„Nie udało mi się założyć rodziny. Nikomu się nie podobałam na tyle, by chciał się ze mną ożenić”

Samotna kobieta fot. Adobe Stock, michaelheim
Pierwszy narzeczony mnie zostawił, jak tylko zaszłam w ciążę. Synek urodził się słabiutki, miał zaledwie cztery stopnie w skali Apgar. Ze szpitala wyszłam bez dziecka…
/ 05.07.2021 08:17
Samotna kobieta fot. Adobe Stock, michaelheim

Trochę trwało, zanim zrozumiałam, że nigdy nie wolno tracić nadziei. Innym też mówię: „Jesteś samotny? Rozejrzyj się, nie zamykaj oczu…”.

Nikomu nie powiedziałam, że będę miała operację. Ludzie mają swoje życie, po co im cudze kłopoty i zmartwienia. Moja babcia mówiła:

– Nie traktuj nikogo, jak kosz na odpadki, radź sobie sama, Basieńko. Kiedy ci już naprawdę życie dopiecze, pomódl się. To ci pomoże!

No więc podlałam kwiatki na zapas, dokładnie zamknęłam drzwi na wszystkie zamki i pojechałam do tego szpitala, na blok C, gdzie znajduje się oddział endokrynologii. To właśnie tutaj napisano w rozpoznaniu: „Struma diffusa toxica”, czyli choroba Gravesa-Basedowa, i zalecono prawie całkowite wycięcie tarczycy. Nie zastanawiałam się – trzeba, to trzeba! Pytałam tylko doktora, czy ustąpi to okropne wole na szyi i czy cofnie mi się wytrzeszcz oczu.

– Wole? Bardzo prawdopodobne – odpowiedział lekarz. – Ale co do oftalmopatii… Cóż, pewności nie ma.

Po operacji było kiepsko

Przyplątało mi się jakieś przeziębienie złapane na zimnej sali pooperacyjnej. Opanowanie kaszlu graniczyło z cudem, bolały mnie szwy, miałam wrażenie, że głowa mi odpada. Minęło kilka dni, zanim jako tako wydobrzałam. Za oknami świeciło majowe słońce, w przyszpitalnym parku zakwitały rododendrony i magnolie. Wszystkie ławki były zajęte przez chodzących pacjentów i odwiedzających ich gości. Wreszcie i ja postanowiłam odetchnąć świeżym powietrzem…

Na porannym obchodzie dostałam zgodę na półgodzinny spacer po zielonych alejkach. Przy drewnianym łabędziu z rozpostartymi skrzydłami stała ławka. Niestety, nie zdążyłam jej zająć, bo kiedy już prawie dochodziłam, zza kępy karłowatych sosenek wyszedł pan w pasiastym szlafroku i mnie uprzedził. Już chciałam się wycofać, ale szkoda mi było ciepłego dnia, więc przycupnęłam na drugim skraju.

Pewnie byśmy posiedzieli w milczeniu i się rozeszli do swoich pawilonów, gdyby nie przecudny motyl, który usiadł na metalowej poręczy naszej ławki, wyraźnie odpoczywając i nabierając sił.

– Dopiero, jak człowiek o śmierć się otrze, zaczyna dostrzegać piękno świata – odezwał się pan.

– Żal, że się już wszystkiego nie zdąży zobaczyć. Tak to smutno zabrzmiało, że postanowiłam coś powiedzieć, chociaż głos nadal miałam słaby i chrypiący.

– Czemu ma pan nie zdążyć? Jeszcze z pana młody facet!

– Mam pięćdziesiąt pięć lat, ledwo uciekłem spod łopaty, po zawale. Nigdy na nic nie chorowałem, serce miałem jak dzwon i nagle trzask, wszystko się mogło skończyć w jednej minucie!

– Ale się nie skończyło! – stwierdziłam. – Po co nad sobą tak biadolić. Tu są ciężej chorzy i nie narzekają. Pan się odwrócił, popatrzył na mnie z uwagą i nagle przyznał mi rację.

– Faktycznie, gadam głupoty. Niech mnie pani nie słucha.

Motyl nadal siedział na poręczy ławki. Składał i rozkładał kolorowe skrzydła, podnosił nogi, poruszał długimi czułkami. Na trójkątnej głowie znajdowała się para dużych oczu.

