„Nie pamiętam, ile to już razy wylądowałem na wytrzeźwiałce. Sięgnąłem dna. Nazywam się Adam i... jestem alkoholikiem"

Mężczyzna, który ma problem z alkoholem fot. Adobe Stock, Syda Productions
„Żeby zdać sobie sprawę z własnego alkoholizmu, tak naprawdę trzeba sięgnąć dna. Taka jest zasada. Dla każdego to dno znajduje się na innej głębokości. Jeden musi wyprzedać cały dom, zrujnować rodzinę, czy skrzywdzić kogoś fizycznie”.
/ 02.08.2021 13:54
Mężczyzna, który ma problem z alkoholem fot. Adobe Stock, Syda Productions

Kiedy osiągnąłem swoje dno? To trudno dokładnie określić. Może wtedy, gdy po raz kolejny trafiłem do izby wytrzeźwie 

Mam na imię Adam i jestem alkoholikiem… Te słowa za każdym razem, gdy je wypowiadam, z trudem przechodzą mi przez gardło, choć to już bodaj tysięczny mityng w moim życiu.

Niełatwo przyznać się do uzależnienia, nawet jeśli człowiek wyszedł już na prostą i potrzebuje tylko grupy wsparcia, a nie konkretnego leczenia. Teraz pomagam innym, tak samo zagubionym, jak ja byłem jeszcze całkiem niedawno… Niedawno?

Parę lat temu, chociaż w takich chwilach wydaje się, że to było wczoraj

Miłe złego początki, jak mówi znane powiedzenie. Człowiek nigdy nie wie, jak skończy się to, co właśnie zaczął. Ma przed sobą wiele dróg, lecz musi wybrać jedną i ma szczęście, i powinien dziękować Bogu, jeśli wybierze dobrze. Ja wybrałem źle. A może nie tyle wybrałem złe rozwiązanie w samym założeniu, co poszedłem złą ścieżką.

Nigdy nie stroniłem od alkoholu. W szkole średniej zaczęło się piwkowanie, na studiach od czasu do czasu zdarzała się zakrapiana impreza. Nic takiego. Za każdym razem na tak zwany „drugi dzień” przysięgałem sobie, że więcej nie wezmę tego świństwa do ust, a już na pewno nigdy więcej go nie nadużyję. Ale potem nadużywałem.

Jednak bez większych konsekwencji. Nie stanowiło to wtedy dla mnie problemu, przecież wszyscy dookoła tak robili.

A potem przyszło życie ze swoimi wymaganiami, nie miałem czasu na zabawy, trzeba było robić karierę, założyć rodzinę, wychowywać dzieci, alkohol spożywałem naprawdę incydentalnie. I pewnie nic by się nie wydarzyło, gdyby nie rozwód.

Nieważne, kto zawinił albo po czyjej stronie leżała większa część winy. Małżeństwo się rozpadło, dzieci zostały przy matce, a ja zamieszkałem w wynajętej kawalerce. Z początku jakoś szło. Z dzieciakami widywałem się regularnie, tym bardziej że nie miałem ograniczonych kontaktów. Ale potem była żona wyprowadziła się trzysta kilometrów dalej, więc siłą rzeczy zostałem zupełnie sam.

– Chodź na jednego – zaprosił mnie pewnego dnia Marek, kolega z pracy. – Jest tutaj taka miła knajpka.

Dałem się skusić, nie miałem akurat nic lepszego do roboty. Ale nie skończyło się na jednym, a Marek okazał się świetnym kompanem. Wróciłem do domu przed północą, rzuciłem się na łóżko bez mycia, nawet bez rozbierania.

Czasem człowiek powinien się „odmóżdżyć”, jak to mówią

Na drugi dzień, co oczywiste, wstałem z ciężką głową. Połknąłem tabletki, wypiłem mocną kawę i udałem się do pracy, nie samochodem, ale autobusem. Co tu dużo gadać, jechało ode mnie jak z gorzelni. „Nigdy więcej”, ta myśl tłukła mi się po głowie przez pół dnia. Dopiero około trzynastej poczułem się lepiej.

