Zbliżały się urodziny bliźniaków, dlatego pewnej soboty schowałam mężowi pilota i choć trochę się boczył, pojechał ze mną po upominki do galerii handlowej. Jechaliśmy autobusem. Za nami siedziało dwóch chłopców. Ile mogli mieć lat? Dziesięć? Dwanaście? W pewnej chwili usłyszeliśmy ich rozmowę…
– Obczaj – powiedział jeden. – Siedzę w kabinie F-22. Jestem dowódcą skrzydła chroniącego nalot bombowy w środkowo-wschodniej Europie…
Spojrzałam na męża ze zdumieniem. Takie słownictwo u chłopców w tym wieku? Krzysiek tylko wzruszył ramionami, jak zawsze, gdy chce powiedzieć coś w rodzaju: „Takie czasy, co chcesz. Albo idziesz naprzód, albo zostajesz z dinozaurami”.
– Kiedy startuję, w dole pode mną rozpościera się ciemnozielona płaszczyzna – kontynuował dziesięciolatek. – Wystarczy nieco obniżyć lot i pojawiają się lasy, drogi, jakieś domy… Czad!
– Widać ludzi?
– Nawet gdyby tam byli, z tej wysokości i tak byliby mniejsi od łebka od szpilki. Więc niby jak ich byś zauważył?
– Niby racja.
– Moim celem było rozwalenie fabryk, lotnisk i dróg na terenie nieprzyjaciela. Jak nadlatujesz nad obiekty wyznaczone przez pokładowy komputer do zniszczenia, na dachach pojawiają się wielkie czerwone gwiazdy. Mówię ci, wygląda to niesamowicie… Kilku z naszych za bardzo szarżowało i rozwalili się o glebę, inni atakowani przez Ruskich musieli się katapultować. Ja też dostałem rakietą powietrze-powietrze w ogon. Słychać łomot, wybuch i ekran komputera gaśnie!
Tu wszystko jest takie realistyczne…
Więcej nie słyszałam, bo autobus zatrzymał się przy centrum handlowym. Najpierw weszliśmy do kawiarni wzmocnić się kawą.
– Jak myślisz… – spojrzałam na ślubnego – ilu ów heros przestworzy „narozwala” wrogów?
– Jeszcze się nie wprawił. Kilka razy go zestrzelili, więc chyba niewielu – odparł Krzysiek.
On sam za strzelankami nie przepadał, jakkolwiek wiedział co i jak, bo przy naszych synach inaczej być nie mogło. Miał rację. Ja też wiedziałam, że po wciśnięciu odpowiedniej kombinacji klawiszów „lotnik” wstawał z martwych i mógł uczestniczyć w dalszej rozwałce.
Pamiętam, dawno temu toczyła się w Polsce dość ożywiona dyskusja nad sensem sprzedawania w sklepach z zabawkami wszelkiego rodzaju militariów, poczynając od plastikowych pistoletów i karabinów, a kończąc na obrzydliwie wykonanych i wykończonych czołgach. Ogólnym sensem tamtej dyskusji było pytanie, czy mamy prawo już od najmłodszych lat wkładać naszym dzieciom do rączek zabawki, które w przyszłości zamienione na większe mogą przynieść komuś śmierć.
Uważam, że tamte czasy, tamta dyskusja i tamte zabawki należą w pewnym sensie do świata niewinności. Dziś w wielu salonach, w przejściach podziemnych ustawiono automaty z takimi militarnymi grami. Wrzucasz żeton i zamieniasz się np. w kapitana bojowej łodzi podwodnej, śledzącej i torpedującej wrogi okręt. Co więcej – gry komputerowe są niesamowicie realne – te postacie ludzkie, broń, krew, kończyny… Brr!
– Nie jestem pewna, czy dobrze robimy – powiedziałam teraz do Krzyśka.
Rozłożył bezradnie ręce.
– Tak wyładowują atawistyczne skłonności i zamiast prać po twarzy kolegę z klasy, tylko naciskają czerwony guzik. W wyniku zgniecenia wyimaginowanego spustu nikt nie zginie.
– Gdyby w tym co powiedziałeś, było choć trochę prawdy – żachnęłam się – to dziś zamiast milionowych armii mielibyśmy na świecie miliony graczy zapełniających setki tysięcy sal z automatami do gry. A pamiętasz tego miłego i spokojnego miłośnika strzelanek z USA, który pewnego dnia wszedł do biura marynarki wojennej i zastrzelił kilkanaście osób? Może znudziło mu się strzelanie na niby i chciał przenieść grę na wyższy poziom!
– Nie przesadzaj – skrzywił się mąż. – To już było w nim, ta nienawiść. Równie dobrze mógłby wcześniej zbierać znaczki. Gdyby gry tworzyły zabójców, mielibyśmy miliony zabójców na ulicach. A może mamy o iluś tam mniej, niż byłoby wariatów właśnie dzięki temu, że swój gniew czy potrzebę wyładowują w wirtualnym świecie. Idziemy? – Krzysiek wskazał pobliski sklep z grami komputerowymi.
Zawsze wybieramy łatwiejszą drogę
Oczywiście, mogliśmy synom kupić chińczyka albo maskotki. Ale oni chcieli właśnie tamtą grę, o której rozmawiali chłopcy w autobusie. Truli nam o tym od miesięcy.
Jeśli nie kupimy tej gry, w której wszystko wygląda realnie, a trup ściele się gęsto, to w domu będzie wojna. Jak kupimy, będą okrzyki radości i wielkie szczęście w oczach naszych dzieci…
Wzięłam do ręki kolorowe pudełko. Wtedy przyszło mi do głowy, że podobnie jak ich zachodni koledzy, i moi chłopcy będą z uporem ćwiczyć się w różnych sposobach zabijania. Tylko że tamci, uczestnicząc w „akcji zbrojnej” w środkowo-wschodniej Europie, będą zabijali rzekomych wrogów (czyli nas: Czechów, Polaków, Rosjan). Natomiast moi chłopcy, startując z amerykańskiego lotniska, nadlecą nad własny dom (w środkowo-wschodniej Europie), i spuszczą bomby na swoje własne głowy. Co za absurd!
– Przesadzasz – do męża jak zwykle nie docierały moje argumenty. Zresztą, czy mamy wybór? – westchnął.
Tak, jasne, że mamy. Nie kupować. Ale my zawsze wybieramy łatwiejszą drogę.
Czytaj także:
„Pozwalałam synowi godzinami grać na komputerze. Wychowałam samoluba ze skłonnością do agresji. A może ma to po ojcu?”
„Mój nastoletni syn uzależnił się od gier komputerowych. Gra dniami i nocami, a gdy zabieram mu laptopa, reaguje agresją”
„Wnuki od czytania bajek i rozmów wolą komputer. Na szczęście jest obok ktoś, kto lubi słuchać babcinych opowieści”