– Ciekawe, czy on widzi to samo, co my? – odezwałam się. – Może jego świat jest zupełnie inny, ciekawszy, lepszy, sprawiedliwszy? Pan się uśmiechnął.

– Sam chciałbym to wiedzieć… A czemu uważa pani, że nasz świat jest kiepsko urządzony?

– Bo nie spełniają się ludzkie marzenia albo przynajmniej – nie wszystkie.

– Pani się coś nie spełniło?

Ani jego, ani mnie życie nie pieściło

Wtedy, nie wiadomo po co i dlaczego, wbrew rozumowi i logice, temu nieznajomemu mężczyźnie spotkanemu pierwszy raz w życiu, zwierzyłam się z najskrytszych myśli.

– Ja na przykład, całe życie marzyłam o ślubie w długiej sukni z koronki, w welonie ciągnącym się po posadzce kościoła i wianku z konwalii. Organista miał grać Veni Creator Spiritus, wszyscy obecni mieli szeptać, że taka urocza ta panna młoda i tak ślicznie wygląda! Koleżanki miały mi zazdrościć…

– I co?

– Nic. Nie było sukni, welonu, druhen, bukietu, w ogóle nie było ślubu. Ani uroczystego, ani żadnego!

– Niemożliwe! – zdziwił się pan. – Nikt się pani nie podobał?

– Ja się nikomu nie podobałam, w każdym razie, nie na tyle, żeby się chciał żenić! A teraz to już naprawdę musztarda po obiedzie. Kto by chciał taką wyłupiastooką babę z chorą tarczycą? Zdrowej nie chcieli, więc kwękającej tym bardziej!

Nieznajomy pan wzniósł ręce do nieba, w geście szczerego oburzenia.

– Jaka wyłupiastooka? Pani ma bardzo ładne oczy, trochę wypukłe, to prawda, ale kolor i oprawa – super! Nikt pani tego nie mówił?

– Jakoś nie. Panu też nie bardzo wierzę, mam przecież lustro.

– Po co miałbym bujać?

– Żeby mnie pocieszyć?

– Takim pocieszycielem to już nie jestem. Może pani wierzyć albo nie wierzyć. Ja mówię szczerą prawdę.

Zbliżała się pora lekarstw i termometrów, więc powiedziałam „do widzenia” i podniosłam się z ławki.

– Będzie tu pani jutro? – usłyszałam i nie wiem dlaczego odpowiedziałam:

– Będę, po obiedzie.

Moje współpacjentki od razu dostrzegły, że jestem weselsza i mam więcej energii.

– Lepiej się pani czuje? – pytały. – Pani Basiu, wyraźnie pani zdrowieje!

Kolejne popołudnia spędzałam w parku. Pan Witold czekał na mnie, zajmując wcześniej „naszą” ławkę, i siedzieliśmy tam do siedemnastej. Rozmawialiśmy…

Opowiadałam mu o swoim trudnym dzieciństwie, o mamie, która lubiła tylko moich braci, a mnie zaledwie tolerowała, o ojcu wiecznie podpitym i często agresywnym, i o tym, że wcześnie się wyniosłam z domu rodzinnego, szukając szczęścia i miłości.

Pierwszy narzeczony mnie zostawił, jak tylko zaszłam w ciążę. Synek urodził się słabiutki, miał zaledwie cztery stopnie w skali Apgar. Ze szpitala wyszłam bez dziecka… Potem długo byłam sama, aż wreszcie napatoczył się taki jak mój tata. Długo się z nim męczyłam, nie umiałam powiedzieć dość. Kiedy otworzyli granice, pojechał szukać, gdzie go nie posiali.

Wrócił bez grosza po paru miesiącach, ale już mu nie otworzyłam drzwi. Potem zaczęłam chorować… Witold zwierzał się, że ma za sobą dwa lata seminarium duchownego. Żarliwie wierząca babcia wmówiła mu powołanie, bo pragnęła, żeby jedyny wnuk został księdzem.

– Kochałem ją – mówił – więc dopiero kiedy umarła, odważyłem się przyznać przed samym sobą, że to nie jest mój świat. Jednak długo dręczyły mnie wyrzuty sumienia, że zawiodłem, zdradziłem, uciekłem… Nie mogłem stworzyć żadnego stałego związku, kobiety odchodziły, mówiąc, że jestem świr, który sam nie wie, czego chce. Prawie w to uwierzyłem.

