„Nie potrafiłam odmówić schronienia zbłąkanej kotce. Nie sądziłam, że dzięki niej pod mój dach zawita nowa miłość”

zakochana para z kotem fot. iStock by Getty Images, PeopleImages
„Spinka niemal od razu przylgnęła do sportowych butów, a kiedy Adam wziął ją na ręce, byłam już pewna, że to miłość od pierwszego wejrzenia. Kotka zbliżyła nosek do jego twarzy i uważnie ją obwąchała, a mężczyzna popatrzył na nią, jak na dziecko lub ukochaną kobietę. Do końca wizyty Spinka nie złaziła z kolan nowego właściciela”.
/ 04.09.2023 06:40
zakochana para z kotem fot. iStock by Getty Images, PeopleImages

Spinka śpi na moich kolanach i pomrukuje przez sen, strzygąc uchem na każdy hałas. Wiem, że czeka na Adama, tylko z konieczności zgadzając się na moje zastępstwo. Głaszczę kocicę i długo wpatruję się w jej śliczny różowy nosek, który już od pierwszej chwili, gdy go ujrzałam, skojarzył mi się właśnie z dziewczęcymi ozdobami na włosy. Ale całkiem niedawno to imię zyskało też drugie znaczenie. Spinka, która spina… scala… łączy.

Dwa lata temu, tuż przed moim wyjazdem na wakacje, zauważyłam w ogródku bezpańską kotkę. Siedziała pod paprotką i patrzyła na mnie jakoś tak okropnie poważnie. Po ludzku, powiedziałabym.

Głodna jesteś? – zagadałam do niej, przerywając pielenie grządki.

Kocica nie poruszyła się. Tylko czubek ogona zdradzał jakieś emocje, odrywając się co chwilę od ziemi. Wróciłam więc do pracy. Trudno było przecież karmić każdego kota, który pojawiał się w moim ogrodzie. A ta nawet nie wyglądała na specjalnie głodną. Była za to chyba towarzyska, bo obserwowała mnie przez resztę popołudnia spod lekko zmrużonych powiek, leniwie myjąc sobie czasem pyszczek czy łapkę.

Jak miałam odmówić głodnemu zwierzęciu?

Na drugi dzień, zaraz z rana, wyjrzałam przez okno. Kocica spała w najlepsze w mojej doniczce z lawendą! Oburzona, wybiegłam, żeby ją przegonić. Zniszczy mi kwiatek!

– A sio, uciekaj, kocie! – machnęłam ścierką w jej kierunku.

Zerwała się z legowiska i ciężko zeskoczyła z donicy. Zauważyłam duży brzuch i zrobiło mi się przykro, że tak ją potraktowałam. Jednak ona zamiast uciec, gdzie pieprz rośnie, poczłapała spokojnie na swoje wczorajsze miejsce i zaczęła się myć. Zdumiona gapiłam się na nią przez chwilę, a potem wróciłam do domu i z westchnieniem otworzyłam lodówkę. Taki już chyba mój los, muszę dokarmiać wszystkie bezdomne koty, które od czasu do czasu odwiedzają mój ogródek...

„Ta to chyba nie jest tu tylko przejazdem – pomyślałam o kotce i jej dorodnym brzuchu. – Wygląda, jakby lada dzień miała się okocić…”.

Cóż. Nie umiałam odmówić głodnemu zwierzęciu. A tym bardziej takiej ciężarnej kotce. Podgrzałam mleko i wyniosłam do ogrodu.

Kiedy tylko ze spodeczkiem zbliżyłam się do paprotki, kotka czmychnęła w żywopłot. Wzruszyłam ramionami, postawiłam miseczkę pod paprotką i wróciłam do domu. Zza firanki patrzyłam, jak kocica dorwała się do mleka i chłeptała je szybko, śmiesznie poruszając końcówkami uszu przy przełykaniu.

Musiała być głodna – powiedziałam półgłosem i westchnęłam, bo byłam już pewna, że kocica na jakiś czas zamieszka w moim ogrodzie.

