddadzą mnie mamie, a ona mnie wyrzuciła. Przyszli do niej jacyś panowie i powiedziała, że jej przeszkadzam. Ona znów bierze, i to na maksa. Siedziałam na schodach, było zimno. Dobrze, że tata przeprowadził się blisko. Ma prawo widywać mnie raz w tygodniu, w niedzielę. Pani Elizo, błagam. Nie chcę do niej wracać. Chcę do taty – opuściła głowę, ale zdążyłam dostrzec jej łzy.

Nie wiedziałam, co robić, i byłam w szoku po tym wszystkim, co usłyszałam. Wiktor ma dziecko i nic mi nie powiedział. Oszukał mnie.
– Nie możesz tu zostać – powiedziałam, patrząc w kąt kuchni. – Twoja mama będzie się martwić.
– Nie będzie. Jest w ciągu. To potrwa tydzień, może więcej. Tak jest zawsze. Ale teraz gorzej… Proszę. Będę cicho. Mało jem, nie biegam i nie skaczę. Nawet pani nie będzie wiedziała, że tu jestem
– obiecała, patrząc na mnie błagalnie.
Zdziwiona spojrzałam na nią – prosto w jej ciemne oczy, takie same jak u ojca.
– Tata mówił ci… o mnie?

Skinęła głową powoli.
– Co mówił?
Że nie lubi pani dzieci i że to wielki problem. Bo nie wie, co robić.
– Nie rozumiem.
Ola patrzyła na mnie tymi swoimi błyszczącymi oczami, trzęsąc się z zimna pod kocem, którym ją okryłam.
– Bo panią kocha, chciałby z panią być, ale ma nadzieję, że sąd przyzna mu nade mną opiekę. I wtedy będzie w kropce.
To dziwne lśnienie w oczach dziewczynki skojarzyło mi się nagle z wysoką gorączką. Musiałam położyć małą do łóżka. I może dać jakieś lekarstwa.

Ola pochorowała się totalnie. Dawałam jej lekarstwa, poiłam herbatą. Telefon Wiktora milczał. Nagrałam się, wysłałam do niego mejla. I czekałam.
– Przeczyta mi pani bajkę? – spytała córka mojego ukochanego trzeciego dnia, gdy temperatura nieco spadła.
– Nie mam bajek.
– Są w sieci – i podała mi adres strony.
Dzieci XXI wieku. Małe kosmiciątka.
Jednak Ola była miła. Spokojna. Nienatrętna. Nie wiem, w którym momencie powiedziałam jej o tym, dlaczego boję się zwierząt. I dlaczego nie lubię dzieci. Pokiwała tylko mądrze głową.
– Ja też czasami mam takie wrażenie, jak patrzę na moich kolegów w szkole.

Poczułam, że wszystko jest wreszcie na swoim miejscu
– Jesteś bardzo… dojrzała jak na swój wiek – powiedziałam pewnego dnia, gdy patrzyłam, jak wyciera się po kąpieli.
Tata mówi, że to przez to, co widziałam w domu. Przez mamę...
– Nie, to dlatego, że jesteś do niego tak podobna – powiedziałam i nagle… poczułam, jak coś się we mnie otwiera,
a moje oczy zaczynają patrzeć inaczej.

Ola była córką Wiktora. Jego częścią. Należała do niego. On należał do mnie. Więc… ona też była moja. O dziwo, ta świadomość mnie nie przerażała. Raczej napawała dumą. Nigdy wcześniej nie czułam czegoś takiego do dziecka.
Patrzyłam, jak walczy z ręcznikiem, i nie myśląc wiele, zaczęłam jej pomagać. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. I coś było w tym uśmiechu – coś ciepłego, niewinnego i pozbawionego oślizgłości – że poczułam, jak moje usta rozchylają się w uśmiechu. Nie uśmiechałam się, odkąd Wiktor wyjechał.

– Chyba nie będzie problemu, prawda? – spytała, patrząc mi prosto w oczy.
Wiedziałam, o co pyta – o mnie i Wiktora. I przede wszystkim o siebie.
– Nie. Nie będzie.
I po raz pierwszy od niepamiętnych czasów poczułam, że wszystko w moim życiu jest na swoim miejscu. 

Czytaj także:
„Matka wychowała mnie na swoją prywatną opiekunkę. Ja się nigdy nie liczyłam, zawsze musiało być po jej myśli”
„Liczyła się dla mnie tylko kariera, do celu szłam po trupach. Gdy śmierć zajrzała mi w oczy, obok mnie nie było nikogo”
„Kochałam mojego męża, nie był złym człowiekiem. Tylko te inne kobiety w jego życiu…”

Redakcja poleca

REKLAMA