Czy szkoda mi marzeń? Trochę

Wszystko złe, co mu się przytrafiało, traktował jak karę boską za to, że nie wytrwał… Nawet ten zawał też na początku był dla Witolda kopniakiem z nieba: „Masz za swoje, nie podskakuj, należało ci się!”. Widziałam, że ma jakąś zadrę w sercu. Sama wiem, jak to boli, więc postanowiłam drążyć dalej. Czasami naprawdę lepiej się wygadać, teraz i ja zaczęłam to rozumieć.

– Nadal tak sądzisz? – spytałam; jakoś niepostrzeżenie przeszliśmy na ty.

– Już nie. Odkąd ciebie poznałem i tak zaczęliśmy gadać o wszystkim, to jakby mi się klapka w głowie otworzyła. Gdybym został księdzem bez powołania, toby dopiero była klęska i nieszczęście!

– Mądrze mówisz – pochwaliłam go. – W ogóle jesteś fajny. Cieszę się, że cię poznałam. Wziął mnie za rękę, pocałował, a mnie zaczęło bić mocno serce. Aż się bałam, że Witek usłyszy to bum, bum, bum… Sama zadziwiona własną śmiałością, zapytałam:

– Chyba nie zakończymy naszej znajomości po wyjściu „do cywila”? Odwiedzisz mnie kiedyś?

– Z największą przyjemnością. Sam chciałem ci to zaproponować, ale się bałem, że pomyślisz o mnie „nachalny gość” – przyznał się z uśmiechem i dotknął mojej dłoni. – Więc czekałem na twoją decyzję.

– A gdybyś się nie doczekał?

– Wziąłbym sprawy w swoje ręce. Nie pozwoliłbym ci odejść bez słowa. Za bardzo mi na tobie zależy!

Patrzyliśmy sobie w oczy, od jego ręki do mojej przelatywały iskry. Nie wiem, czy było tak gorąco, czy to my czuliśmy, że krew krąży szybciej i mocniej… Ot, dwoje rekonwalescentów na szpitalnej ławce przeżywało nieznane emocje. Świat zaczął wirować, zrobiło się jaśniej i kolorowo, jak nigdy wcześniej. Tak oto zaczęła się moja pierwsza miłość w pięćdziesiątym czwartym roku życia. Ale trochę trwało, zanim naprawdę uwierzyłam, że szczęście nie ma wieku.

Do tej pory myślałam: „Nikt mnie nie kochał naprawdę, bo jestem niespecjalnie piękna, niemłoda i nie mam czym imponować facetom”. Wydawało mi się, że muszę mieć superopakowanie, i że na to ktoś poleci, jak na towar w supermarkecie. A tu los ze mnie zakpił – najpierw mnie sponiewierał i oszpecił, a potem wynagrodził! Przekonałam się, że wszystko się może zdarzyć, nawet wówczas, kiedy człowiekowi grunt się osuwa spod nóg. Teraz, ilekroć ktoś przy mnie narzeka, mówię:

– Rozejrzyj się, nie chowaj głowy, nie zamykaj oczu, nie ulegaj czarnym myślom… Być może w pobliżu jest dobra dusza gotowa ci podać rękę i czekająca na to samo z twojej strony. Bo czasami ludzie się szukają całe życie i tracą nadzieję.

Z własnego doświadczenia wiem, że nie warto. Niedługo odbędzie się nasz ślub. Będę miała łososiową, skromną garsonkę i bukiecik z niezapominajek. Czy mi szkoda marzeń o koronkach, długiej sukni i welonie? Trochę tak, ale jestem bardzo, bardzo szczęśliwa! Nic nie jest ważne oprócz tego, żebyśmy byli razem. Zawsze razem! Bo we dwoje wszystko jest możliwe.

Czytaj także:
„Byłam pewna, że mój mąż ma romans. Ale nigdy bym się nie spodziewała, że nakryję go w łóżku z... moim bratem”
„Chcieliśmy wziąć ślub, ale nasze dzieci nas rozdzieliły. Nie wiem, gdzie jest teraz moja ukochana”
„Moja siostra popełniła samobójstwo. Skoczyła z 10. piętra razem z maleńkim synkiem, którego tuliła do piersi"

Redakcja poleca

REKLAMA