A Marek w ogóle nie zjawił się w biurze. Załatwił sobie zwolnienie lekarskie, spryciarz.

Kolejny raz dałem się namówić jakiś miesiąc później. Marek zaklinał się, że tym razem nie „zalejemy tak beznadziejnie pały”, zastopujemy, kiedy zacznie nam lekko szumieć w głowie. I pod tym warunkiem się zgodziłem…

Tyle że z mizernym efektem owej wstrzemięźliwości, bo człowiek może sobie obiecywać, że będzie się kontrolował, a kiedy w żyłach popłyną promile, wszystko bierze w łeb. Drugi dzień był równie koszmarny, jak poprzednio. Ale tym razem postanowiłem, że wzorem kumpla pójdę do lekarza.

Dostałem trzy dni zwolnienia, gdyż miałem zaczerwienione gardło i obniżoną temperaturę. Doktor uznał, że nabawiłem się jakiegoś zapalenia krtani, a to przecież był skutek przepicia i głośnej rozmowy, jaką prowadziliśmy w gwarnym lokalu. A może nawet coś śpiewaliśmy w pijanym widzie…? Coś mi się tam przypominało.

Wróciłem do domu, wciąż źle się czując. Po drodze przypomniało mi się powiedzenie, żeby zwalczać klin klinem, kupiłem więc małą wiśniówkę.

Wychyliłem zawartość „setki” jednym haustem, przez chwilę myślałem, że zwymiotuję, ale zaraz zrobiło się lepiej. Mądrości ludowe bywają bardzo użyteczne, jak mogłem się przekonać.

– Daj spokój – wykręcałem się przy następnej propozycji. – Chciałem dzisiaj obejrzeć mecz w telewizji…

– To obejrzymy w lokalu! – ucieszył się Marek. – Zobaczysz, będzie super, w towarzystwie nawet jak nasi przerżną, łatwiej to strawić…

– Nie wiem – mój opór słabł. Tak naprawdę miałem ochotę znowu się urżnąć, ale nazajutrz miałem jechać do dzieciaków, więc mi to nie pasowało. – Wiesz, jutro muszę wsiąść za kółko.

– Daj spokój, dwa piwka wieczorem ci nie zaszkodzą – zaśmiał się Marek. – Do rana będziesz zupełnie bezalkoholowy, jak kaszka dla niemowląt.

Tyle że następnego dnia obudziłem się wprawdzie na czas, ale za to zupełnie niezdatny do użytku.
Po raz pierwszy musiałem zawiadomić dzieci, że nie przyjadę.

– Bardzo jesteś chory? – zmartwiła się Kasia.

– Bardzo nie, córeczko, ale nie chcę was czymś zarazić i chyba zaczyna mi się gorączka – skłamałem. – Przyjadę za tydzień, dobrze?

Była zawiedziona, syn zresztą także. Ale nie byłem w stanie jechać. Przesadziłem z piwem, a potem też z czymś mocniejszym. Wiedząc już, że żadne środki nie pomogą tak, jak to zrobi „klin”, wyszedłem do najbliższego sklepu.

To nie było nic wielkiego, te parę wyjść z kolegą do knajpy. Wielu mężczyzn tak robi i nie kończą na odwyku, co najwyżej żona im urządzi od czasu do czasu awanturę. A mnie nie miał nawet kto awantur urządzać… I może to właśnie było najważniejszym moim problemem?

Pewnego dnia wstałem i poczułem taką tęsknotę za dziećmi, za dawnym życiem, że stwierdziłem, iż muszę to w sobie zagłuszyć. Kupiłem „setkę” jakiejś cytrynówki i schowałem do kieszeni. Po pracy będzie jak znalazł…

Ale nie wytrzymałem do „po pracy”

Ledwie usiadłem przy biurku, znów dopadła mnie chandra. Odkręciłem cichaczem butelkę, kiedy koleżanka pracująca ze mną wyszła z papierami, i łyknąłem. Aż mną zatrzęsło, opróżniłem buteleczkę do połowy. Odetchnąłem głęboko. Wystarczy.

