Ucieszyłam się, kiedy moja młodsza córka skończyła trzy latka, i mogłam wreszcie wrócić do pracy w miejskiej bibliotece. Pięć lat spędziłam w domu, z pierwszą i z drugą córką, więc miałam już naprawdę dość kreskówek, przecieranych zupek, pieluch i tego, że cały czas musiałam mieć oczy dookoła głowy. Udało mi się znaleźć dobre przedszkole dla obu dziewczynek, więc nie martwiłam się, jak się zaaklimatyzują – w końcu z siostrą łatwiej stawić czoła światu.
Pierwszego dnia pracy czułam się niemal, jakbym poszła na długo oczekiwany urlop – mogłam w spokoju wypić kawę, rozmawiałam z dorosłymi ludźmi o najnowszych książkach i nie musiałam w kółko wysłuchiwać: „Mamo, a ona zabrała mi lalkę!”. Dziewczynki też wydawały się zadowolone z przedszkola: na wyścigi opowiadały mi, co robiły, jakie koleżanki poznały i co było na obiad. Wydawało się, że wszyscy są zadowoleni z nowej sytuacji. Niestety, następne dni pokazały, że rzeczywistość wcale nie jest taka różowa…
Spodziewałam się, że jeśli pojawią się jakieś kłopoty, to raczej ze strony córek – może nie będzie chciało im się wcześnie wstawać albo będą chorowały… Tymczasem dziewczynki błyskawicznie oswoiły się z nową sytuacją, a problemy miałam… ja! Okazało się, że pięć lat przerwy w pracy to sporo, nawet w zawodzie bibliotekarki. Kiedy klienci pytali mnie o jakieś nowości albo o to, które książki warte są polecenia, najczęściej dukałam im kilka zdań, które wyczytałam na obwolucie książki albo w internecie, i to wszystko, co miałam do powiedzenia!
Jeszcze na początku ciąży miałam nadzieję, że podczas urlopu macierzyńskiego nadrobię wszystkie czytelnicze zaległości, ale już po urodzeniu pierwszego dziecka, zrozumiałam, że byłam naiwna! Książka, którą czytałam najczęściej przez te pięć lat, to: „Choroby wieku dziecięcego’, a zaraz po niej „Przygody Misia Paddingtona!”. Dzieciom mogłabym doradzać, ale problem w tym, że pracowałam w bibliotece dla dorosłych…
Ten kurs to było zawodowe być albo nie być
Do tego wprowadzono do użytku jakiś nowy program komputerowy, służący do ewidencji książek i czytelników. Starałam się, jak mogłam, opanować nowe oprogramowanie, ale jestem noga we wszystkich nowinkach technicznych, więc i tak gubiłam się w gąszczu tych wszystkich tabelek i czytników. Nieraz zdarzało się, że czytelnicy stali w kolejce, zanim ich obsłużę, a co bardziej niecierpliwi zostawiali książki i po prostu wychodzili. Nie muszę chyba tłumaczyć, jak ważne w dzisiejszych czasach jest to, żeby utrzymać czytelnika…
– Kamil, ja nie wiem, jak sobie poradzę – chlipałam w słuchawkę mężowi (wyjechał za granicę, żeby zarobić na dom, który zamierzaliśmy wybudować). – To wszystko mnie przerasta! Z dwójką dzieci sobie poradzę, ale z tymi przeklętymi komputerami – nie!
– Nie musisz przecież pracować, dam radę utrzymać nas wszystkich – pocieszał mnie Kamil.
Ale je nie na taką radę liczyłam. Poza tym chciałam zarabiać, żeby jak najszybciej odłożyć potrzebne pieniądze i żeby on mógł wrócić do nas, do domu!
Kilka tygodni później do biblioteki zawitała moja szefowa, a przy tym dobra koleżanka, Danuśka.
– Lucynko, będę z tobą szczera – oznajmiła, nie owijając w bawełnę. – Ludzie się skarżą, że nie dajesz sobie rady z obsługą komputera, książek nie znasz, doradzić nie umiesz…
W wyobraźni widziałam już, jak wręcza mi wypowiedzenie, i łzy napłynęły mi do oczu.
– No co ty, nie maż się! – przestraszyła się Danka. – Przecież ja ci to mówię nie złośliwie, tylko żeby ci pomóc!
– Wiem – chlipałam w chusteczkę. – Ale mnie to wszystko przerasta…
– No więc mam rozwiązanie! – wyjaśniła Danka. – Pojedziesz na kurs, nauczysz się obsługi programu, będziesz miała trochę czasu na poczytanie książek…
– Ale ja nie mogę! – zaprotestowałam. – Nie mam z kim zostawić dziewczynek!
– To jest polecenie służbowe – powiedziała poważnie Danka. – Wiesz, ilu chętnych jest na twoje miejsce? Ludzi po studiach, oczytanych, otrzaskanych w życiu kulturalnym…
Ładnie to ujęła, ale wszystko i tak sprowadzało się do jednego – zamieniłam się w typową matkę Polkę, która ani zainteresowań nie ma, ani ciekawa świata nie jest. Dlatego postanowiłam, że choćby nie wiem co, to pojadę na ten kurs! Kamil z zagranicy wrócić nie mógł, obie nasze matki jeszcze pracowały… Opiekunki nie zdołałbym znaleźć w tak krótkim czasie, zresztą bałabym się zostawiać dziecko z obcą osobą… Była więc tylko jedna opcja – Ewka, siostra Kamila. „Studiuje pedagogikę i chce pracować z dziećmi, to chyba da sobie radę przez tydzień z dwiema grzecznymi dziewczynkami?” – uznałam.