Tak faktycznie się stało. Ruda, tak ją nazwałam ze względu na dominujący kolor sierści, zamieszkała pod paprotką i w doniczce z lawendą, którą wkrótce całkowicie wygniotła, bo nie miałam sumienia zganiać jej z legowiska. Do czasu mojego wyjazdu dokarmiałam Rudą, mając nadzieję, że jakoś sobie potem poradzi. Może znajdzie inne przychylne kotom domostwo albo inaczej przetrwa ten mój tydzień nieobecności.

Na do widzenia zostawiłam jej sporą ilość parówek, a także kocie chrupki i dużą miskę mleka. Chyba tym jedzeniem skutecznie przywiązałam ją do siebie, bo gdy wróciłam, kocica siedziała w swoim zwykłym miejscu, zaczepiając łapą zwisający liść paproci. Była chuda. A z brzucha zostały jej tylko powiększone, zaczerwienione sutki. Czyli okociła się pod moją nieobecność.

– Gdzie masz dzieci, Ruda? – zapytałam, podsuwając jej pod nos jedzenie.

Kotka pozwoliła mi podejść do siebie i szybko rzuciła się do miski. Musiała być nieźle wygłodzona, ale gdy tylko skończyła jeść, natychmiast zniknęła w żywopłocie. Stamtąd słyszałam cichutkie popiskiwania. Pewnie to było miejsce, w którym chowała maluchy.

Sytuacja powtarzała się każdego dnia. Ruda przychodziła po jedzenie i zaraz potem szła karmić młode.

Rudą zatrzymam, a maleństwo oddam

Parę tygodni później, gdy rano wyjrzałam przez okno, zobaczyłam, że Ruda dawnym zwyczajem leży w doniczce, obok której hasały trzy kociaki, próbujące dostać się do matki. Cwana. I mogła odpocząć, i miała dzieci w zasięgu łapy. Podgrzałam szybko mleko i wyniosłam je do ogródka w dwóch spodkach. Małe czmychnęły na mój widok, i dopiero kiedy zniknęłam z pola widzenia, zachęcone przez matkę, ostrożnie zbliżyły się do misek.

Zwierzęta dokarmiałam przez kilka tygodni, zastanawiając się, jak rozwiązać problem kociąt i kolejnego, ewentualnego, potomstwa Rudej. Dość szybko problem rozwiązał się sam, choć nie w sposób, w jaki mogłabym sobie tego życzyć.

Któregoś dnia w ogrodzie zobaczyłam już tylko najmniejszego kotka i bardzo zdenerwowaną Rudą. Chodziła dookoła domu, wąchała wszystko, co popadnie, i płaczliwie nawoływała dzieci. Do wieczora nie pojawiło się żadne z nich, najwyraźniej coś złego musiało się im stać. Zaraz za moim domem była dość ruchliwa ulica i wiele zwierzaków kończyło na niej swój żywot.

Kociaki nie znalazły się też następnego dnia, więc podjęłam decyzję, że nie skażę na podobny los ostatniego dziecka ani Rudej. Zdecydowałam, że spróbuję je oswoić. Ruda zostanie ze mną, a jej maleństwu znajdę dobry dom.

Oswajanie poszło zadziwiająco gładko. Wystarczyło tylko otworzyć szeroko balkon i wyłożyć ścieżkę z mięska. Schowałam się za zasłonę, a gdy koty znalazły się w środku, zamknęłam balkon i… nic. Żadnych rozpaczliwych pomiaukiwań, wydrapywania przejścia w ścianach i drzwiach, żadnych prób ucieczki. Kociak czmychnął co prawda w najciemniejszy kąt pokoju, ale za to Ruda usiadła spokojnie pośrodku i zaczęła się myć. Byłam prawie pewna, że jeszcze do niedawna musiała mieć dom. Inaczej nie zachowywałaby się w ten sposób.

Rzeczywiście, Ruda po kilku dniach zaczęła zaszczycać moje kolana swoją obecnością, a i ośmielony kociak dawał się coraz częściej głaskać. To była koteczka. Mała i bardzo nieśmiała, ale z uroczym różowym noskiem, który od razu skojarzył mi się ze spinką i tak też zdecydowałam się ją nazwać.