I tak się zaczęło popijanie w pracy. Co jakiś czas kupowałem „setkę” i opróżniałem przy biurku, czasem w ubikacji, jeśli koleżanka akurat uparcie siedziała w pokoju. Po jakimś czasie kupowałem też buteleczkę, wracając do domu.

Sprzedawczynie w sklepie już nawet nie pytały, czego chcę, tylko od razu na mój widok sięgały na półkę. Czułem się wtedy nieco dziwnie, przyznaję, ale w sumie było mi wszystko jedno. Najważniejsze, że alkohol pomagał. A przecież przyjmowałem małe dawki, nie upijałem się, nie był to problem.

Do czasu…

Tamtego dnia nic nie zapowiadało, że skończy się tak smutno, nawet tragicznie. Poszedłem do tego lokalu, który odwiedzaliśmy z Markiem. Kolega miał jakieś sprawy do załatwienia, nie chciał iść, a ja miałem ochotę wypić zwyczajnie jakiegoś drinka w towarzystwie innych ludzi, a nie obracać butelczynę do lustra.

Obudziłem się mokry, zmarznięty… Nie wiedziałem gdzie jestem, było jeszcze zupełnie ciemno. W głowie mi szumiało, poczułem, że potwornie boli mnie nos… Rozbiłem go, upadając.

Po chwili pojawił się patrol policji.

– Co panu jest? – pytanie doleciało jak przez mgłę.

– On jest zalany – powiedział drugi głos.  –  Wieziemy go na izbę wytrzeźwień.

Znów zapadłem w nieświadomość

Z izby wytrzeźwień wyszedłem z mocnym postanowieniem, że nigdy więcej tam nie wrócę. Za żadne skarby! W dodatku na pożegnanie lekarz powiedział:

– Powinien się pan zgłosić do ośrodka leczenia alkoholizmu. Albo przynajmniej miejskiego klubu Anonimowych Alkoholików. Moim zdaniem, ma pan problem.

Lecz wiedziałem doskonale, że żadnego problemu nie mam. Zdarzyło mi się trafić na wytrzeźwiałkę, owszem, ale wiele razy słyszałem od różnych kolegów, że facet bez wizyty w takim miejscu jest jak żołnierz bez karabinu.

Przez cały tydzień nie wziąłem kropli trunku do ust, nawet piwa. Miałem dosyć… Ale pewnego dnia, to był chyba wtorek, miałem ostrą scysję z szefem. Fakt, trochę schrzaniłem robotę, ale nie stało się nic takiego, żeby mi wygrażać dyscyplinarnym zwolnieniem! Byłem tak wściekły, że wracając do domu, kupiłem wódkę.

Musiałem się jakoś wyluzować…

Kolejną wizytę w izbie wytrzeźwień zaliczyłem niedługo później. Tym razem lekarz był bardziej stanowczy.

– Obawiam się, że pan jest alkoholikiem – powiedział po rozmowie, podczas której wypytał mnie tak, że czułem się niczym na spowiedzi. – Musi pan to sobie uświadomić.

– Nie muszę pić – zaprotestowałem. – Po prostu…

– Proszę mi darować takie teksty – zaśmiał się. – Słyszę to pięćset razy w miesiącu. Ale proszę posłuchać. Żeby zdać sobie sprawę z własnego alkoholizmu, tak naprawdę trzeba sięgnąć dna. Taka jest zasada. Dla każdego to dno znajduje się na innej głębokości. Jeden musi wyprzedać cały dom, zrujnować rodzinę, skrzywdzić kogoś fizycznie, innemu wystarczy, że raz się obudzi zarzygany pod płotem i już uznaje, że niżej upaść nie mógł, trzeci musi stracić prawo jazdy… Można by tak wymieniać bez końca. Niech pan się zastanowi, gdzie znajduje się pana dno. Popija pan codziennie, w domu i w pracy. W ciągu zaledwie jednego miesiąca dwa razy zaliczył pan izbę wytrzeźwień. Jest pan wykształconym, inteligentnym człowiekiem, powinien mieć pan lepszy wgląd w siebie.