Wracam do domu, a tam... armagedon!
Na początku trochę kręciła nosem, że niby ona specjalizuje się w starszych dzieciach, a nie takich maluchach, ale obietnica porządnej tygodniówki ostatecznie ją przekonała. Przeprowadziła się do naszego mieszkania kilka dni wcześniej, żeby dziewczynki się przyzwyczaiły i żeby on mogła zorientować się co i jak. W dniu wyjazdu, kiedy dziewczynki machały mi na pożegnanie, a ja pakowałam walizki do auta, mało mi serce nie pękło!
– Jak się coś będzie działo, to dzwoń! – instruowałam Ewę. – Wrócę tak szybko, jak to będzie możliwe!
Ale ona zapewniała mnie, że wszystko będzie w porządku. I, o dziwo, było. Do tego stopnia, że dziewczynki z niechęcią podchodziły do słuchawki, kiedy dzwoniłam do domu.
– Ciocia jest super! – stwierdziła tylko moja starsza córka, Zosia.
Ale i tak z ulgą wracałam do domu. A tam… istny armagedon! Chyba odkąd przekroczyłam próg, Ewa ani razu nie pozamiatała, ani nie zmyła naczyń! Do tego dziewczynki wcale nie ucieszyły się na mój widok, tylko od razu zaczęły się domagać prezentów. Ewa dosyć szybko ewakuowała się z mieszkania, a ja zaczęłam robić dziewczynkom kolację, taką jaką jeszcze niedawno lubiły najbardziej: jajecznicę na pomidorach.
– Nie będę tego jeść! – wrzasnęła młodsza, Klara. – Ja chcę do Makusia!
– A kto to jest Makuś? – zapytałam, pewna, że to jakiś kolega Ewy.
– Tam jemy codziennie z ciocią! – oznajmiła mi dumnie Zosia. – Ja najbardziej lubię hamburgera, ale Klarcia je tylko frytki.
– Ciocia zabrała was do McDonalda? – zamarłam. – Raz?
– Nie, codziennie! – wygadała się Zosia. – I było super!
W tydzień zepsuła coś, o co ja dbałam latami!
Nie wiedziałam, że przez jeden tydzień można zepsuć to, na co pracowałam z dziewczynkami przez kilka lat, ale Ewie jakimś cudem to się udało. Klarcia i Zosia stanowczo odmówiły wzięcia do ust czegokolwiek, co nie pochodzi z ich ulubionej restauracji i nie mówię tu nawet o warzywach czy mleku, ale nawet domowe hamburgery im już nie smakowały!
– Przegłodzisz je, to same poproszą o kanapkę – bagatelizował problem mój mąż, kiedy zwierzyłam mu się przez telefon.
Uważał, że Ewa nie jest niczemu winna i jeszcze powinniśmy jej podziękować, że zgodziła się zająć dziewczynkami! Pewnie, bo to nie on musiał wstydzić się za Klarę, która odstawiła mi na środku sklepu prawdziwą histerię, bo nie pozwoliłam jej otworzyć paczki z chipsami przed dojściem do kasy. Wyrwała mi się z ręki, rzuciła na podłogę i zaczęła wrzeszczeć, płakać i bić piąstkami o ziemię.
Wszyscy patrzyli na mnie jak na wyrodną matkę, kiedy brałam ją za rękę i siłą wyprowadzałam ze sklepu. Wiedziałam, skąd się wzięło takie zachowanie, bo ja zawsze uczyłam dzieci, że nie wolno otwierać rzeczy, za które jeszcze nie zapłaciliśmy. Ale widać Ewa i tu wprowadziła swoje porządki. A kiedy jeszcze Zosia popisała się przede mną znajomością podwórkowego słownictwa, którego nie powstydziłby się niejeden menel, bo „słyszała to w takim jednym filmie, który oglądała z ciocią”, to nie wytrzymałam i powiedziałam Ewie parę słów prawdy.
– I ty chcesz zostać nauczycielką?! – zakończyłam.
– Od wychowywania to chyba ty jesteś – odpowiedziała mi bezczelnie. – Ja będę tylko od uczenia!
Boże, miej w opiece jej przyszłych uczniów! Ja wiem jedno – już nigdy nie poproszę Ewy o opiekę nad moimi dziećmi! Już chyba nawet opiekunka z ogłoszenia nie może być gorsza!
Czytaj także:
„Syn związał się z postępową rozwódką. Jej dzieci są rozwydrzone i nie chcą nazywać mnie babcią. Dla nich jestem nikim...”
„Rodzice nas rozpieszczali, nie znałam wartości pieniądza. Kiedy ich zabrakło, wydawałam kasę na miesiąc w jeden wieczór”
„Wychowałam dzieci na materialistyczne pijawki. Wypruwam sobie żyły, bo nie chce im się pracować za 2 tys. zł”