Coraz bardziej przywiązywałam się do tego słodkiego maleństwa, ale wiedziałam, że dwóch kotów nie mogę zatrzymać. Dlatego, jakiś czas później, gdy Spinka była już dorastającą pannicą, zamieściłam w internecie ogłoszenie: „Spinka szuka domu”. Do tekstu dołączyłam zdjęcie ślicznego różowego noska. Dość długo nikt się nie odzywał. Potem zgłosiła się pewna pani, ale Spinka w ogóle nie chciała do niej podejść, więc nie zgodziłam się na adopcję.

Mieliśmy mnóstwo wspólnych tematów

Jeszcze bardziej sceptyczna byłam, gdy pewnego dnia zadzwonił jakiś mężczyzna i powiedział, że jest zainteresowany i chciałby obejrzeć koteczkę. Zaprosiłam go do siebie, ale szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że oddam mu kotkę. A jednak okazało się, że się myliłam.

Spinka niemal od razu przylgnęła do sportowych butów, a kiedy Adam wziął ją na ręce, byłam już pewna, że to miłość od pierwszego wejrzenia. Kotka zbliżyła nosek do jego twarzy i uważnie ją obwąchała, a mężczyzna popatrzył na nią, jak na dziecko lub ukochaną kobietę. Do końca wizyty Spinka nie złaziła z kolan nowego właściciela. Przykleiła się do jego ręki, schowała w nią łepek i przysnęła. Pan Adam nie chciał jej budzić, więc zaproponowałam, żeby jeszcze chwilę u mnie posiedział i wypił herbatę.

Tymczasem tak nam się dobrze rozmawiało, że wypiliśmy chyba ze trzy herbaty. Spinka już dawno się obudziła i zeszła z kolan, żeby coś przekąsić, a my wciąż gadaliśmy... Pozwoliłam się jej najeść po raz ostatni, a potem pan Adam wsadził ją do transporterka. Musiałam odwrócić głowę, żeby się nie popłakać, kiedy Ruda poprzez kratowane drzwiczki polizała nosek Spinki.

Tydzień później nowy właściciel kociczki zadzwonił do mnie i zaprosił mnie do siebie na kawę. Teoretycznie po to, bym osobiście skontrolowała nowe warunki lokalowe Spinki. Chętnie skorzystałam z zaproszenia i pojechałam za miasto zobaczyć, jak się miewa moja podopieczna. Musiałam stwierdzić, że wiodło się jej całkiem dobrze. Chyba nawet trochę urosła i szalała po domu jak wariatka. Miała mnóstwo energii! No i wyraźnie polubiła Adama, wciąż za nim chodziła.

– Ja do kuchni, ona za mną. Ja do ogrodu, Spinka już jest. Nawet do toalety ze mną łazi… – śmiał się.

Miło się na niego patrzyło, a to, jakie miał podejście do zwierząt, było największym atutem tego sympatycznego mężczyzny. Kocie tematy nam się nie kończyły, a i innych nie brakowało. Sama nie wiem, jak to się stało, ale zaproponowałam tym razem Adamowi rewizytę ze Spinką.

A potem? Potem poszło już z górki. Ruda i jej córeczka były zachwycone tym, że znów się widzą. My cieszyliśmy się z ich radości. Spotykaliśmy się coraz częściej. Tak często, że w końcu musiały pójść za tym jakieś konkretne deklaracje. No i wspólne mieszkanie.

Ale to Adama Spinka kocha najbardziej. Podobnie jak ja. Kiedy tylko usłyszymy odgłos ściąganych w przedpokoju butów, na wyścigi biegniemy do drzwi, a Adam musi się bardzo pilnować, żeby równo rozdzielić powitalne pieszczoty.

Czytaj także:
„Spotkanie u weterynarza zmieniło się w miłość na zaciągniętym kocu pełnym sierści. Rzuciłam męża, bo wybrałam kota”
„Bezpański kot okazał się bardziej oddany niż mój mąż. Cap tylko leżał na kanapie. To zwierzę pokazało mi, czym jest miłość”
„Stary kocur bez domu trafił do mnie przypadkiem. Przygarnęłam go z litości, a wraz z nim pojawiła się... miłość”

Redakcja poleca

REKLAMA