Muszę przyznać, że mną to nieco wstrząsnęło. Ale przecież mogłem zapanować nad pragnieniem napicia się! Nie byłem alkoholikiem, jakimś degeneratem, po prostu nieco się pogubiłem! A dna sięgnąłem niedługo później.

Tym razem wylądowałem na wytrzeźwiałce nie tylko kompletnie pijany, ale w dodatku pobity i obrabowany. Nie wiem, czy załatwili mnie ci, z którymi piłem poprzedniego wieczoru, czy jacyś żule po drodze. Nic nie pamiętałem. To było straszne, upokarzające… Czułem do siebie niesamowitą odrazę.

Zanim lekarz, do którego trafiłem na rozmowę, w ogóle zdążył otworzyć usta, powiedziałem:

– Proszę o adres poradni odwykowej. Potrzebuję pomocy.

– A proszę powiedzieć, dlaczego pan potrzebuje pomocy?

Zamilkłem

Nie chciało mi to przejść przez gardło, choć zdawałem już sobie sprawę, że muszę się głośno przyznać do problemu. Nie, nie przed tym medykiem wcale – on przecież wiedział doskonale, co mi jest. Musiałem się przyznać przed samym sobą.

– Dlaczego pan potrzebuje pomocy? – powtórzył pytanie.

Bo jestem… – głos uwiązł mi w krtani, a on uniósł wysoko brwi w oczekiwaniu. – Bo jestem… – znów się zaciąłem, aż wreszcie wydusiłem z siebie cichutko – …alkoholikiem…

Niektórzy twierdzą, że to wyznanie przyniosło im wielką ulgę. Mnie na pewno nie. Czułem tylko jeszcze większe upokorzenie, lecz wiedziałem, że tak trzeba.

– Dobrze – lekarz odetchnął z ulgą. – Właśnie w tej chwili rozpoczął pan proces terapii. I od razu pana uprzedzam, że to nie będzie łatwe… Niech się pan nastawi na ciężką pracę z samym sobą. Życzę wytrwałości.

I doprawdy nie było to łatwe. Nadal nie jest. Bo alkoholikiem człowiek zostaje na całe życie. Uzależnieniu można się wyrwać, ale nie można go w sobie zabić, wyleczyć się jak z grypy. Do końca życia trzeba się pilnować, trzeba też znaleźć sobie cel w życiu.

Ja na szczęście miałem jeszcze dzieci, na których mi zależało, a potem okazało się, że sprawdzam się całkiem nieźle jako mentor nowo przybyłych do klubu AA. I odkryłem też, że pomaganie innym sprawia mi przyjemność, dzięki temu czuję się spełniony.

Jakoś sobie radzę, chyba nawet coraz lepiej. Gdybym mógł zmienić przeszłość, chętnie bym to zrobił, ale ponieważ jest to niemożliwe, nauczyłem się cieszyć tym, co mam i co mnie otacza. Nie zamierzam już wchodzić na żadną równię pochyłą, żeby na jej końcu sięgnąć dna. Wystarczy.

Czytaj także:
„Uważałam, że kobieta po rozwodzie jest wybrakowana. Wstydziłam się odetchnąć. Żyłam tylko życiem córki”
„Ojciec się nade mną znęcał, bo nie byłam upragnionym synem. Po latach okazało się, że w ogóle nie byłam jego dzieckiem"
„Tuż po ślubie mąż zaczął się nade mną znęcać. Nie odeszłam ze względu na syna, ale on wkrótce stał się taki sam..."

Redakcja poleca

REKLAMA